sobota, 29 czerwca 2024

LOMA - "HOW WILL I LIVE WITHOUT A BODY?" (Sub Pop Records) "Z pomocą sztucznej inteligencji"

 

      Tytułowe pytanie, które widnieje na okładce wydanej wczoraj płyty amerykańskiej grupy Loma, staje się coraz bardziej znaczące w czasie, kiedy algorytmy sztucznej inteligencji ("AI") coraz śmielej wkraczają w niemal każdy aspekt naszego życia. W tym kontekście można wspomnieć o strajku scenarzystów, którzy nagle poczuli się zbędni, z kolei aktorzy w podobnej akcji protestowali przeciwko temu, żeby ich ciała zostały zeskanowane, a potem wykorzystane na potrzeby filmu. Przypomina się postać wykreowanej w oparciu o cyfrowe moduły modelki-influencerki; jej nieistniejącym w rzeczywistości ciałem zachwycała się rzesza systematycznie rosnących fanów. Nic dziwnego, że również w przestrzeni muzyki popularnej kontrowersyjna sekcja "AI" rozpycha się nie tylko łokciami. Do głosu dochodzą coraz to nowsze aplikacje i rozwiązania techniczne (znamy już "Google Magenta", "Amper Music", "Aiva" itd.). Pojawia się zasadne pytanie, o kreatywność i zaangażowanie twórcy. 

Także członkowie grupy Loma postanowili skorzystać z pomocy AI. Przede wszystkim poszukiwali inspiracji w twórczości Laurie Anderson. Dokładnie rzecz ujmując, ta ostatnia artystka: "zaoferowała im szanse pracy ze sztuczną inteligencją przeszkoloną w zakresie całej jej twórczości". W ten sposób powstał chociażby tytuł płyty. Kiedy gitarzysta i wokalista Jonathan Meiburg przesłał sztucznej inteligencji zdjęcia zrobione na Antarktydzie, ta odpowiedziała wersami tekstów utrzymanych oczywiście w duchu i manierze Laurie Anderson, gdzie pośród wielu zdań znalazła się tytułowa fraza - "How Will I Live Without A Body?".



I tak oto wybrzmiała przed chwilą "KOMPOZYCJA TYGODNIA", moja zdecydowanie ulubiona piosenka ostatnich dni, do której regularnie powracam. Cudo!!!  "Affinity" pojawił się jako trzeci singiel promujący wydawnictwo "How Will I Live Without A Body?", ale można by rzec, że zdecydowanie najlepszy. Pewnie bardziej uważni słuchacze rozpoznali głos wokalistki Emily Cross, której poświęciłem już kilka razy wiele ciepłych słów. Szczególnie, kiedy recenzowałem album "Wabi Sabi", który ukazał się pod szyldem Cross Record, czyli duetu, jak współtworzyła z kolejnym członkiem grupy Loma, producentem Danem Duszyńskim.

Tuż po wydaniu ostatniej płyty Loma zatytułowanej "Don't Shy Away" (2020), sympatyczne trio przyjaciół rozjechało się po świecie. Multiinstrumentalista Dan Duszyński pozostał w swoim studiu w Teksasie, Emily Cross przeniosła się do brytyjskiego Dorset, z kolei autor większości kompozycji oraz tekstów - Jonathan Meiburg (znany Czytelnikom bloga także z formacji Shearwater, recenzowałem album "The Great Awakening" 2022), znalazł dla siebie bezpieczną przystań w Niemczech. To Emily Cross przerwała przedłużające się milczenie i rozłąkę, zaproponowała panom, żeby najnowszy materiał nagrywać w Dorset. Zespół wykorzystał ruiny XII -wiecznej kaplicy jako swoistą komorę pogłosową, za studio posłużyło pomieszczenie, w którym przed laty zbijano trumny, okoliczna fauna i flora odcisnęła trwały ślad w postaci zapisów nagrań terenowych, zaś kabinę wokalną stworzono z trumny wyściełanej gałęziami wierzby. Takich warunków nie wymyśliłaby żadna sztuczna inteligencja. Póki co...



Ci, którzy nieźle znają twórczość grupy Shearwater, i jako tako orientują się w dokonaniach duetu Cross Record, po przesłuchaniu najnowszej propozycji tria Loma - "How Will I Live Without A Body?", mogliby pokusić się o stwierdzenie, że to wydawnictwo stanowi połączenie nastrojów, które członkowie zespołu tak udanie kreują poza macierzystą formacją. Trudno całkowicie odciąć się od swoich korzeni, ciężko zapomnieć o tym, co komu w duszy gra. Oniryczny zwykle Shearwater, indie-popowy Cross Record dają w sumie nostalgiczne i niezbyt spiesznie rozwijane opowieści w jedenastu odsłonach, rozpisane z wdziękiem i miłą dla ucha lekkością pod szyldem Loma. 

To, co zwróciło moją uwagę, to różne "drobiazgi" - klarnet, nagrania terenowe, ciekawie zrealizowane instrumenty perkusyjne, osobne pomysły niemal na każdą kompozycję, mocniejsze oddechy gitary - które pojawiają się nienachalnie w odpowiednich momentach tak, jakby musiały tam być, a nie zostały sztucznie doklejone na kolejnych etapach produkcji. Bardzo ładnie brzmią również linie melodyczne, stanowiące skromne połączenie kilku prostych nut, bez gwałtownych zwrotów czy piruetów, napięć i emocjonalnych wyskoków. Niektóre przejścia pomiędzy dźwiękami są tak delikatne, tak subtelne, że łatwo je przegapić. Warto więc z uwagą podążać krok w krok za tym, co szkicuje stonowana i nieco senna barwa głosu wokalistki Emily Cross. Warto przez cały czas trwania tego albumu trzymać ją za rękę. Przy okazji "Pink Sky" mogą przypomnieć się dawne nagrania grupy Portishead, tyle, że ta raczej niechętnie sięgała po klarnet. "A Steady Mind" ma coś z melodyki piosenek Blonde Redhead, a najdłuższy na tym wydawnictwie "Broken Dorbell" zapamiętałem głównie za sprawą drugiej świetnej części. POLECAM!

(nota 8/10)

 


Pozostaniemy na Wyspach Brytyjskich, w końcu turniej w Wimbledonie rozpocznie się poniedziałek. Z miasta Bristol pochodzi prezentowana już przeze mnie kiedyś grupa Night Swimming. Oto mój ulubiony fragment z epki "No Place To Land".




W Dublinie można spotkać członków grupy Scattered Ashes. Niedawno ukazała się ich epka zatytułowana "All That Is Solid Melts Into Air".




Z Francji pochodzi trio Eat-Girls, panie: Elisa Artero, Amelie Guillon, i męski rodzynek Maxene Mesnier. W ubiegłym tygodniu ukazał się ich nowy singiel.



Kolejna śpiewająca pani reprezentuje Katalonię - Joana Serrat, oraz fragment z jej najnowszego wydawnictwa "Big Wave".



Skorzystam z okazji, i w tym momencie przypomnę moją ulubioną piosenkę katalońskiej artystki, którą znajdziecie na płycie "Cross The Verge".



Joe Goddard reprezentuje Wyspy Brytyjskie, niektórzy z Was mogą kojarzyć tego artystę, jako członka grupy Hot Chip. 12 lipca ukaże się jego album zatytułowany "Harmonics".



Przed Wami saksofonista z Nowego Yorku - Alan Braufman, który wraz ze swoim zespołem w maju opublikował płytę zatytułowaną "Infinity Love Infinity Tears".



Z Republiki Południowej Afryki, dokładniej mówiąc z Johannesburga, pochodzi Malcolm Jiyan Tree-O. Oto fragment z najnowszej płyty "True Story".




sobota, 22 czerwca 2024

MIKE LINDSAY - "SUPERSHAPES VOLUME 1" (Moshi Moshi Music) "Sekretne życie mebli"

 

    "Rzeczywistość, uczy Arystoteles, staje się przed człowiekiem sama przez się, i sama mu się narzuca". Tymczasem Edmund Husserl wskazywał, że świat składa się z fenomenów (czystych wrażeń) oraz istoty każdego z nich. "Żeby uchwycić istotę stołu i każdej innej rzeczy, nie możemy ograniczać się tylko do widoku jednego zmysłowego obiektu. Musimy w wyobraźni przerobić niejako różne jego wariacje". W kontekście fenomenologii Husserla kluczowe stają się pytanie: "Co się jawi? Jak się jawi? Komu się jawi?".

Tak się złożyło, że to również stół - stary, zrobiony z francuskiego dębu, stojący pośrodku kuchni - pojawił się jako główny obiekt na horyzoncie zdarzeń, czyli był jednym z przedmiotów, który zainspirował brytyjskiego muzyka Mike'a Lindsaya. Pewnie kilku stałych Czytelników bloga słyszało już gdzieś to nazwisko. Przypomnę tylko krótko, że to znany producent, laureat nagrody Mercury Music Prize, współtwórca zespołu Tunng (pionierzy gatunku "Folktronika"), druga połowa duetu LUMP (pierwsza to Laura Marling), wyprodukował albumy Jona Hopkinsa, Guya Garveya, Tinariven, Elizabeth Fraser, Anny B Savage, czy naszego dobrego znajomego Williama Doyle'a. Tak się złożyło, że to widok stołu, wprawdzie innego, ozdobił także okładkę debiutanckiego albumu Lindsaya  "Supershapes Volume 1", który ukazał się przed tygodniem.




"W tym czasie moja żona Lily pisała pracę magisterską na temat obiektów posiadających świadomość. Rozmawialiśmy o tym każdego dnia i zaczęło przenikać to do mojej pracy. Pomyślałem sobie, że tytułowe "super-kształty" mogą być przedmiotami, które nas kształtują"  - tyle Mike Lindsay. Kolejnymi, niejako pobocznymi wątkami debiutanckiego wydawnictwa brytyjskiego producenta, była magia ukryta w rytuałach codzienności, atmosfera panująca w domu, którą współtworzą zgromadzone w nim przedmioty. Stąd w tkance aranżacyjnej, którą wypełnia miękka elektronika subtelnie połączona z elementami ze świata jazzu (klarnet, saksofon), znajdziemy mnóstwo rozmaitych sampli, ścinek, drobnych dźwiękowych cytatów. Wśród nich pojawił się zapis stukania w meble, który Mike Lindsay zarejestrował w sklepie meblowym w Cliftonville. Tak przygotowany zestaw starannie zmiksował we własnym studiu "MESS" (Mike's Exellent Sound Space), do którego zaprosił kolejnego naszego dobrego znajomego saksofonistę Rossa Blake'a, Roberta Stillmana, wokalistkę i przyjaciółkę Annę B Savage (wyprodukował jej ostatni album "In Flux", 2023) oraz perkusistę Adama Bettsa.

Wiele z tych dziesięciu kompozycji, które wypełniły album "Supershapes Volume 1", powstały przy starym dębowym stole. W początkowych zamierzeniach miał to być jedynie instrumentalny projekt, jednak spotkanie dwóch saksofonistów Balek'a i Stillmana, zmieniło sposób postrzegania koncepcji płyty. 



Oprócz mebli, ważnym elementem był... widoczny na zdjęciu ogórek, wspomniany już przy okazji nieco słabszego, moim zdaniem, singla promocyjnego najnowszego wydawnictwa "Pretender To Surrender" oraz w "Kachumber", czyli jak twierdzi autor: "najpiękniejszej piosence o robieniu sałatki z ogórków". W tekście znajdziemy fragmenty z książki kucharskiej "Dishoom", którą Lindsay otrzymał jako prezent pod choinkę. Mowa tutaj o przepisie na sałatkę z ogórków. "W zasadzie to jedyny przepis z tej książki, który tak naprawdę potrafię przygotować". W tym utworze pierwotnie miał pojawić się głos Roberta Wyatta, ale ten po przesłuchaniu piosenki stwierdził, że wokaliza Mike'a Lindsaya brzmi w tym fragmencie świetnie. Podobno podczas koncertów będzie można skosztować sałatki ogórkowej przygotowanej na scenie.

Muzycznie album "Supershapes Volume 1" stanowi połączenie eksperymentalnej indie-elektroniki ze światem swobodnej improwizacji. Słychać tu i czuć dość wyraźnie rękę producenta, nawyk lepienia i wklejania rozmaitych dźwiękowych drobiazgów, a przy tym całkiem sporo frajdy. Przy okazji udanego otwarcia "Lie Down" (zwrot powielany przez różne głosy otwiera to wydawnictwo oraz je zamyka), mogą przypomnieć się kompozycje recenzowanego na łamach bloga Snowpoet, a także echa dokonań Josepha Shabassona i Nicolasa Krgovica. W pamięci pozostaje ciekawie zaprojektowana polifonia ludzkich głosów, rozpięta na tle rytmicznych pociągnięć basu i saksofonowych ozdobników. Trzeba również wspomnieć, że w tym specyficznym dźwiękowym otoczeniu świetnie odnalazł się charakterystyczny głos wokalistki Anny B Savage, przynoszący wraz z sobą powiew dawnych lat, głównie za sprawą delikatnego vibrato. Jedynie w odsłonie "Do What" zastąpiła ją Lily Buchanan. 

Największym "przebojem" tego udanego wydawnictwa wydaje się być świetny "Table", który zabrzmiał na początku dzisiejszego spotkania. Warto powiedzieć, że właśnie od tej kompozycji wszystko się zaczęło - cała zmiana koncepcji płyty, z instrumentalnych fragmentów na nieco bardziej piosenkowe formy, z wyeksponowaną wokaliza Anny B Savage. "Table" przypomniał mi najlepsze momenty albumu "Your Wilderness Rvisited" - Williama Doyle'a (recenzja na blogu). Jego ostatni wydany na początku tego roku krążek "Spings Eternal" współprodukował Mike Lindsay, choć moim zdaniem nie jest to udana propozycja. W odróżnieniu od płyty "Supershapes Volume 1", którą oczywiście gorąco Wam polecam. 

Ps. Znany już jest główny temat kolejnego albumu "Supershapes Volume 2" - będą nim budynki; "Szczególnie jeden, w którym mieszkałem dwadzieścia pięć lat temu, tuż po przeprowadzce do Londynu" - oznajmił Mike Lindsay.

(nota 7.5/10) 


 


Sekcję "Dodatki..." rozpocznie dziś kolejny, gdyż jeden już prezentowałem, singiel zapowiadający wrześniową premierę albumu Efterklang - "Things We Have In Common".



Do Peru zaglądamy bardzo rzadko, jest więc okazja, żeby nadrobić zaległości. Grupa Los Membrillos zgrabną piosenką zapowiada nadejście epki.



Z Londynu pochodzą nasi znajomi - Ben Easton i Rebecca "Dottie" Cockram, którzy tworzą duet Deary, oto ich nowy singiel.



Z miasta Rochester pochodzi amerykańska grupa Joywave, która niedawno opublikowała album zatytułowany "Permanent Pleasure". Oto mój ulubiony fragment.



W katalogu oficyny Full Time Hobby znajdziemy ostatni album zatytułowany "Hahaha...",brytyjskiego artysty, który ukrywa się pod pseudonimem Canty.



Na Brooklynie rezyduje Iris James Garrison oraz jej zespół Blomsday, którzy dwa tygodnie temu opublikowali album "Heart Of The Artichoke".



Kolejna artystka pochodzi z Francji, mowa o Morgane Imbeaud, która kilka dni temu wydała płytę zatytułowaną "The Lake".



Następna francuska artystka mieszka w Szwecji - cóż, że ze Szwecji - Alba James. Oto fragment z jej ostatniego singla.



Na deser - gdyby mimo wszystko komuś mało było kobiecych głosów - aż dwie śpiewające panie reprezentujące Niemcy (Hamburg), które w młodości nasłuchały się płyt zespołu Cocteau Twins, stąd taka, a nie inna nazwa - Garlands. Oto ich najnowszy singiel.



W "Kąciku improwizowanym" na dobry początek oktet pochodzący z Teneryfy - Gaz & The Love Supreme Arkestra, który wczoraj opublikował płytę "Ganzfeld". Oto moja ulubiona kompozycja.



Przeniesiemy się do miasta Nashville w stanie Tennessee, skąd pochodzi nasz znajomy z poprzednich wpisów artysta - Rich Ruth. Wczoraj opublikował album "Water Still Flows".




sobota, 15 czerwca 2024

COPENHAGEN JAZZEXPERIENCE - "LAZY AFTERNOON" (Waidtlow Music) "Leniwe popołudnie"

 

   "Leniwie sączą się popołudniowe godziny. Chrząszcze zbliżają się do nas. Rozkwitają tulipany. Nie widać nikogo prócz nas, tylko my dwoje (...) W oddali różowy obłok zawisł gdzieś nad wzgórzami (...). Spędź ze mną to leniwe popołudnie." Przed laty, dokładnie rzecz ujmując, w 1954 roku, po raz pierwszy te słowa i łączącą je subtelną nić melodii zaśpiewała w musicalu zatytułowanym "The Golden Apple" - Kaye Ballard. Autorem tej kompozycji był Jerome Moross, a kompletnie zapomniane dziś wersy tekstu napisał John Latouche. Później kompozycję "Lazy Afternoon" wykonywali mistrzowie i wirtuozi wielu instrumentów, w tym jeden z największych pośród nich - John Coltrane, ale także równie wspaniały Joe Henderson, album "Ballads And Blues", trębacz Kenny Dorham, gitarzysta Grant Green, i kolejny saksofonista w tej wybornej stawce James Moody. 
Tak się złożyło, że ten niezwykły utwór, który za chwilę usłyszycie, wszedł w skład siedmiu innych wspaniałych wydanych w majowy czas kompozycji, i posłużył jako tytuł dla całego wydawnictwa, za którym stoi duński saksofonista i kompozytor Claus Waidtlow. Jakaś metafizyczna zaduma, ale również tajemnica ukryta jest w tych delikatnych dźwiękach "Lazy Afternoon", w przestrzeni pomiędzy nimi, która wyłania się, powoli otwiera i nieśmiało cofa... Jakaś "Nie-skrytość"...


Przyznam, że do tego wspaniałego albumu przyciągnęła mnie tyleż urokliwa, co sugestywna okładka. Pomyślałem sobie, że może widok tarasu, stolika oraz drzew prześwietlonych strumieniami popołudniowego światła ma odzwierciedlać nastrój tego wydawnictwa. I wyobraźcie sobie, że ku mojej wielkiej radości, tak w istocie było! 

Dawno nie słyszałem tak udanego zestawu nagrań, które w niezwykły sposób współistniałyby obok siebie. A przecież powstały, co warto podkreślić, w różnych  epokach muzycznych - z odmiennym nastawieniem i w zupełnie innych okolicznościach - raczej bardziej oddalonych od naszych naznaczonych nerwowym rytmem dni, niż do nich w jakiekolwiek sposób zbliżonych. To, co je łączy, to nie tylko tytułowa spokojna, leniwa atmosfera, która niemal od razu udziela się odbiorcy, ale również niezwykła głębia, elegancja i wyrafinowanie, kultura z jaką zostały zaprezentowane oraz troska o każdy najmniejszy nawet szczegół. W końcu mamy do czynienia ze standardami! Kompozycjami i pieśniami, które niegdyś wykonywali Billie Holiday, Louis Armstrong, Frank Sinatra, Ella Fitzgerald, Nat King Cole, Cassandra Wilson, Sarah Vaughan itd. 

Wszystkie te małe dzieła sztuki cierpliwie opracowywał duński, wciąż słabo u nas znany saksofonista, wielokrotnie nagradzany i wyróżniany na ojczystej ziemi - Claus Waidtlow, korzystając z pomocy pianisty Jacoba Christoffersena, basisty Daniela Francka oraz perkusisty Jeppe'a Grama. Skandynawski kwartet dołożył wszelkich starań, żeby oddać specyficzny nastrój, zadbać o najdrobniejszy ton, a przy okazji tchnąć nowe życie w to, co usiłował ocalić od zapomnienia.

Trzeba wspomnieć, że każda z tych kompozycji niesie wraz sobą jakąś odrębną historię, przywołuje także czas, który wciąż mają w pamięci ci nieco od nas starsi, odstawieni obecnie na margines rzeczy mało istotnych. I tak, cudna kompozycja "Ernie's Tune" zabiera nas do schyłku lat 50-tych, kiedy to Jack Gelber napisał sztukę zatytułowaną "The Connection". Jej głównym tematem był problem uzależnienia od narkotyków. W przedstawieniu, którego premiera miała miejsca 15 lipca 1959 roku na deskach nowojorskiego teatru Living Theatre, pojawili się artyści jazzowi, którzy próbowali połączyć tekst z muzyką. Na potrzeby wystawienia tego spektaklu w  Los Angeles (premiera miała miejsce w 1960 roku), zaproszono do współpracy saksofonistę Dextera Gordona, który skomponował muzykę, wśród licznych tematów znalazł się również "Ernie's Tune" (tytułowy bohater istniał naprawdę i był uzależnionym od narkotyków muzykiem).



Z kolei pełny uroku "Chelsea Bridge" został nagrany w 1941 roku, z orkiestra Duke'a Ellingtona, z saksofonistą Benem Websterem, i pianistą Billy'm Strayhornem. Tego ostatniego, a przy okazji autora tej kompozycji, w trakcie podróży po Europie zainspirował obraz Jamesa McNeilla Whistlera - "Battersea Bridge". Również Strayhorn jest autorem kolejnej świetnej kompozycji "Lush Life", która znalazła się na recenzowanym przeze mnie albumie "Lazy Afternoon". Standard powstał w 1936 roku, kiedy pianista pracował jeszcze w aptece w Pittsburghu. Po raz pierwszy wykonała go Kay Davis, w Carnegie Hall, 13 listopada 1948 roku. W tekście znajdziemy fragmenty dotyczące nieudanego romansu, topienia smutków w alkoholu, spędzania późnych wieczorów w towarzystwie pań o: "smutnych i ponurych, szarych obliczach". 

Nie zamierzam Was zanudzać przydługimi opowieściami, dotyczącymi kolejnych odsłon albumu "Lazy Afternoon". Zainteresowani tematem mogą samodzielnie przeszukać odpowiednie strony w sieci.  Dodam tylko, że autorem kompozycji "Central Park West" jest John Coltrane, po raz pierwszy pojawiła się ona na płycie "Coltrane's Sound" (1964). "To zmysłowy i pełen refleksji spacer po parku, w którym struktura utworu służy poetyckiej ekspresji" - napisał o nim jeden z recenzentów. Temat "Two For The Road" powstał na biurku Henry Manciniego w 1967 roku, a później opracowali go Charlie Haden i Pat Metheeny. "We'll Be Together Again" skomponował Carl T. Fisher, autorem słów był Frankie Laine. "Twój pocałunek, twój uśmiech, są wspomnieniami, które zachowam na zawsze..." - zaśpiewał później Frank Sinatra, który spopularyzował tę pieśń. Album "Lazy Afternoon" nie jest debiutanckim wydawnictwem Copenhagen Jazzexperience. W połowie listopada ubiegłego roku ukazała się płyta zatytułowana "Everything I Love", która jednak nie była tak udana.

W towarzystwie albumu "Lazy Afternoon" spędzam ostatnie wieczory. Jakoś ciężko się uwolnić od tych skrzydlatych fraz, miękkich i wyrafinowanych tonów, ich lekkość, finezja oraz dojmujące piękno sprawiają, że wciąż chce się do nich powracać. Mimo, że sporo różni poszczególne leniwe i tęskne kompozycje - epoki, okresy, lata dawno minione - wydaje się, że ich twórcą jest jeden i ten sam autor, tak znakomicie brzmią i komunikują się ze sobą, nawiązują ponadczasowy dialog i tworzą wspólną przestrzeń, powołaną do życia przez muzyków skupionych pod szyldem Copenhagen Jazzexperience. Słucham tych kompozycji z niesłabnącą uwagą, albo odtwarzam poszczególne fragmenty w tle, zatapiając oczy w lekturze, chociażby książki Mike'a McCromaka - "Słoneczny szkielet", czy Didiera Eribona - "Życie, starość i śmierć kobiety" lub hipnotyzującej prozy Emmy Cline - "Zaproszona". Co gorąco polecam.

(nota 8/10)



 



Wspomniałem wcześniej o poprzedniej płycie Copenhagen Jazzexperience zatytułowanej "Everything I Love", która ukazała się jesienią ubiegłego roku, wybrałem z niej taki oto fragment.



Przeniesiemy się do Addis Abeby, skąd pochodzi Yorga Mesfin, który jest członkiem grupy Mulatu Astatke. Kilkanaście dni temu opublikował album zatytułowany "The Kindest One".



Formacja Slowly Rolling Camera nie zwalnia tempa, po rocznej przerwie, która upłynęła od opublikowania poprzedniego wydawnictwa, zapowiada zupełnie nowy album - "Silver Shadow". Premiera 26 lipca.



Szybka wycieczka do Zurychu, gdzie rezyduje duet Hermanos Gutierrez, przyniesie nam dźwięki z wczoraj wydanej płyty "Sonido Cosmico".



Pozostaniemy w kręgu muzyki instrumentalnej. Z Japonią kojarzy się nam również zespół Mono, który wczoraj opublikował płytę "OATH". Najlepszy utwór znalazłem na samym jej końcu.



Z Oslo pochodzi grupa Airbag, która również w dniu wczorajszym wydała nowy album zatytułowany "Century Of The Self". 



W Nowym Jorku mieszka obecnie Lila Ramani, która wraz z grupą przyjaciół tworzy grupę Crumb. Ich niedawno wydany album "Amama" zebrał niezłe recenzje.



Na trasie naszej wycieczki zawitamy do Holandii, skąd pochodzi grupa Docile Bodies. Oto fragment z ich płyty "Light Will Come Our Way", która ukaże się 11 lipca.



Moją ulubioną piosenkę ostatni dni zostawiłem na koniec. Byron Region i przyjaciele, czyli australijski zespół Gimmy, który dwa tygodnie temu opublikowała album zatytułowany "Things Look Different Now". A na nim... znalazłem... takie cudeńko!





sobota, 8 czerwca 2024

L'ETRANGLEUSE - "AMBIANCE ARGILE" (Compagnie 4000) "Dusiciel z Lyonu... czyli krajobraz po turnieju Roland Garros"

 

    Zmagania na paryskich kortach powoli przechodzą do historii, a biało-czerwona flaga znów dumnie powiewa nad kortami. I pomyśleć, że wszystko dla polskich kibiców rozstrzygnęło się już w drugiej rundzie potyczek pań, kiedy to Iga Świątek musiała bronić piłek meczowych w starciu z Naomi Osaką, to właśnie tam pokazała, dlaczego jest wciąż "numerem jeden" światowych list, a spotkanie to całkiem słusznie okrzyknięto najlepszym meczem tenisowym tego roku. Tym razem podczas turnieju tenisistów nie było zbyt wielu ekscytujących pojedynków. Początkowo mocno dała o sobie znać wyjątkowo kapryśna pogoda. Przyznam, że nie pamiętam, kiedy ostatnio podczas trwania turnieju Wielkiego Szlema w Paryżu przez cały pierwszy tydzień aż tak padało. Nawierzchnia była wilgotna, wolna i ciężka, kolejne mecze przerywano i wznawiano, tylko wybrani dostąpili zaszczytu grania pod zamkniętym dachem. Wydaje się, że kilka wyników mogłoby wyglądać zupełnie inaczej, gdyby podłoże kortów było sypkie i suche, jak chociażby pod koniec trwania drugiego tygodnia. W tenisie mężczyzn wreszcie nastąpiła zmiana pokolenia. Nawet wydawałoby się niezniszczalny Novak Djokovic, w końcu musiał ustąpić pola młodszym o ponad dekadę, doznał urazu i wycofał się z imprezy, choć od jej początku nie był w najlepszej dyspozycji. Tenis pań wciąż pogrąża się w marazmie, nie ze względu na jego niski poziom, z tym bywa różnie, ale ostatnio nie jest najgorzej, tylko za sprawą tragicznie mizernej promocji tych rozgrywek, a co za tym idzie ich recepcji. Bardzo cieszy, bo w ostatnich latach rzadko oglądaliśmy takie obrazki, sukces polskiego juniora Tomasza Berkiety, który dotarł aż do finału.
Tak czy inaczej, pomyślałem, że przydałby się dziś jakiś ciekawy francuski akcent. I oto, zupełnie przypadkiem odkryłem, że wczoraj ukazała się płyta francuskiego kwartetu, który przybrał nazwę L'Etrangleuse. Nie wiem, czy artyści skupieni pod tym szyldem pilnie śledzili to, co działo się na kortach Rolanda Garrosa. Być może kibicowali swoim reprezentantom, którzy, jak zwykle, szybko pożegnali się z turniejem (z bardzo dobrej strony znów pokazała się rosnąca w siłę włoska ekipa, w finale juniorskich zmagań dziewcząt spotkały się dwie tenisistki z Czech. Przypadek? Nie sądzę). Wprawdzie sympatyczna czwórka muzyków nie pochodzi z Paryża, tylko z Lyonu, ale śpiewają po francusku, całkiem nieźle grają na różnych nieraz egzotycznych instrumentach, a ich kompozycje można zapamiętać, dlatego warto poświęcić im chwilę uwagi.




Początki działalności grupy L'Etrangleuse sięgają roku 2008, kiedy to dyplomowana harfistka Melanie Virot spotkała na swojej drodze gitarzystę Maela Saletesa. Ten ostatni właśnie znudził się gatunkiem grunge - swoją drogą, dziwię się, jak w ogóle mógł się nim pasjonować. Ludzkie pokaleczenie bywają różne... Mael Saletes w tym czasie opuścił akurat formacje MacZde Carpate, i poszukiwał dla siebie kolejnego artystycznego otwarcia. Nowo powstały duet, który tuż przed jednym z koncertów przybrał nazwę L'etrangleuse, początkowo w brzmieniu nawiązywał do post-rocka, chociaż tu i ówdzie pojawiały się już afrykańskie rytmy. W założeniu harfa miała grać nieco bardziej rockowo i ostrzej niż zwykle, a zadaniem gitarzysty było sprawne i miarowe odmierzanie taktów. Ten niekonwencjonalny podział ról modyfikował się na przestrzeni lat i pozostał do dziś, czego rozliczne przykłady możemy znaleźć na opublikowanej wczoraj płycie "Ambiance Argile".

To, co wyróżnia to wydawnictwo z powodzi nowych płyt, to bogactwo rytmów czerpiących swobodnie i pełnymi garściami z przestrzeni kultury afrykańskiej. Pomaga w tym zaproszony na sesję nagraniową perkusista Leo Dumond i basistka Anne Godefert, którzy w ten sposób dołączyli do składu. Moim zdaniem właśnie w tym zestawieniu personalnym grupa L'etrangleuse brzmi najlepiej w całej kilkunastoletniej historii. Autor teksów i kompozycji, wokalista i gitarzysta Mael Saletas zainteresował się kulturą afrykańską, kiedy był członkiem Sahra Halgan Trio (Sahra Holgan to piosenkarka z Somalii). Wcześniej przewinął się przez skład dobrze znanej nam grupy Orchestre Tout Pouisssant Marcel Du Champa. Zebrane w ten sposób doświadczenie wykorzystał tworząc kolejne utwory, które wypełniły album "Ambiance Argile".




Wiele z kompozycji kwartetu z Lyonu bazuje na drobnych rytmicznych pętlach, które cyklicznie powtarzane stanowią coś w rodzaju koła napędowego. Zwraca na siebie uwagę pewna szlachetna surowość brzmienia, która przyjemnie kontrastuje z bogactwem świata perkusjonaliów. 
W jego skład wchodzą kartony, pudełka, puszki, itd. Królem wśród tej zbieraniny różnych gadżetów jest Leo Dumont, który swój bogaty zestaw nazwał dość lakonicznie "przedmiotami". Wśród instrumentów wykorzystanych w aranżacjach znajdziemy także egzotycznego rodzynka, jakim jest: djeil n'goni - czyli lutnia malijska. Ciekawe bywają również linie wokalne, które na poziomie interakcji wokaliza-chór odzwierciedlają strategię repetycji. Korty ziemne mają to do siebie, że piłkę trzeba na nich kilka razy cierpliwie przebijać na drugą stronę siatki, zanim uzyska się przewagę.

Sporo różnych skojarzeń może pojawić się przy okazji odsłuchiwania kolejnych odsłon płyty "Ambiance Argile", bo z jednej strony wczesny Talking Heads, przy okazji świetnego "Le Remede" czy "Ornieres", i echa dokonań Stereolab, z drugiej zaś grupy, które mniej lub bardziej świadomie nawiązują do stylistki afrobeatu. Z pewnością świetnie bronią się kompozycje oparte na żywym rytmie, drobnych dialogach gitary, harfy i basu, które to instrumenty zmieniają swoje podstawowe funkcje. Nieco gorzej wypadają utwory, gdzie tego charakterystycznego dla poczynań kwartetu rytmu zabrakło, a poszczególne tony snują się od plamy do plamy, i nie przybierają żadnego konkretnego kształtu. Przydałoby się tu i ówdzie nieco więcej konsekwencji w poczynaniach francuskich muzyków.

(nota 7.5/10)

 


Na dobry początek sekcji "Dodatki..." przeniesiemy się do Nashville (stan Tennesse), skąd pochodzi grupa Lionlimb, która pod koniec maja opublikowała album zatytułowany "Limbo". Oprócz głosu wokalisty Stewarta Bronaugha, w chórkach usłyszymy polski akcent - Ewę Synowiec.




Fani formacji Mercury Rev z pewnością ucieszą się, słysząc nowy singiel, który zapowiada wrześniową premierę albumu zatytułowanego "Born Horses".




Kolejny francuski akcent zabierze nas do miejscowość Metz, skąd pochodzi trio Warietta. W połowie maja opublikowali nowy album zatytułowany "Handkuss Jesus".




Nasz dobry znajomy Orlando Weeks, recenzowałem jego poprzedni album, wczoraj opublikował wydawnictwo zatytułowane "Loja".




Wspominałem, że śledzę poczynania amerykańskiego gitarzysty Steve'a Gunna. Kolejny trop zaprowadził mnie do płyty grupy Beings - "There Is A Garden", która ukazała się wczoraj. 




Zgodnie z obietnicą, powrócę do wydawnictwa "When It's Happening" - Scotta McMikena And The Ever-Expanding. Oto kolejny mój ulubiony fragment.




Z Wysp Brytyjskich pochodzi duet Samana (Rebecca Rose Harris i Franklin Mockett). Pod koniec maja ukazała się ich epka zatytułowana "Dharma". Oto mój ulubiony fragment.




Przed nami jeszcze jedna harfistka (i pianistka), w dodatku z polskimi korzeniami - Marysia Osu, która pojawiła się na wydanej w dniu wczorajszym płycie "Sample The Earth" - brytyjskiej wokalistki Laury Mish. Wyborne nagranie!!




W kąciku improwizowanym odwiedzimy miasto Chicago (stan Illinois) oraz posłuchamy fragmentu najnowszej płyty "The Almighty" multiinstrumentalisty Isaiaha Coliera i jego grupy The Chosen Few.