Takie barwy jesieni za oknem wymagają odpowiedniej oprawy muzycznej. Z pomocą może przyjść wydana wczoraj płyta "DAYLIGHT DAYLIGHT", amerykańskiego gitarzysty STEVE'A GUNNA. Jego kompozycje pojawiały się już na łamach tego bloga - ostatni raz, to był fragment z płyty nagranej razem Davidem Moorem, zatytułowanej "Reflections vol.1 Let The Moon Be A Planet". Już wtedy było widać, że w amerykańskim gitarzyście zaszła subtelna zmiana. Oto, z wędrownego artysty, który kolekcjonował ciekawe opowieści napotkanych ludzi - "Myślę, że inspiruje mnie koncepcja wędrowca. Bardziej interesuje mnie przekazywanie historii innych ludzi..." - i zamieniał je w pełne uroku pieśni, stał się uważnym obserwatorem, który próbuje podkreślić wagę poszczególnych chwil. I z takich siedmiu kruchych migotliwych momentów składa się również jego najnowsza propozycja.
Na początku była gitara akustyczna oraz głos, a potem drobne dema, które STEVE GUNN sukcesywnie przesyłał producentowi, przy okazji przyjacielowi JAMESOWI ELKINGTONOWI, który wspiera go również podczas koncertów. "Zobacz, co z tym można zrobić" - tak mniej więcej brzmiały kluczowe w tym przypadku słowa amerykańskiego twórcy. Po tak sugestywnej zachęcie i po pewnym czasie, bo ten zwykle musi minąć, surowe próbki dźwiękowe zostały wzbogacone o kolejne warstwy - tony skrzypiec, wiolonczeli, kontrabasu, perkusji oraz instrumentów dętych. Pomyli się ktoś, kto powie, że przy okazji albumu "DAYLIGHT DAYLIGHT" mamy do czynienia z aranżacyjnym przepychem. Nic z tych rzeczy. Wyżej wspomniane instrumenty dają o sobie znać tylko w określonych momentach, grają bardziej punktowo, nie próbują zawłaszczyć dla siebie całej uwagi odbiorcy. Wciąż najważniejsza jest gitara oraz głos STEVE'A GUNNA, i to one stanowią twardy rdzeń tych aranżacji.
Producent starał się zachować sporo wolnej przestrzeni pomiędzy dźwiękami, co jest dużym atutem tego wydawnictwa. Również dzięki temu buduje się intymny nastrój, i tak ważna przy okazji tego typu propozycji więź między artystą a słuchaczem. GUNN i jego przyjaciel celowo odeszli do pełnych aranżacji, które charakteryzowały jego poprzednie płyty. Tym razem główną inspiracją były długie codzienne spacery. W zamierzeniach album "DAYLIGHT DAYLIGHT" miał stanowić impresję na temat "BYCIA UWAŻNYM" - na chwilę, na momenty, które znane są także z tego, że tak szybko umykają. Trzeba przyznać, że ten minimalistyczny folk, z wyraźnymi kameralnymi nieco psychodelicznymi akcentami, świetnie się do tego nadaje. Kolejne fragmenty tekstów nie stanowią, ani autobiograficznych refleksji, ani tak ważnych dla poprzednich płyt GUNNA opowieści innych ludzi, lecz zawierają drobne notatki z migotliwej codzienności. "Cała moja ulubiona literatura i poezja to obserwacja, nie osobiste wyznania" - wspomniał GUNN w jednym z wywiadów.
Wczesne albumy STEVE'A GUNNA, jak "Boerum Palace" (2009) - były próbą rozwijania tradycji amerykańskiego folkowego gitarowego grania. Zawierały długie, hipnotyczne kompozycje, stworzone w oparciu o powtarzalne motywy, surowe brzmienie pełne bluesowej zadumy. Album "Way Out Wheather" (2014) - łączył technikę fingerpickingu z graniem zespołowym, stąd dość szerokie brzmienie. Najbardziej osobistą propozycją w dorobku artysty zdaje się być: "The Unseen In Between" (2019), napisana po śmierci ojca. Nieco wcześnie i odrobinę później były albumy wydane wspólnie z innymi artystami: Kurt Vile, Angel Olsen, Kim Gordon, John Truściński, Ryley Walker, Ryan Jewell. W tej perspektywie - historyczno-biograficznej - można powiedzieć, ze każda kolejna płyta wydaje się być następnym istotnym krokiem ku coraz większej świadomości artystycznej muzyka urodzonego w Landsdowne (stan Pensylwania).
Drugi promocyjny singiel najnowszego wydawnictwa - czyli "Morning On K Road" - został napisany tuż po spotkaniu ze starym dawno niewidzianym przyjacielem. Jedną z inspiracji do powstania mojego ulubionego "LOON" , były charakterystyczne dźwięki ptaków, które amerykański gitarzysta usłyszał nad jeziorami regionu Adirondacks (stan Nowy York). Tytułowa kompozycja - "Daylight Daylight" - powstała podczas nocnego siedzenia w kuchni. Całość materiału została zarejestrowana na strychu domu Jamesa Elkingtona, w studiu "Nada". Nazwa tego ostatniego pochodzi od złośliwego komentarza Leatitii Sadier (Stereolab), która zauważyła, że w tym pomieszczeniu nie ma dobrego sprzętu nagrywającego. "To nie studio" - miała powiedzieć nieco zaskoczona tym, co ujrzała.
Jak na ograniczanie techniczne, i spartańskie warunki nagrywania, efekt końcowy jest bardzo dobry. Brzmienie płyty jest subtelne i miękkie, gitara oraz głos STEVE'A GUNNA zwykle znajdują się na pierwszym planie. A kolejne kompozycje zyskują na wartości z każdym kolejnym przesłuchaniem. Warto się o tym przekonać!
(nota 7.5-8/10)
Tak się złożyło, że popularna przeglądarka internetowa kojarzy ten blog przede wszystkim z jednym wpisem o pewnym zespole. Sam nie wiem, dlaczego ten wpis z 2016 roku, przez ostatnie dziewięć lat obejrzało już aż tylu czytelników ( i ta sześciocyfrowa liczba wciąż rośnie, dziś wzbogaciła się o kolejne 187 oczek, a dzień jeszcze się nie skończył!). Wyżej wspomniany wpis dotyczył premierowego wydawnictwa amerykańskiej grupy THE SAXOPHONES. W takich okolicznościach przyrody czuję się mocno zobowiązany, żeby poinformować o wczorajszej premierze ich nowego wydawnictwa zatytułowanego "NO TIME FOR POETRY". Dodam również, że po wstępnym przesłuchaniu ten album wydaje się być najlepiej zaaranżowanym w całej dyskografii zespołu.
Kolejny amerykański akcent zaprowadzi nas prosto do stanu Teksas, z którego pochodzi grupa, która już gościła na łamach bloga - KHRUANGBIN. W czwartek ukazał się ich album zatytułowany "THE UNVERSE SMILES UPON YOU II".
Pozostaniemy w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, miasto Portland, grupa NIGHT SISTER oraz ich nowy singiel.
Szybka wizyta w Australii przyniesie wraz z sobą jeszcze ciepły - premiera miała miejsce w dniu wczorajszym - singiel grupy THE CHURCH.
Tylko na tym blogu kolejna gorąca nowość i zapowiedź lutowej (27 luty) premiery albumu "Amaro", grupy BIBI CLUB, która gościła już na tych stronach.
Antwerpia rzadko pojawia się na gościnnych łamach bloga. Duet FRATEUR-ROMBOUTS, nazwa zaczerpnięta od dwóch nazwisk twórców - Gregory i Nicolasa - oraz ich najnowszy singiel.
MISS TYGODNIA - całkiem zgrabnie wpisze się w dzisiejszy główny temat. Ateny i twórca, który ukrył się pod pseudonimem WESTERMAN. Wczoraj ukazała się jego nowa propozycja "A JACKAL'S WEEDING". A ja mniej więcej od tygodnia słucham tego wybornego fragmentu. Zróbcie głośniej! Bo ja za WAS to zrobię!
Choć na początku MISTRZ w ogóle nie chciał zagrać. Pianista pojawił się na miejscu zmęczony, niewyspany, narzekający na ból pleców (kłopoty z kręgosłupem). "Byłem niemal w piekle. Miałem zaraz wyjść na scenę, wczesnej było mnóstwo problemów, a fortepian był po prostu okropny. I tak naprawdę w ogóle nie spałem" - podkreślał w wywiadzie dla "Observera" w 2015 roku. Wcześniej Jarrett zażyczył sobie fortepianu BOSENDORFER 290 IMPERIAL (prawdziwa bestia).
Była godzina 23.30, kiedy zakończył się spektakl operowy. Promotorka koncertów - VERA BRANDERS (miała wtedy zaledwie siedemnaście lat), ubłagała artystę, żeby ten mimo wszystko spróbował zagrać. "Ten koncert był aktem cudownego przypadku. Zły fortepian, zmęczony artysta, późna godzina. Wszystko, co mogło pójść źle, poszło źle. A mimo to powstało arcydzieło" - wspominała po latach VERA BRANDERS. Na widowni zasiadło około 1400 osób - szczęśliwcy nie wiedzieli do końca, w czym uczestniczą. W ten sposób zarejestrowano najchętniej kupowaną płytę jazzową, jeśli chodzi o fortepian solo. Numer katalogowy ECM 1064/65.
A moje prywatne wspomnienie związane z tym albumem? Czasy studenckie i początek upalnego lata. Długie ciepłe wieczory, z widokiem na gwiazdy i księżyc. Pamiętam, że leżeliśmy wtedy na kocu, patrząc w niebo, do drugiej lub trzeciej nad ranem, z opowieściami, z termosami, w których była kawa... Kaseta z nośnikiem chromowym (TDK lub Sony, pamięć bywa zawodna) musiała pokonać pół Polski. Przywiózł ją ówczesny chłopak mojej koleżanki - którą z tego miejsca serdecznie pozdrawiam (dziękuję pani S.). To było moje pierwsze zetknięcie się z twórczością Keitha Jarretta - ale poczułem to od razu, bez żadnego oporu, bez zbędnej umysłowej gimnastyki, jakbym nosił te subtelne dźwięki w sobie od zawsze. Od tej płyty rozpoczęła się wspaniała muzyczna przygoda, poszukiwanie i odsłuchiwanie kolejnych płyt MISTRZA. Tych na szczęście nie brakowało. Tak sobie myślę, że ten nie lubiany przez Jarretta zapis koncertu może stanowić bardzo dobry początek dla kogoś, kto jeszcze nie zetknął się z albumami wirtuoza klawiatury fortepianu. Słuchamy?


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz