niedziela, 5 kwietnia 2020

ENZO CARNIEL HOUSE OF ECHO - "WALLSDOWN" (Jazz&People) "A mury runą..."

    I tak oto przed nami kolejna wizyta w świecie improwizowanych  dźwięków oraz jazzu, który, jak przekona was o tym nasz dzisiejszy bohater, niejedno ma imię. Na wstępie pragnę uspokoić kilku Czytelników, którzy z wytęsknieniem oczekują na alt-rockową propozycję - wkrótce, niebawem, już-już... Tymczasem lotem błyskawicy przeniesiemy się do Marsylii, która jest nie tylko ulubioną przystanią wszelkiej maści przemytników, ale również miejscem, skąd pochodzi Enzo Carniel. I pomyśleć, że o mały włos nie został lekarzem, jednak, z sobie tylko wiadomych powodów, porzucił studia medyczne, żeby ukończyć Conservatorie National Superieur De Musicque w Paryżu. Jako pianista młodego pokolenia (rocznik 87') został już zauważony i doceniony kilkoma cennymi nagrodami i wyróżnieniami. Pośród swoich ulubionych artystów wymienia jednym tchem takie postaci jak: Bley, Monk, Jarrett oraz Brad Mehldau i trzeba przyznać, że charakterystyczne elementy estetyk tych twórców przewijają się w dokonaniach francuskiego pianisty. Debiutował solowym albumem "Erosions" dla wytwórni NoMadMusic w 2014 roku. Dwa lata wcześniej z gitarzystą Marciem Antoinem Perrio powołał do życia grupę House Of Echo. Początkowo panowie działali tylko w tandemie, w międzyczasie szukając kolejnych muzyków. W pewnym momencie formacja rozrosła się aż do sextetu, ale przy okazji najnowszego albumu "Wallsdown" swoich sił spróbował kwartet. Oprócz dwóch już wymienionych przeze mnie nazwisk na liście obecności podpisali się: Simon Tailleu (kontrabas) oraz Ariel Tessier (perkusja, elektronika). Warto również odnotować chociażby z kronikarskiego obowiązku obecność Bruce'a Sherfielda, który w kilku nagraniach łaskawie użyczył głosu. Szkoda tylko, że swoją ekspresję ograniczył do powtarzania krótkich fraz, w stylu: "Zburz ściany", "Otwórz umysł" itp. Przyznam, że w moim uszach zabrzmiało to cokolwiek pretensjonalnie, można było nieco bardziej puścić wodzę fantazji, wykorzystać wersy mniej lub bardziej znanej poezji czy też prozy albo po prostu wymownie milczeć.

Z pewnością autorzy "Wallsdown" w kolejnych udanych odsłonach pragnęliby, żebyśmy zburzyli nasze nawyki i przyzwyczajenia. Mamy tu bowiem do czynienia z czymś, co na pierwszy rzut oka i ucha wydaje się być "muzycznym kolażem" (wybaczcie to odrobinę wyświechtane określenie). Przekraczanie gatunkowych granic, swoboda przejścia pomiędzy estetykami, stały się dla francuskiego pianisty oraz jego sympatycznej załogi sposobem funkcjonowania, a także czymś na kształt wyzwania. Wyzwania, dodajmy, wciąż podejmowanego na nowo. Kompozycje Enzo Carniela skrzą się od intrygujących pomysłów. Dla tych, którzy cenią sobie precyzyjne nazwy, można by w tym miejscu podać termin "jazz progresywny", choć sam twórca pewnie nie zgodziłby się na to, żeby zamknąć jego dokonania w ciasnej i wygodnej dla krytyków szufladce. W barwnych kompozycjach francuskiego pianisty znajdziemy skandynawską melancholię (przywołaną przed tygodniem), rockową dynamikę, zmiany tempa i tętniący energią puls, fragmenty swobodnej improwizacji, elektronikę i repetycje. Owe repetycje, czy to na poziomie pojedynczych akordów (fortepianu, gitary, kontrabasu), czy też na poziomie dłuższych motywów, stanowią zarówno podstawowy budulec, jak i pełnią funkcję rytmiczną. W tej swobodnej grze estetykami zamazują się granice pomiędzy kompozycją, a improwizacją.
W tym momencie warto podkreślić dwie rzeczy.
O ile dla artystów reprezentujących generacje nieco starszych pokoleń wykorzystanie elementów różnych gatunków - to "wychodzenie poza" granice bezpiecznego i wielokrotnie już eksplorowanego terytorium - było rezultatem twórczych koncepcji i śmiałych niekiedy poszukiwań, o tyle dla "współczesnej młodzieży", stawiającej dopiero pierwsze kroki, jest czymś w rodzaju sytuacji zastanej, niejako naturalnym procesem; mówiąc kolokwialnie, grają w ten sposób, gdyż właśnie tak -w dużej mierze - obecnie się gra. Druga warta odnotowania kwestia to płynność, czy też swoboda, z jaką Enzo Carniel (i jemu podobni) przechodzą od jednej estetyki do drugiej, łącząc ze sobą kolejne czasem bardzo odległe wątki. To właśnie dzięki niej wciąż mamy do czynienia z intrygującą i potraktowaną w nieszablonowy sposób MUZYKĄ, a nie tylko z wyrafinowanym przebiegiem nutowym.

Album "Wallsdown" wypełnia 9 kompozycji, które liczą sobie nieco ponad 40 minut. Całość nie przez przypadek rozpoczyna "Ritual Horizon" tonami fortepianu i odgłosami uderzanych o siebie kamieni. Te charakterystyczne dźwięki kamieni stanowią motyw przewodni płyty, mają symbolizować kruszące się nawyki i uprzedzenia, rutynowe, stereotypowe sposoby myślenia, które w konsekwencji i swoistej dezintegracji doprowadzą do spojrzenia w inny sposób, otwarcia się na nowe perspektywy. Powracają więc wplecione w bogatą fakturę tła przy okazji "Ruines Circulaires", w tytułowym i refleksyjnym "Wallsdown", oraz (jakżeby inaczej!) w "Tones Of Stones". Trzeba również dodać, że na albumie "Wallsdown" - który jest wydawnictwem pełniejszym i dojrzalszym niż poprzednia płyta "Echoides"(Jazz&People 2017), posiada bowiem wstęp, rozwinięcie i zakończenie, traktowany jest przez samych twórców jako "podróż" - nie ma słabych momentów. Oczywiście, chciałoby się nieco więcej brzmienia gitary, ale uwagę przykuwa i marzycielska "Lune" czy mroczna "Traya", i zapadająca w pamięci krótka "Winds", z równoległymi repetycjami fortepianu i gitary, jedyna kompozycja Marca Antoine'a Perrio, pod resztą podpis złożył Enzo Carniel, który w energetycznych fortepianowych improwizacjach najbardziej przypomina dokonania Brada Mehldau'a - podobnie zagęszczona narracja i dynamika - choć potrafi być równie sugestywny w nieco bardziej lirycznych odsłonach, o czym mam nadzieję wkrótce się przekonacie.


(nota 8/10)






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz