piątek, 24 kwietnia 2020

FEBUEDER - "TOMALIN HAS ETCHED IN" / OTHER LIVES - "FOR THEIR LOVE" (ATO Records) "Fantazyjne kapelusze, znajomy szept i urokliwe piosenki"

    I oto przed nami obiecana wizyta w Ascot, ale nie będziemy obstawiać wyścigów konnych, ani nie będziemy również świadkami rewii zapierających dech w piersiach kapeluszy. Tak się złożyło, że z Ascot pochodzi grupa Febueder, założona w 2011 roku przez trzech szkolnych kolegów. "Było nas trzech, a teraz pojawił się czwarty. Nie spodziewaliśmy się, że ta ściśle określona liczba powiększy się kiedykolwiek: etap nowych przymierzy i przyjaciół dawno minął, my zaś wyobrażaliśmy już sobie ucieczkę ze szkoły w prawdziwe życie" - napisał w tym samym 2011 roku Julian Barnes, w mistrzowskim "Poczuciu kresu". Członkowie formacji Febueder mogliby sparafrazować te słowa w stylu: "Było nas trzech, a teraz pozostało dwóch" - bowiem na początku działalności szeregi grupy opuścił Lato Henry Gill.

Aż dziw bierze, że przez te dziewięć lat duet Kieran Godfrey (multiinstrumentalista, śpiew ) i Samuel Keysel (perkusja), nie doczekał się pełnowymiarowego wydawnictwa. Nielicznym fanom przypominali o sobie, wydając kolejne single oraz epki: "Soap Caru", "Smithereen Display", "Al a Hoax", "Lilac Lame", "From An Album" (2017). Szczególnie to ostatnie wydawnictwo, chociażby tytułem, mogło sugerować, że wkrótce dostaniemy do rąk coś więcej niż zestaw czterech lub pięciu utworów. Z drugiej jednak strony, jak wielokrotnie podkreślałem na łamach tego bloga, bardzo szanuje właśnie taką uczciwą, również dla samych artystów, postawę.
Przyznam, że czekałem na ten debiutancki album - systematycznie wklejałem na moim profilu facebookowym kolejne single (teledyski) zapowiadające jego premierę - ale nie spodziewałem się, że na płycie znajdzie się aż 16 utworów. To Kieran Godfrey uparł się, że na krążku musi - "musi, bo się udusi" - znaleźć się minimum 12 piosenek. Wyobrażam więc sobie, że podczas układania playlisty tego upragnionego debiutu, w pewnym kluczowym momencie padło hasło: "Ok, drogi kolego, wrzucamy wszystko, co mamy" - a takie posunięcia nie zawsze przynoszą dobre efekty.
Ok, drogi kolego, troszkę się czepiam..., ale gdyby najnowsze wydawnictwo Febueder miało cztery, pięć utworów mniej, płyta jako całość w ogóle by na tym nie ucierpiała, wręcz przeciwnie. Można potraktować te dodatkowe utwory jako tak zwane "bonus tracki", albo powiedzieć sobie, że:" dobrego, drogi kolego, nigdy za wiele".
To, co od razu zwróciło moją uwagę, to charakterystyczne linie melodyczne, przywołujące nieco "skandynawskiego ducha", może nie Kings Of Convenience - którzy jak mogą, tak odwlekają premierę nowej płyty (The Whitest Boy Alive wydał niedawno nowy singiel "Serious", Erlend Oye współpracuje ostatnio z La Comitvą) - ale zdecydowanie bardziej Efterklang, Liima, Sin Fang, Peter Broderick, Beirut, itp. Owe charakterystyczne, zapadające w pamięć melodie są w dodatkowo intrygująco opakowane - niczym  głowy dam, które z dumą prezentują fantazyjne kapelusze podczas wyścigów konnych w Ascot - co sugeruje, że niemal na każdą kompozycję członkowie duetu mieli oddzielny pomysł (bogactwo użytych instrumentów, ciekawe perkusjonalia itd). Dominują krótkie ok. 3 minutowe utwory, gdzie w tekstach często powtarza się kilka fraz (melodyjny zaśpiew). Również barwa głosu wokalisty - Kierana Godfreya z pewnością należy do plusów. Wszystko to razem sprawia, że do niektórych piosenek po prostu chce się wracać.  Przebija z tych 16 kompozycji - wyrażająca się także poniekąd w ich liczbie - zarówno radość, jak i pragnienie tworzenia, chęć, czy nawet wewnętrzna konieczność, pokazania światu: "Oto jesteśmy!", "Tak, to my!" , mamy nowe pomysły i sposoby na zaznaczenie własnej obecności.
"Tymczasem byliśmy spragnieni książek, seksu, merytokracji, anarchii. Wszelkiego rodzaju polityczne i społeczne systemy wydawały się nam skorumpowane, a jednak nie zamierzaliśmy rozważać jakiejkolwiek alternatywy z wyjątkiem hedonistycznego chaosu" - Julian Barnes - "Poczucie kresu".

(nota 7.5/10)




    Druga propozycja to czwarty w dorobku, a nagrany po pięciu latach przerwy, album "For Their Love" amerykańskiej grupy Other Lives. Muzycy z Oklahomy w odróżnieniu od brytyjskich debiutantów mają już nieco bardziej  ugruntowaną pozycję w alternatywnym półświatku - pomogły im wspólne koncerty z Radiohead, występy u boku Bon Iver. Bardzo lubię ich wydawnictwo z 2011 roku (znów ta data, przypadek?), zatytułowane "Tamer Animals", które długo gościło w moim odtwarzaczu, ciesząc spragnione wrażeń uszy.
   Część członków formacji zaczynała pod nazwą Kunek, dając o sobie znać indie-rockowym albumem "Flight Of The Flynns". Jednak dopiero krążkiem "Tamer Animals" zjednali moją przychylność. W  tamtym okresie przyciągali uwagę słuchaczy smakowitymi aranżacjami, które wypełniały gustowne ornamenty (fagot, klarnet, wiolonczela, trąbka, waltornia itd.), zdradzające inklinacje kompozytorskie ich twórcy - Jesse'a Tabisha. Wokalista i gitarzysta grupy słuchał wtedy dużo współczesnej klasyki, wśród inspiracji wymieniał między innymi dokonania Philipa Glassa... oraz ścieżki dźwiękowe Ennio Moricone. W tamtym czasie wiele utworów w wersji pierwotnej powstało na komputerze, w oparciu o program do orkiestracji. Tekst zaś najczęściej przelewały się na papier w trakcie długich podróży furgonetką, pomiędzy jednym koncertem, a kolejnym występem przed publicznością.

O ile poprzednie wydawnictwo grupy "Rituals" (2015), było drobnym ukłonem w stronę nowoczesnego brzmienia (większe wykorzystanie elektroniki i studyjnych zabawek), o tyle najnowsza propozycja "For Their Love" stanowi swoisty powrót do indie-folkowych korzeni. Możemy się o tym przekonać słuchając dobrego otwarcia, ballady "Sound Of Violence", która aranżacją i wykonaniem przywołuje ducha krążka "Tamer Animals". Znów poszczególne dźwięki płyną łagodnie od taktu do taktu, łącząc się w urokliwą melodię, którą podkreśla wokaliza Jesse'a Tabisha (w chórkach usłyszymy Kim Tabish oraz Josha Onstotta). "Lost Day" i "Cops" nawiązują lub przywołują skojarzenia ze starym dobrym The National. Moją ulubioną kompozycją od pierwszego przesłuchania stała się "All Eyes/For Their Love" - specyficzny filmowy charakter udało się uzyskać dzięki orkiestracji, pokazując tym samym, wspomniany już wyżej, talent kompozytorski autora. "Dead Language" zaśpiewany został w nastroju Leonarda Cohena, a "Nites Out" ma potencjał przeboju.
I tym razem w tekstach Tabish nie stroni od społeczno-politycznych refleksji, nie ukrywa również swoich sympatii, nosząc na kurtce nalepkę z podobizną Bernie Sandersa. Nowy album wiąże się również z przeprowadzką - wokalista wraz z żoną opuścili rodzinne miasteczko Stillwater (Oklahoma), i przenieśli się do Cooper Mountain Nature Park, gdzie wnętrze góralskiej chaty (widocznej na okładce płyty i w teledysku), zaadaptowano na potrzeby studia nagraniowego "A-Frame". Tabish ceni sobie etykę pracy, powolne i żmudne dokładanie oraz rozbudowywanie kolejnych akordów, u podstaw którego zawsze leży linia melodyczna. Podkreśla również, jak ważny w jego twórczych dokonaniach jest element tajemnicy, niepewności. "Bez tego, co nieznane, bez możliwości popełnienia błędu, nie byłoby to takie ekscytujące. Gdybyś dokładnie wiedział, co robisz, zabrałoby to całą frajdę".
Pamiętam jak przed laty jeden z recenzentów napisał o płycie "Tamer Animals", że brzmi niczym: "Znajomy szept dawnego przyjaciela". Po wysłuchaniu krążka "For Their Love" mam nieodparte wrażenie, że znów słyszę ów znajomy szept.

(nota 8/10)







A na koniec moje ulubione cudeńko "All Eyes/For Their Love" i tradycyjne życzenia smacznego!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz