poniedziałek, 13 kwietnia 2020

THE MYSTERY PLAN - "ZSA ZSA" (Ten Millimeters Omega Recordings) "Dotyk producenta"

     Dead Can Dance, This Mortal Coil, Clan Of Xymox, Throwing Muses, Kristin Hersh, Depeche Mode, Lush, Swans, Laibach, Pere Ubu, Chapterhouse, Cranes,  His Name Is Alive  itd. - to nazwy prawdopodobnie wciąż bliskie nie tylko dla tych, którzy w latach 90-tych zaczęli nieco bardziej interesować się sceną alternatywną. "Dead Can Dance", "Head Over Heels", Colourbox", Filigree And Shadow", "It'll End In Tears", "Gala", "Standing Up Straight", "Livonia" - to tytuły płyt, które znajdziemy w niejednej kolekcji (szczególnie ten ostatni tak podstawowy dla autora tego bloga).
Mało kto, wtedy, w epoce słuchania i nagrywania audycji radiowych, kupowania kaset i kolejnych walkmenow, wiedział, kim są osoby zasiadające w studio nagraniowym, odpowiedzialne za brzmienie, zarówno poszczególnych  wykonawców, jak i konkretnych albumów. Owszem powtarzane było imię oraz nazwisko -  i to jakże często z nabożną emfazą - Ivo Watts-Russella, który jawił się jako "muzyczny guru", magik, czarodziej z wyczulonym słuchem, twórca potęgi i chwały wytwórni 4AD, kapłan wysublimowanego brzmienia i król Midas produkcji - czego się nie dotknął, natychmiast zamieniał w złote nuty. Wprawdzie miał kilka wpadek, natrafił na parę niewypałów, ale kto by to teraz wypominał brytyjskiemu saperowi. Tak, jak nieliczni są w stanie w tej chwili przypomnieć sobie imię i nazwisko jego stałego współpracownika, który na przełomie lat 80 i 90-tych wyprodukował, a w licznych przypadkach, wykreował niepowtarzalny SOUND wielu klasycznych dziś płyt, pochodzących z katalogów takich oficyn jak wyżej wspomniana 4AD, Mute, Rough Trade, Beggars Banquet itd.

   John Fryer - to on jest tą szarą eminencją ukrywającą się za szybą i konsoletą niejednego studia. Rozpoczynał pracę w Blackwing Studios (mieściło się w starym kościele, w południowo-wschodnim Londynie). "Zespoły, z którymi wtedy pracowałem (lata 80-te) były jak zasady, które należało złamać" - powiedział po latach Fryer, w jednym z wywiadów. Długo pracował na swoją markę, żeby wreszcie stać się jednym z najbardziej wziętych i rozpoznawalnych producentów. W 1989 roku odszedł z Blackwing Studio, i zaczął pracować jako "wolny strzelec", pomagając między innymi grupie Lush, czy Nine Inch Nails. Lata 90-te w jego biografii, to przede wszystkim podróże i praca w USA, a także powroty do Nowego Yorku, gdzie mieściła się siedziba Battery Studios, które stało się dla Johna czymś na kształt punktu orientacyjnego -  to właśnie tam znajdowały się jego ulubione odsłuchy, głośniki Boxer. Dziś ostateczne miksy lubi wykonywać w domu, na komputerze: "Nie jestem snobem sprzętowym (...), jeśli coś dobrze brzmi, wykorzystuje to (...). Im mniej technicznej ingerencji, tym niekiedy w efekcie lepsza piosenka". Cóż więcej dodać - zajrzyjcie do książeczek waszych ulubionych płyt z tamtego okresu, a z pewnością w wielu przypadkach znajdziecie imię i nazwisko Johna Fryera.









 Ostatnie lata brytyjski producent spędził za oceanem, w Los Angeles, gdzie w mniej lub bardziej przypadkowy sposób natrafił na niego Jason Herring, założyciel grupy The Mystery Plan - który chciał odrobinę zmienić (ożywić), zbyt sentymentalne, jego zdaniem, brzmienie macierzystej formacji. Pierwsze efekty współpracy obydwu panów mogliśmy usłyszeć na albumie "Quensland Ballroom"(2017), gdzie amerykańska grupa, założona  w Charlotte, uzyskała w końcu, to upragnione bardziej pogodne brzmienie.
Kolejny owoc współpracy formacji The Mystery Plan z Johnem Fryerem pojawił się na rynku kilka dni temu, i nosi tytuł "Zsa Zsa". Nazwa krążka nawiązuje do Sari Gabor, amerykańskiej aktorki węgierskiego pochodzenia (byłej miss Węgier), najbardziej znanej z obrazu Orsona Wellsa "Dotyk zła".
Jak brzmi ta płyta? -  oto pytanie, które szczególnie w kontekście mojej opowieści wnikliwy czytelnik może postawić jako pierwsze. Wiele można powiedzieć o albumie "Zsa Zsa", ale nie to, że "brzmi współcześnie" - o ile, po dłuższej, pewnie burzliwej dyskusji, udałoby się dojść do kompromisu i, jeśli nie zdefiniować, to chociaż mocno przybliżyć termin "współczesne brzmienie". Ale to prawda, dziś pewne rzeczy robi się po prostu w inny sposób, inaczej rozkłada się rozmaite akcenty itd. Ponadto praca producenta muzycznego to wyjątkowo delikatna materia, powinna jej przyświecać idea kompromisu -  gdzieś muszą spotkać się pomysły i dążenia artystów, wizja inżyniera dźwięku, i jakże często oczekiwania szefów wytwórni płytowych. Nie tylko boss monachijskiego ECM-u znany jest z tego, że lubi być obecny podczas realizacji poszczególnych nagrań. Z drugiej strony, ileż to razy każdy z nas obcował z materiałem, który wydawał się być "przeprodukowany" - nie dość, że ingerencja producenta była zbyt duża, to jeszcze całość potraktowano w boleśnie schematyczny sposób. Zdaje się, że ta tendencja nieco nasiliła się w ostatnim okresie.
Ktoś złośliwy po wysłuchaniu krążka "Zsa Zsa" mógłby powiedzieć, że czas dla Johna Fryera, jeśli nie zatrzymał się na dobre, to najwyraźniej mocno przystanął w latach 90-tych. Z pewnością dawny brytyjski mag konsolety ma swój styl. Na uwagę zasługują więc linie wyraźnie czytelnego i dobrze wypunktowanego basu, Othis Huges, czy też partie saksofonu (Micah Gauhg) oraz fletów wzbogacających  brzmienie. "Sweet Tart" mocno przypomniał mi zarówno melodykę , jak i dokonania Kristin Hersh (Throwing Muses). Z kolei remix "We All Get Down" - gdyż grupa ma osobliwą tendencję do umieszczania na płytach własnych zremiksowanych kompozycji - przywołuje skojarzenia z bliską mi niegdyś formacją His Name Is Alive. Kompozycja "Al Gore Rhytms" to ciekawa próba odczytania utworu Massive Attack. Najbardziej wpadła mi w ucho piosenka zatytułowana  " Ballad of JC Quinn". Dedykowano ją aktorowi, przyjacielowi zespołu, którego Jason i Amy spotkali pierwszy raz w Cafe 521 w Charlotte. Aktor zmarł niedawno w Meksyku, podczas kręcenia filmu. Wszystkie kompozycje wyszły spod pióra małżeństwa Herringów. Jason Herring  zagrał na gitarze i klawiszach, Amy Herring i Patty McLaughlin wykonały partie wokalne, gażę odebrał również Jeff Chester, który zasiadł za zestawem perkusyjnym.
Trzeba przyznać, że płyta "ZSA ZSA" jest mimo wszystko wydawnictwem różnorodnym, znajdziemy tu swobodne międzygatunkowe wycieczki, kilka całkiem niezłych piosenek, i garść nutek dla "tańczących inaczej". Całość nieźle się broni, choć zdaję sobie sprawę, że większego poruszenia na rynku muzycznym nie wywoła, ale chyba nie o to tu chodziło. Krążek raczej i zdecydowanie dedykowałbym wszystkim tym, którzy wciąż pamiętają dokonania Johna Fryera, i chcieliby sprawdzić, jak ten niegdyś "kultowy" producent obecnie sobie radzi.



(nota 7/10)







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz