sobota, 29 listopada 2025

ALORIC - "ALORIC" (Bandcamp) "Światło zanurzone w dźwięku"

 

   Dziś na dobry początek wyjątkowa kompozycja, która stanowi zarówno wstęp, jak i zaproszenie do poznania całego albumu brytyjskiego artysty ukrywającego się pod pseudonimem ALORIC (twórca z Londynu ukrywa nie tylko swoje personalia, ale także oblicze na zdjęciach, dziwny zabieg). Utwór "Grace", który zmieściłem poniżej, był pierwszym, jaki usłyszałem z tej debiutanckiej płyty. Można powiedzieć, że to dzięki niemu postanowiłem przesłuchać cały album zatytułowany po prostu "ALORIC". Ta wspaniała kompozycja przypomina o czymś, o czym tropiciele nietuzinkowych dźwięków i nałogowi słuchacze tak często zapominają, pogrążeni w ciągłej pogoni za atrakcyjnymi nowościami. Muzyka to również emocje, które artyści lepiej lub gorzej potrafią generować tak, żeby te w konsekwencji oddziaływały na odbiorcę. Nie głębokość i sprężystość basu, praca perkusji, szerokość sceny, czystość dźwięku, wkład pracy producenta, użyte analogowe bądź cyfrowe techniki nagrywania, rodzaje mikrofonów, wzmacniaczy, sposób myślenia o kompozycji, itd. Tylko ciarki na skórze, przyspieszony puls, poruszenie, rodzaj ekstatycznego zawieszenia... Mam wrażenie, że właśnie to ofiarowuje ta wyborna pieśń (szczególnie jej druga część!). Zresztą, posłuchajcie sami. Oto MISS TYGODNIA.



 Wow!!! I co mam teraz napisać? 

Właściwie powinienem milczeć, i zaproponować ponowne przesłuchanie tego niezwykłego fragmentu. Aż zapiera dech - to połączenie wysokich tonów głosu i dźwięków gitary. Ta skumulowana dawka energii. Piorunująca mieszanka. Niezwykły ładunek emocjonalny. Ten ostatni zdaje się być specjalnością zakładu, który przyjął szyld ALORIC. Nie wiadomo, kto dokładnie ukrywa się pod tym pseudonimem. Wiem, że jest to artysta pochodzący z Londynu, który niechętnie opowiada o sobie, nie zdradza szczegóły biografii. Nie udziela wywiadów. Póki co, chce pozostać tajemniczy, stąd ta maska widoczna na zdjęciach, która skrywa oblicze.

Kompozycja "GRACE" w zamierzeniach autora to nasycona po brzegi emocjami piosenka, chyba bardziej pieśń, napisana z perspektywy ośmioletniego Jeffa Buckleya (jeden z ulubionych artystów ALORICA), który wspomina postać tragicznie zmarłego ojca - Tima Buckleya. Chłopiec próbuje zrozumieć, dlaczego ojciec był nieobecny. Dlaczego nigdy nie było go w chwilach, kiedy był tak bardzo potrzebny. "Bo jesteś odejściem...".

W tym utworze jak w pigułce możemy dostrzec zakres możliwości twórczych ALORICA, zarówno tych kompozytorskich, jak i głosowych. Cała płyta skonstruowana jest podobnie. Artysta z Londynu lubi wykorzystywać kontrasty - głośno/cicho, spokojnie/energetycznie, itd. Stąd intymne partie wokalne przeplatają się tutaj z pełnymi ekspresji wokalizami. ALORIC posługuje się falsetem, co pewnie nie każdemu odbiorcy przypadnie do gustu. W muzycy popularnej ostatnich lat znajdziemy kilku wokalistów sięgających po falest, którym udało się zaistnieć na scenie alternatywnej. Wydaje się, że nieco więcej wokalistów posługujących się tym stylem pojawiło się tuż po udanym debiucie Bon Ivera. 

W tym kontekście można wymienić Anhoni, wcześniej świetnie radził sobie Jonsi z grupy Sigur Ros, wokalista The White Birch, czy Local Natives. Przychodzi mi także do głowy Hayden Thorpe, lider formacji Wild Beasts. Ta delikatna barwa i wykorzystanie głównie wysokich rejestrów najbardziej przywołuje moje skojarzenia z NICHOLASEM PRINCIPE - autorem projektu, omawianego na łamach tego bloga, PORT ST. WILLOW (gdzie udziela się także wokalista The Antlers - Peter Silberman). Ideałem tego typu wokalizy są oczywiście kastraci albo chóry chłopięce. Jeden z nich, dokładnie z miasta Canterbury, zupełnie przypadkiem usłyszałem w dniu wczorajszym. Muzycznie w piosenkach ALORIC słychać różne rzeczy. Praca gitar tu i ówdzie podpowiada trop Radiohead, lub Sigur Ros. Partie spokojniejsze mogą przypominać kompozycje Antony And The Johnsons.

Warto podkreślić, że wszystkie te linie dźwiękowe - bas, syntezator, gitary, dodatkowe głosy oraz chórki, stworzył samodzielnie ALORIC. Gdyż właśnie tak wygląda jego metodologia pracy.

"Nagrałem główny riff gitarowy w pętli i pisałem linijka po linijce (...). Siedziałem tam godzinami wymyślając nowe melodie, które mogłem zagrać na tym riffie, a każda z nich brzmiała równie bogato, satysfakcjonująco i pysznie jak poprzednie" - oświadczył na swoim profilu w mediach społecznościowych. Do współpracy zatrudnił jedynie perkusistę - ale, w swoim zwyczaju, nie zdradził, kto to taki.

Pomysł na promocje polegał na tym, że ALORIC miesiąc po miesiącu prezentował kolejne utwory z debiutanckiej płyty. Wreszcie w październiku ukazał się cały materiał. Jego początek - kilkadziesiąt sekund - może budzić mylne skojarzenia, bo brzmi jak fragment muzyki industrialnej z płowy lat 90-tych. Dopiero wejście syntezatora i delikatnej wokalizy porządkuje przestrzeń. Wydaje się, że album "ALORIC" został stworzony w samotności i z samotności. Trzeba wspomnieć, że autor dołożył starań, żeby całość zabrzmiała tak, jakby zagrał to zespół, a nie pojedynczy artysta.

 ALORIC lubi wykorzystywać drobne - nieco filmowe - orkiestracje, którymi świetnie gospodaruje i podkreśla wybrane momenty. Podobną manierą stylistyczną posługuje się wokalista, prezentowanej niegdyś na tym blogu, grupy STOREFRONT CHURCH. Czuć w tym debiutanckim materiale dbałość o szczegóły - dodatkowe dźwięki, drobne chórki, pogłosy itd. Z pewnością płycie nie można zarzucić niefrasobliwego działania jej autora czy amatorszczyzny. Co wymownie potwierdza osiągnięty efekt.

 ALORIC nie musi używać wielkich słów, żeby zrobić duże wrażenie. Zamiast pustego ekshibicjonizmu, którego wszędzie ostatnio pełno - i na co mogłaby wskazywać pełna subtelności, a zarazem przesiąknięta emocjami, wokaliza - mamy intymny kontakt z odbiorcą. W gruncie rzeczy ta debiutancka płyta wydaje się być przepełniona emocjami, czułością, kruchością, rozpaczą i smutkiem. Jej autor wykorzystuje cały bogaty wachlarz ekspresji - od łagodności, aż po erupcje emocji. W tekstach można odnaleźć powtarzający się motyw "nieobecności", jakiegoś braku, dualizmu bólu i ozdrowienia, pozostawania w mroku i próby wyjścia z cienia. Polecam!

(nota 7.5/10)
 





Skoro Londyn , to na dobry początek nasi w Londynie, czyli zespół HAZY WATERS, z Agnieszką Trawczyńską na wokalu. Ich najnowsza propozycja.




Dublin, Irlandia, oraz mało znana grupa HAIL THE GHOST, i jeszcze ciepły niedawno wydany singiel.




Miasteczko Donabate leży niedaleko Dublina, tam znajdziemy Conora Kelly, który ukrywa się pod pseudonimem Chosta. Oto jego najnowsza propozycja.




Wspominane w ubiegłym tygodniu San Francisco, a w nim kolejna grupa - SUNDAY ARTIST, która zadebiutowała przed tygodniem albumem "Dolores". Tak się rozpoczyna.




Raz jeszcze San Francisco, grupa DONZII gościła już na łamach bloga. Wczoraj ukazała się składanka wytwórni Dark Entries Records, zatytułowana V/A - "Metrosubterranean vol.2", gdzie pośród wielu utworów znajdziemy taki fragment.




Sympatyczna czwórka muzyków z miasta Londyn, który dla niepoznaki przyjęła nazwę COLD IN BERLIN. Niedawno opublikowali album "Wounds".




Francja i post-rockowi weterani, czyli formacja ULAN BATOR, która w dniu wczorajszym przypomniała o sobie nowym albumem "Dark Time".





KĄCIK IMPROWIZOWANY - Pozostaniemy w gościnnej Francji, żeby odkryć spóźnioną premierę płyty francuskiego gitarzysty, który pojawiał się już na łamach bloga, HUGO CORBINA - "ROOM TO DREAM". Z gościnnym udziałem kilku innych artystów oraz wokalistki Moniki Kabasele.




Przed nami Nowy York i spotkanie z PETEREM GORDONEM oraz dobrym znajomym z tego bloga DAVIDEM CUNNIGHAMEM. Niedawno ukazała się ich płyta "The Yellow Box".




sobota, 22 listopada 2025

MAGIC FIG - "VALERIAN TEA" (Exploding In Sound Rec.) "Herbatka na uspokojenie"

 

   Dziś kolejny nowy zespół, tym razem z miasta San Francisco, który w dniu wczorajszym opublikował całkiem udany debiut. Mam tu na myśli pięcioosobowy skład, z wokalistką Inną Showalter, która urodziła się na Ukrainie, a w wieku ośmiu lat przeniosła się wraz z rodziną na Zachodnie Wybrzeże Stanów Zjednoczonych. W ubiegłym roku pojawił się w sieci pierwszy materiał grupy, epka, do której dotarli tylko nieliczni nałogowi słuchacze i tropiciele nietuzinkowych  dźwięków. Wydany wczoraj album zatytułowany "VALERIAN TEA" stanowi rozwinięcie pomysłów zawartych w pierwszych kompozycjach. Wydaje się, że ma duże szanse na dotarcie do większej liczby odbiorców. Choć... bez przesady.



 
Oczywiście - jak to zwykle z debiutami bywa - nie wszystkie piosenki są udane, choć całe wydawnictwo ma spójny charakter. Trudno zaprzeczyć, że artyści z San Francisco mają wypracowany swój własny styl, a to - jak na dobry początek - spory atut. Składa się na niego kilka kluczowych elementów. W poszczególnych utworach grupy MAGIC FIG słychać przede wszystkim naleciałości z prog-rocka, art-rocka czy folku, w kształcie tych gatunków, który dominował na przełomie lat 60/70 -tych. Stąd też wykorzystanie dawnych instrumentów, z tamtej oddalonej już o pół wieku epoki - bas, gitary, syntezatory, mellotron czy moog - wszystko to od razu przykuwa uwagę i budzi skojarzenia z dokonaniami takich grup jak: Yes, Curved Air, Caravan, itp. 

Jeden z brytyjskich recenzentów - jak to Brytyjczyk - który dotarł do tego materiału nieco wcześniej, doszukał się naleciałości sceny Canterbury. Utwory MAGIC FIG mają swój specyficzny klimat, czasem oniryczny, czasem hipnotyczny, przykryty delikatną mgłą psychodelii. Ale w ich muzyce więcej jest mimo wszystko avant -popu niż art-rocka czy jazzu.




W sposobie myślenia o kompozycji amerykańskiej formacji, owszem, napotkamy tu i owdzie "klasyczne" podejście do rozwijania progresji akordów, przywołujące skojarzenia z art-rockowymi wykonawcami, ponadto zmiany tempa, zatrzymania, zwroty typowe dla zespołów funkcjonujących pół wieku temu. Do tego dochodzi rozpoznawalne brzmienie, o produkcje którego zatroszczył się Joel Robinow. Jednak w centrum piosnek znajduje się zwykle dream-popowa wokaliza Inny Showalter, która z kolei może skłaniać do porównań z wokalistką formacji Broadcast. 

"Sposób, w który konstruuję linie wokalne, można uznać za podobny do stylu Trish Keenan (niegdyś zespół Broadcast), co byłoby dla mnie zaszczytem" - oświadczyła w jednym z nielicznych wywiadów Inna Showalter. Kończąc wątek stylu, najprościej rzecz ujmując, można powiedzieć, że grupa MAGIC FIG, dobrze czuje się w progresywno-psychodelicznym popie.

Wspominałem już nieraz, że nie ma drugiego takiego miejsca w USA, jak San Francisco, gdzie tradycje psychodelicznego art-rockowego grania, którego korzenie sięgają lat 60-tych, byłyby aż tak kultywowane i popularne do dziś. To w mieście, w którym Steve McQueen uczestniczył w klasycznym dziś filmowym pościgu, jadąc między innymi przez Russian Hill i Potrer Hill, znajdziemy obecnie dobrze zaopatrzone sklepy płytowe, z wydawnictwami z tamtej epoki. Do tego kluby, kawiarnie, czy butiki odzieżowe, głównie w dzielnicy Haight- Ashbury, która była i poniekąd wciąż jest ważnym centrum kultury hippisowskiej.

Trzeba podkreślić, że piosenki zespołu MAGIC FIG nie brzmią jak pusty czy mocno przebrzmiały cytat z dawnych klasyków. Niektóre z tych utworów mają swój urok, miłą dla ucha lekkość, subtelne i całkiem bogate brzmienie, pełne barw, które stanowią również podstawę okładki. "Teksty na płycie to eksploracja mojej osobistej historii, różnych duchowych ścieżek, które przeszłam w życiu. Czerpię z obrazów, pamięci, snów, archetypów oraz postaci - czy to osobistych czy zupełnie abstrakcyjnych" - tyle Inna Showalter.

(nota 7/10)

 



Strefę "Dodatki..." rozpocznie spotkanie z nowym zespołem z miasta Londyn, grupa LOLA ma na koncie dopiero dwa single ,a my już jesteśmy z nimi. Oto jeden z nich.



Kolejni przedstawiciele Londynu, i następni debiutanci. Wczoraj ukazała się epka "Metanoia", formacji ADELE DAZEEM.



Cóż, że ze Szwecji - pozostaniemy w podobnym gitarowym nastroju. Znany WAM już zespół, bo prezentowany na łamach bloga - DAG OCH NATT, i fragment z ich singla zawierającego trzy pozycje.   



Kopenhaga i prezentowany już niegdyś zespół PAPIR. Tym razem zajrzymy na wczoraj wydany album zatytułowany "IX".



Zapowiedź pierwszej styczniowej premiery 2026 roku - będzie kolejna. Grupa GEOLOGIST (pod nazwą ukrywa się mieszkaniec Waszyngtonu - Brian Wietza, z zespołu Animal Colletive) 30 stycznia wyda album zatytułowany "Can I Get A Pack Of Camel Light",(czyli:  "Ja? Radomskie, ale jak pan major woli, to Franz ma Camele").



Nowy York i zespół PEAER, który również na początku przyszłego roku, dokładnie 16 stycznia 2026, opublikuje nowy materiał zatytułowany "Doppelganger". Oto pierwszy singel.



 Amsterdam, a w nim formacja NUSANTARA BEAT, która przed tygodniem opublikowała debiutancki album zatytułowany "Nusantara Beat".



Nasz dobry znajomy JOSEPH SHABASSON, mocno zainspirowany filmem dokumentalnym "Mississippi River Styx", wraz z Thomem Gillem i Andre Ethierem stworzył płytę o takim właśnie tytule, która ukazała się wczoraj. Uwagę przykuwa świetna realizacja dźwięku.



KĄCIK IMPROWIZOWANY - zajrzymy do katalogu oficyny Ropeadope Rec. W połowie października ukazała się płyta zatytułowana "Never Would We" - formacji BRIGHT DOG RED.



Skoro wspominałem dziś nieco przełom lat 60/70, zajrzymy na reedycję albumu "Our Thing" (wydany w 1969 roku), grupy z miasta Houston - KASHMERE STAGE BAND. Przed Wami urokliwy klasyk w ich ujęciu.






sobota, 15 listopada 2025

A COLOURFUL STORM - "GOING BACK TO SLEEP" (Colourful Storm Rec.) "Oczy zamknięte - uszy otwarte"

 

     W głównej odsłonie dzisiejszego wydania bloga zajrzymy na opublikowaną przed tygodniem bardzo ciekawą kompilację australijskiej bardzo słabo znanej, nie tylko w naszym kraju, wytwórni, która przyjęła nazwę  A COLOURFUL STORM. Oficyna funkcjonuje od 2016 roku, a jej założycielem i dyrektorem artystycznym jest Matthew Xue, który przy okazji jest także DJ-em oraz producentem muzycznym. W swoim wciąż jeszcze niezbyt bogatym katalogu Australijczyk stara się promować głownie młode zespoły, stawiające dopiero swoje pierwsze kroki. Od czasu do czasu pojawią się reedycje starszych, mało znanych nagrań, które przypadły do gustu szefowi tej wytwórni. "Rzeczy, które chciałem wydawać za pomocą wytwórni, stawały się coraz bardziej wyraziste wraz z każdym następnym wydaniem płyty, a jedynym stałym elementem kolejnych publikacji, była muzyka z popowym wyczuciem" - oświadczył w wywiadzie Matthew Xue. Dodam, że to "popowe wyczucie" nie oznacza tylko jednego gatunku (w katalogu oficyny znajdziemy muzykę ambient, elektroniczną, indie-folk, post-punk itd.), a rodzaj przewijającej się w kolejnych propozycjach melodyki.  





Kilka miesięcy temu, zdaje się, że był to czerwiec, przedstawiłem kompilację wytwórni PFR Records. Przy okazji trochę - odrobinę tylko - narzekałem, że małe oficyny w ostatnich latach coraz rzadziej publikują zestawy nagrań młodych artystów. Częściej można spotkać singiel albo dwa, do łask powoli wracają epki, które zawsze ceniłem. Może w końcu przyjdzie lepszy czas także dla kompilacji.

Ta sygnowana nazwą australijskiego labelu - A COLOURFUL STORM - obejmuje dwanaście utworów. Wspólnym mianownikiem tych kompozycji jest fakt, że ich autorami są przedstawiciele sceny niezależnej, bardzo słabo rozpoznawalni, reprezentujący różne stylistyki - począwszy o DIY, przez radosny lo-fi, po indie-pop, czy dream-pop. Warto wspomnieć, że nie są to artyści tylko z antypodów, stanowią raczej barwną międzynarodową mozaikę.

Kolejnym wspólnym mianownikiem wydawnictwa "GOING BACK TO SLEEP" jest atmosfera tych nagrań, zgodnie z tytułem - senna, oniryczna, nostalgiczna i nieco mglista - w sugestywny sposób łącząca w całość ten różnorodny koktajlowy zestaw. Ni to jawa, ni to sen, ni to pogranicze pomiędzy tymi stanami, jak w bardzo udanym otwierającym całość "Upside Down In A Empty Room (slow version)". To wersja utworu, który ujrzał światło dzienne w 2022 roku, nieco spowolniona w stosunku do oryginału. Za wszystkim stoi Glen Donaldson i jego sympatyczna załoga z The Reds, Pinks And Purples, która pojawiła się już na łamach tego bloga jakiś czas temu. Zdjęcie grupy poniżej.



  
   Kolejny niespieszny pościelowy akcent należy do mało znanej grupy The Gabys (brytyjski duet). Warty głębszego poznania jest również zespół z Sydney - czyli THE LEWERS (ich piosenka przypomina wczesne utwory His Name Is Alive ). Grupę tworzą muzycy zasilający przy okazji różne lokalne składy na dorobku. W 2023 roku pojawiła ich się płyta zatytułowana "518A". Wyróżniającym się fragmentem jest także nagranie Davida Westa i jego nowego zespołu RAT COLUMNS - to avant-popowy klasyk, pełen uroku, do którego można wiele razy wracać; chyba, że nie ceni się tego typu stylistyki. Podobna lekkość melodii cechuje grupę THE HUBKNOBS (reprezentują Niderlandy), czy dream-popowy WHO CARES?

 Na wydawnictwie "GOING BACK TO SLEEP" nie brakuje również luźnych domowych produkcji, dalekich od sterylności studia nagraniowego. Dla słuchaczy poszukujących "przebojowych współczesnych melodii" i zapadających w pamięć refrenów, które można nucić potem przy goleniu lub w trakcie podróży samochodem, ta płyta może być zbyt "ulotna". Zdecydowanie nie ma tutaj "piosenek-hymnów", gdyż większość propozycji jest bardzo wyciszona i subtelna.

"GOING BACK TO SLEEP" to album poduszka. Zawiera delikatne, czasem nostalgiczne nagrania, ale niepozbawione indywidualnego charakteru. Być może bez znaczących i spektakularnych momentów, lecz tworzący przestrzeń, w której każdy może się zanurzyć i odnaleźć coś dla siebie, przy okazji odkrywania nowych artystów.

(nota 7.5/10)






Na dobry początek Waszej ulubionej STREFY "Dodatki...", nasz dobry znajomy zespół z Atlanty - ORCHID MANTIS, który pojawił się już na łamach bloga. Przed tygodniem ukazała się nowa płyta zatytułowana "IN AIR PORTS". Mój ulubiony fragment ukrył się na samym końcu.




Kolejni znajomi - formacja CONSTANT SMILES - pochodzi z Nowego Yorku, i również przed tygodniem opublikowała nowe wydawnictwo zatytułowane "Moonflower".






Pani w podartych rajstopach pochodzi z Australii, nie wiadomo, gdzie te się przetarły, czy na ulicach Melbourne, skąd pochodzi, czy w okolicach Sydney. Wiadomo, że nazywa się Kirrilee Broughton, przyjęła pseudonim KIRRILEE i niedawno opublikowała bardzo sympatyczny singiel.




Jak pewnie zwróciliście uwagę, albo nie zwróciliście, dziś nieco więcej zgrabnych melodii. Kolejna autorstwa SESSA zabierze nas w ciepłe rejony globu. Pod nazwą ukrywa się urodzony w Sao Paulo, a mieszkający obecnie w Nowym Yorku - Sergio Saneg, który przed tygodniem opublikował album "Pequena A Vertigem De Amor".




Francja i miasto LYON, a w nim grupa, która przyjęła nazwę LUJE. W ubiegłym tygodniu pojawiła się ich nowa płyta zatytułowana "Among The Firs".




Reprezentanci rozedrganego Londynu, czyli grupa HOME FRONT, którzy w dniu wczorajszym opublikowali płytę "WATCH IT DIE".



 
KĄCIK IMPROWIZOWANY - po raz kolejny Nowy York, RUTH MASCELLI i MARY HANSON SCOTT (z saksofonem) oraz fragment z nowej wydanej przed tygodniem i całkiem ciekawej płyty "Esoteric Lounge Music Now".




Kolejna ciekawa płyta - ukazała się także przed tygodniem - jest autorstwa włoskiej perkusistki z miasta Bergamo - FRANCESCI REMIGI. Oto fragment album zatytułowanego - "Witchess".






sobota, 8 listopada 2025

STEVE GUNN - "DAYLIGHT DAYLIGHT" (No Quarter Records) "Niepozorny gość"

 

   Takie barwy jesieni za oknem wymagają odpowiedniej oprawy muzycznej. Z pomocą może przyjść wydana wczoraj płyta "DAYLIGHT DAYLIGHT", amerykańskiego gitarzysty STEVE'A GUNNA. Jego kompozycje pojawiały się już na łamach tego bloga - ostatni raz, to był fragment z płyty nagranej razem Davidem Moorem, zatytułowanej "Reflections vol.1 Let The Moon Be A Planet". Już wtedy było widać, że w amerykańskim gitarzyście zaszła subtelna zmiana. Oto, z wędrownego artysty, który kolekcjonował ciekawe opowieści napotkanych ludzi - "Myślę, że inspiruje mnie koncepcja wędrowca. Bardziej interesuje mnie przekazywanie historii innych ludzi..." - i zamieniał je w pełne uroku pieśni, stał się uważnym obserwatorem, który próbuje podkreślić wagę poszczególnych chwil. I z takich siedmiu kruchych migotliwych momentów składa się również jego najnowsza propozycja.






Na początku była gitara akustyczna oraz głos, a potem drobne dema, które STEVE GUNN sukcesywnie przesyłał producentowi, przy okazji przyjacielowi JAMESOWI ELKINGTONOWI, który wspiera go również podczas koncertów. "Zobacz, co z tym można zrobić" - tak mniej więcej brzmiały kluczowe w tym przypadku słowa amerykańskiego twórcy. Po tak sugestywnej zachęcie i po pewnym czasie, bo ten zwykle musi minąć, surowe próbki dźwiękowe zostały wzbogacone o kolejne warstwy - tony skrzypiec, wiolonczeli, kontrabasu, perkusji oraz instrumentów dętych. Pomyli się ktoś, kto powie, że przy okazji albumu "DAYLIGHT DAYLIGHT" mamy do czynienia z aranżacyjnym przepychem. Nic z tych rzeczy. Wyżej wspomniane instrumenty dają o sobie znać tylko w określonych momentach, grają bardziej punktowo, nie próbują zawłaszczyć dla siebie całej uwagi odbiorcy. Wciąż najważniejsza jest gitara oraz głos STEVE'A GUNNA, i to one stanowią twardy rdzeń tych aranżacji.

Producent starał się zachować sporo wolnej przestrzeni pomiędzy dźwiękami, co jest dużym atutem tego wydawnictwa. Również dzięki temu buduje się intymny nastrój, i tak ważna przy okazji tego typu propozycji więź między artystą a słuchaczem. GUNN i jego przyjaciel celowo odeszli do pełnych aranżacji, które charakteryzowały jego poprzednie płyty. Tym razem główną inspiracją były długie codzienne spacery. W zamierzeniach album "DAYLIGHT DAYLIGHT" miał stanowić impresję na temat "BYCIA UWAŻNYM" - na chwilę, na momenty, które znane są także z tego, że tak szybko umykają. Trzeba przyznać, że ten minimalistyczny folk, z wyraźnymi kameralnymi nieco psychodelicznymi akcentami, świetnie się do tego nadaje. Kolejne fragmenty tekstów nie stanowią, ani autobiograficznych refleksji, ani tak ważnych dla poprzednich płyt GUNNA opowieści innych ludzi, lecz zawierają drobne notatki z migotliwej codzienności. "Cała moja ulubiona literatura i poezja to obserwacja, nie osobiste wyznania" - wspomniał GUNN w jednym z wywiadów.





Wczesne albumy STEVE'A GUNNA, jak "Boerum Palace" (2009) - były próbą rozwijania tradycji amerykańskiego folkowego gitarowego grania. Zawierały długie, hipnotyczne kompozycje, stworzone w oparciu o powtarzalne motywy, surowe brzmienie pełne bluesowej zadumy. Album "Way Out Wheather" (2014) - łączył technikę fingerpickingu z graniem zespołowym, stąd dość szerokie brzmienie. Najbardziej osobistą propozycją w dorobku artysty zdaje się być: "The Unseen In Between" (2019), napisana po śmierci ojca. Nieco wcześnie i odrobinę później były albumy wydane wspólnie z innymi artystami: Kurt Vile, Angel Olsen, Kim Gordon, John Truściński, Ryley Walker, Ryan Jewell. W tej perspektywie - historyczno-biograficznej - można powiedzieć, ze każda kolejna płyta wydaje się być następnym istotnym krokiem ku coraz większej świadomości artystycznej muzyka urodzonego w Landsdowne (stan Pensylwania).

Drugi  promocyjny singiel najnowszego wydawnictwa - czyli "Morning On K Road" - został napisany tuż po spotkaniu ze starym dawno niewidzianym przyjacielem. Jedną z inspiracji do powstania mojego ulubionego "LOON" , były charakterystyczne dźwięki ptaków, które amerykański gitarzysta usłyszał nad jeziorami regionu Adirondacks (stan Nowy York). Tytułowa kompozycja  - "Daylight Daylight" - powstała podczas nocnego siedzenia w kuchni. Całość materiału została zarejestrowana na strychu domu Jamesa Elkingtona, w studiu "Nada". Nazwa tego ostatniego pochodzi od złośliwego komentarza Leatitii Sadier (Stereolab), która zauważyła, że w tym pomieszczeniu nie ma dobrego sprzętu nagrywającego. "To nie studio" - miała powiedzieć nieco zaskoczona tym, co ujrzała.

Jak na ograniczanie techniczne, i spartańskie warunki nagrywania, efekt końcowy jest bardzo dobry. Brzmienie płyty jest subtelne i miękkie, gitara oraz głos STEVE'A GUNNA zwykle znajdują się na pierwszym planie. A kolejne kompozycje zyskują na wartości z każdym kolejnym przesłuchaniem. Warto się o tym przekonać! 

(nota 7.5-8/10)


 


Tak się złożyło, że popularna przeglądarka internetowa kojarzy ten blog przede wszystkim z jednym wpisem o pewnym zespole. Sam nie wiem, dlaczego ten wpis z 2016 roku, przez ostatnie dziewięć lat obejrzało już aż tylu czytelników ( i ta sześciocyfrowa liczba wciąż rośnie, dziś wzbogaciła się o kolejne 187 oczek, a dzień jeszcze się nie skończył!). Wyżej wspomniany wpis dotyczył premierowego wydawnictwa amerykańskiej grupy THE SAXOPHONES. W takich okolicznościach przyrody czuję się mocno zobowiązany, żeby poinformować o wczorajszej premierze ich nowego wydawnictwa zatytułowanego "NO TIME FOR POETRY". Dodam również, że po wstępnym przesłuchaniu ten album wydaje się być najlepiej zaaranżowanym w całej dyskografii zespołu.



 
Kolejny amerykański akcent zaprowadzi nas prosto do stanu Teksas, z którego pochodzi grupa, która już gościła na łamach bloga - KHRUANGBIN. W czwartek ukazał się ich album zatytułowany "THE UNVERSE SMILES UPON YOU II".




Pozostaniemy w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, miasto Portland, grupa NIGHT SISTER oraz ich nowy singiel.




Szybka wizyta w Australii przyniesie wraz z sobą jeszcze ciepły - premiera miała miejsce w dniu wczorajszym - singiel grupy THE CHURCH.




Tylko na tym blogu kolejna gorąca nowość i zapowiedź lutowej (27 luty) premiery albumu "Amaro", grupy BIBI CLUB, która gościła już na tych stronach.





Nowy York reprezentuje także zespół PETS, fragment z ich niedawno wydanej płyty "@? SPIRALQUESTION MARK".




Antwerpia rzadko pojawia się na gościnnych łamach bloga. Duet FRATEUR-ROMBOUTS, nazwa zaczerpnięta od dwóch nazwisk twórców - Gregory i Nicolasa - oraz ich najnowszy singiel.




MISS TYGODNIA - całkiem zgrabnie wpisze się w dzisiejszy główny temat. Ateny i twórca, który ukrył się pod pseudonimem WESTERMAN. Wczoraj ukazała się jego nowa propozycja "A JACKAL'S WEEDING". A ja mniej więcej od tygodnia słucham tego wybornego fragmentu. Zróbcie głośniej! Bo ja za WAS to zrobię!




KĄCIK IMPROWIZOWANY - połączone siły kilku muzyków - MATTHEW DAVID, AARON SHAW i CARLOS NINO, i jedna cudownie leniwa kompozycja, pomagająca w uważności bycia.




Wytwórnia ECM świętuje - pół wieku temu (dokładnie 30 listopada 1975 roku) ukazała się kultowa obecnie pozycja KEITHA JARRETTA - "THE KOLN CONCERT". Był mroźny piątek 24 stycznia 1975 roku. Gmach opery w Kolonii, na scenie niezbyt dobrze brzmiący fortepian BOSENDORFER BABY GRAND, wyciągnięty specjalnie na tę okazję z bocznej sali prób, z wadliwymi pedałami, delikatnie rzecz ujmując instrument nie najlepiej brzmiący. To on skłonił Keitha Jarretta do częstszego używania średnich rejestrów, do unikania "fałszywie" brzmiących tonów, do... 

Choć na początku MISTRZ w ogóle nie chciał zagrać. Pianista pojawił się na miejscu zmęczony, niewyspany, narzekający na ból pleców (kłopoty z kręgosłupem). "Byłem niemal w piekle. Miałem zaraz wyjść na scenę, wczesnej było mnóstwo problemów, a fortepian był po prostu okropny. I tak naprawdę w ogóle nie spałem" - podkreślał w wywiadzie dla "Observera" w 2015 roku. Wcześniej Jarrett zażyczył sobie fortepianu BOSENDORFER 290 IMPERIAL (prawdziwa bestia). 

Była godzina 23.30, kiedy zakończył się spektakl operowy. Promotorka koncertów - VERA BRANDERS (miała wtedy zaledwie siedemnaście lat), ubłagała artystę, żeby ten mimo wszystko spróbował zagrać. "Ten koncert był aktem cudownego przypadku. Zły fortepian, zmęczony artysta, późna godzina. Wszystko, co mogło pójść źle, poszło źle. A mimo to powstało arcydzieło" - wspominała po latach VERA BRANDERS. Na widowni zasiadło około 1400 osób - szczęśliwcy nie wiedzieli do końca, w czym uczestniczą. W ten sposób zarejestrowano najchętniej kupowaną płytę jazzową, jeśli chodzi o fortepian solo. Numer katalogowy ECM 1064/65.

A moje prywatne wspomnienie związane z tym albumem? Czasy studenckie i początek upalnego lata. Długie ciepłe wieczory, z widokiem na gwiazdy i księżyc. Pamiętam, że leżeliśmy wtedy na kocu, patrząc w niebo, do drugiej lub trzeciej nad ranem, z opowieściami, z termosami, w których była kawa... Kaseta z nośnikiem chromowym (TDK lub Sony, pamięć bywa zawodna) musiała pokonać pół Polski. Przywiózł ją ówczesny chłopak mojej koleżanki  - którą z tego miejsca serdecznie pozdrawiam (dziękuję pani S.). To było moje pierwsze zetknięcie się z twórczością Keitha Jarretta - ale poczułem to od razu, bez żadnego oporu, bez zbędnej umysłowej gimnastyki, jakbym nosił te subtelne dźwięki w sobie od zawsze. Od tej płyty rozpoczęła się wspaniała muzyczna przygoda, poszukiwanie i odsłuchiwanie kolejnych płyt MISTRZA. Tych na szczęście nie brakowało. Tak sobie myślę, że ten nie lubiany przez Jarretta zapis koncertu może stanowić bardzo dobry początek dla kogoś, kto jeszcze nie zetknął się z albumami wirtuoza klawiatury fortepianu. Słuchamy?





sobota, 1 listopada 2025

LAC OBSERVATION - "A CITY OF GANDHARVAS" (Almost Halloween Time Rec.) "Muzyczne miraże"

 

   W dzisiejszej odsłonie bloga, tworzonej w pośpiechu, kilka wycieczek, przynajmniej metaforycznych - chociaż, jeśli ktoś ma czas i ochotę, może odwiedzić Neapol, Wiedeń i Brukselę, gdzie był nagrywany materiał, który przyjął tytuł - "A City Of Gandharvas". Autorem tego albumu jest międzynarodowy skład LAC OBSERVATION, który przy okazji reprezentuje wyżej wspomniane miasta oraz regiony, a także specjalni zaproszeni do studia goście. Tytułowe "Miasto Gandharwów" odnosi się bezpośrednio do tekstów buddyjskich, które przedstawiają to miasto, jako obraz mitycznego piękna, krainy szczęścia, usytuowanej gdzieś nad morzem lub na pustyni i zamieszkałej przez Gandharwów (niebiańskie istoty, żywią się zapachem drzew i kwiatów, do tego świetni muzycy). Ciekawą cechą tego miasta jest fakt, że kiedy zbliżasz się do jego bram, miasto raptownie oddala się, a w konsekwencji znika, staje się kolejnym złudnym mirażem.






Z całą pewnością nie jest to płyta dla zwolenników sterylnego czystego dźwięku. "A City Of Gandharvas"  nagrywany był na magnetofonie kasetowym i szpulowym, wykorzystano 4 -ścieżki i swobodę rejestracji. Na kolejnych etapach produkcji dołączyły do tego nagrania terenowe oraz te dokonane w domowych warunkach, co oczywiście przełożyło się na jakość dźwięku. Z drugiej strony dzięki temu uzyskano pogłębiony psychodeliczny nastrój, który jest punktem wspólnym wszystkich tych kilkunastu kompozycji. Oprócz psychodelii znajdziemy tutaj całe mnóstwo stylistyk - rock, pop, noise-pop, dream-pop, folk, indie-folk, eksperyment, ale również ambient i elektronikę. Czyli, jakby nie patrzeć, mamy tu do czynienia z nieskrępowaną podróżą pomiędzy gatunkami i formami.

Celowe zabrudzenia dźwięku nie są w muzyce czymś nowym, szczególnie w niezależnej niszy bywają chętnie wykorzystywane, i zazwyczaj stanowią dodatkowy atut. Już w otwierającym płytę utworze "Flown Past The Floating Fields" napotkamy sporo charakterystycznych dla tego materiału szumów i układów odniesienia. Oprócz tego dają o sobie znać dźwięki instrumentów akustycznych, gitar, organów i nagrań terenowych. Stanowi to całkiem niezłe wprowadzenie czy wstęp do pierwszego etapu podróży wiodącej do mitycznego miasta i wymarzonej krainy. W dalszej części płyty jest podobnie. Warto podkreślić, że kluczowy dla tego wydawnictwa pierwiastek różnorodności został zachowany.




Raz atmosfera kolejnych odsłon będzie się zagęszczać, w ramach wykorzystania eksperymentalnej rockowo-folkowej hybrydy. To znów przestrzeń dźwiękowa nieco się rozrzedzi, przywołując skojarzenia ze snem, onirycznym nastrojem, subtelnym pograniczem pomiędzy tym, co realne, a tym, co mgliste i jedynie wyobrażone.

Na poziomie produkcji tego albumu warto odnotować celowe wykorzystanie analogowej techniki rejestracji. Do tego dołącza całkiem bogate instrumentarium - gitary, mniej  lub bardziej przesterowane, perkusja, bas, saksofon, flet, banjo, efekty taśmy, itd. Ta wspomniana już dziś przeze mnie różnorodność manifestuje się także w stylistyce i dość płynnych przejściach - od psychodelicznego folku do akustycznego grania, poprzez ambientowe odsłony. Ta najdłuższa, o której trzeba wspomnieć, liczy sobie aż dwadzieścia minut. W moim prywatnym odczuciu stanowi jednak "pusty przebieg" lub niezbyt dobrze wykorzystany fragment, albo po prostu niepotrzebny dodatek, który musi obniżyć ocenę całości tego wydawnictwa. 

"Nasza gwiazda północy zgasła, wyruszamy na poszukiwanie przez unoszące się pola, gdzie cienie oddychają jak wiatr, a świt pachnie żelazem i snem". W kolejnych mniej lub bardziej udanych fragmentach tej płyty znajdziemy więcej poetyckich prób uchwycenia kluczowych etapów podróży, tej długiej malowniczej drogi, z bogactwem świata fauny i flory, który jest niczym więcej, jak tylko odbiciem ludzkiej świadomości. Na koniec dodam, że grupa Lac Observation to nie debiutanci, choć do tej pory jeszcze nie gościli na łamach tego bloga. Warto skorzystać z okazji i nieco bliżej przyjrzeć się ich twórczości.

(nota 7-7.5/10)

 



W minionych dniach nie miałem zbyt wiele czasu na odsłuchiwanie płyt. Obowiązki, pochłonął mnie turniej ATP Masters 1000 w Paryżu, ale przede wszystkim wciągająca lektura i serial - kolejna odsłona przygód Jacksona Lamba, który powstał na motywach świetnej powieści. Całkiem nieźle dzisiejszy główny temat powinna dopełnić wczoraj wydana płyta "Puritan Themes" amerykańskiego artysty, który gościł już na łamach bloga i ukrył się pod nazwą HOLY SONS.




Cóż, że ze Szwecji - dość silna reprezentacja. Mój ulubiony skandynawski bard niespodziewanie dla mnie wczoraj opublikował nowy album zatytułowany "Ex Voto/The Silent Love". Niestety nie jest to płyta na miarę świetnych poprzedniczek, które zrecenzowałem na tym blogu. Większość piosenek opartych została tylko na tonach gitary i śpiewie. Dla oddanych fanów twórczości CHRISTIANA KJELLVANDERA.




Kolejny szwedzki akcent zapowiadałem kilka tygodni temu. ANNA VON HAUSWOLFF wczoraj opublikowała całkiem udany album zatytułowany "Iconoclasts". Choć noty w stylu 9/10, są w moim odczuciu mocno przesadzone. Artystka przez ostatnie lata nie publikowała wydawnictw płytowych. Była zajęta komponowaniem muzyki do filmów i przedstawień teatralnych, co dość dobrze słychać na wydanym wczoraj albumie.




Francja i Eric Dele Porte, który dowodzi zespołem PERIO. Niedawno ukazała się jego nowa i całkiem przyjemna płyta zatytułowana "The Sharp Bones Of My Sleep".





KĄCIK IMPROWIZOWANY - miasto Melbourne, a w nim grupa TEMPORARY BLESSING i fragment z albumu "Sumbisori". Premiera całego wydawnictwa 5 grudnia.