sobota, 2 września 2023

SLOWDIVE - "EVERYTHING IS ALIVE" (Dead Ocean Records) "Na przekór entropii"

 

     "Ukryte albo nigdy niewyrażone urazy, istniejące w każdej rodzinie, nieporozumienia, słowa, których się nie mówi albo które się wypowiada w złym momencie, fałszywe wyobrażenie o tym, co dzieje się w duszy albo w głowie drugiej osoby, ta skomplikowana sieć przemilczeń..." - Juan Gabriel Vasquez - "A gdy obejrzysz się za siebie"

Jakakolwiek grupa wspólnie funkcjonujących osób, nie tylko zespół muzyczny, to skomplikowana i delikatna siatka wzajemnych zależności. W takim dynamicznym układzie, w grę wchodzi wiele zmiennych, przede wszystkim sfera uczuć, sympatie i animozje, pretensje i urazy, ambicje i pragnienia, itd. Całkiem nieźle ową wspomnianą przez mnie sieć zależności pokazuje film dokumentalny o zespole A-ha - "A-ha: the Movie", który kilka tygodniu temu obejrzałem. Panowie Morten Harket, Pal Waaktaar i Magne Furuholmen, jako pierwszy norweski zespół w historii osiągnęli ogromny międzynarodowy sukces. Przy okazji, z sympatycznej grupki przyjaciół niepostrzeżenie przeobrazili się w słabo tolerujących się zgorzkniałych i podstarzałych artystów. Nie tylko w ich mikroświecie, z upływem lat coraz bardziej do głosu dochodziła entropia - " z upływem czasu miara nieuporządkowania w zjawisku rośnie" - która dotyka także więzi międzyludzkie. Zespół A-ha po raz pierwszy rozpadł się w 1994 roku, żeby po czterech latach ogłosić nowe otwarcie i nowy początek. Ten ostatni przyniósł serię koncertów, uzupełnił topniejące niczym norweskie góry lodowe zasoby oszczędności na kontach muzyków, i w konsekwencji doprowadził do kolejnego zawieszenia działalności w 2010 roku. Formacja A-ha odradzała się niby feniks z popiołów, nie minęło długich pięć lat, kiedy panowie znów się spotkali i ruszyli w kolejną trasę koncertową. Najbardziej skonfliktowany w tym towarzystwie Magne Furuholmen oświadczył, że nie potrafi całkowicie zrezygnować z szyldu oraz marki, którą współtworzył.

W przypadku grupy Slowdive zjawisko entropii nie miało aż tak dużego znaczenia - członkowie brytyjskiego zespołu byli zbyt młodzi, żeby poważnie się pokłócić, żywić do siebie pretensje i urazy, czy cierpieć katusze z powodu niezaspokojonych ambicji. Do rozpadu grupy, w 1995 roku, przyczynił się niezbyt korzystny okres, do głosu dochodziły wtedy Brit-pop i grunge, oraz dziennikarze kilku opiniotwórczych magazynów. Dziś trudno w to uwierzyć, że recenzent Melody Maker czy NME mógł aż w tak dużym stopniu decydować o karierze jakiegoś artysty. To od jego pochlebnych słów, i jakże często kaprysów lub nastrojów chwili, zależały przyszłe losy wielu zespołów, szansa na podpisanie atrakcyjnego kontraktu i w pewnym stopniu odpowiednia frekwencja podczas koncertów.



"Kiedy byłem dzieciakiem - wspominał Neil Halstead, gitarzysta i wokalista Slowdive - kupowało się NME, Melody Maker i Sounds. Czytałeś recenzje, bo to było twoje główne źródło wiedzy. Nie sądzę, żeby obecnie ktokolwiek z nas tak naprawdę interesował się prasą głównego nurtu w taki sposób jak wtedy". "W tamtych czasach dziennikarze byli ważniejsi niż same zespoły, a przynajmniej za takich się uważali". Do złudzenia przypominało to sytuacje na Broadwayu, gdzie o powodzeniu sztuki decydował znany i powszechnie ceniony krytyk teatralny. Reżyser, autor tekstu i aktorzy, mogli odtrąbić sukces dopiero wtedy, gdy New York Times zamieścił pochlebną recenzję o spektaklu.

Oto, co popularny w latach 90-tych dziennikarz Dave Simpson napisał na łamach Melody Maker o kultowej dziś płycie "Souvlaki" grupy Slowdive. "Ta płyta jest bezduszną pustką, pozbawioną bólu, złości, uczuć i trosk (...) Wolałbym utonąć, dławiąc się w wannie pełnej owsianki, niż kiedykolwiek tego słuchać". Kilkanaście tygodni wcześniej ten sam poczytny wtedy Melody Maker każdą nową piosenkę Slowdive ogłaszał "singlem tygodnia". Pewnie nie tylko skromny, jak zwykle, autor tego wpisu nieraz odniósł wrażenie, że dla wielu dziennikarzy ważniejsza jest zgrabna metafora, chwytliwy slogan, piruet semantyczny, czy skrzydlate słowa, które poniosły gdzieś kolejny tekst, niż rzeczowa, może nawet bardzo subiektywna, ocena suchych faktów ("nie ma faktów, są tylko interpretacje").

Wokalistka Slowdive - Rachel Goswell - chętnie przypomina, jak kilku niegdyś opiniotwórczych dziennikarzy, tuż po udanym powrocie grupy w 2017 roku, przeprosiło ją w prywatnych rozmowach za dawne niezbyt pochlebne recenzje. Ten powrót brytyjskiej formacji znacznie różnił się od kolejnych prób powstania z popiołów grupy A-ha. Tej ostatniej przyświecał głównie aspekt komercyjny, kryło się za nim dojmujące pragnienie zachowania dotychczasowego komfortowego trybu życia. Kiedy członkowie Slowdive po wielu latach braku kontaktu (Rachel Goswell i Neil Halstead tworzyli wspólnie Mojave 3), znów pojawili się na scenie, nie mieli żadnego nowego utworu. Po prostu chcieli spróbować znów wspólnie zagrać i sprawdzić, co z tego wyniknie.





"Najpierw była Primavera (prestiżowy festiwal w Barcelonie), i wszystko potoczyło się w sposób, który bardzo nas zaskoczył (...). Dopóki nie weszliśmy na scenę, nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, jak bardzo pokochaliśmy ten zespół". Po tak długiej przerwie od grania w szeregach Slowdive, wokalista Neil Halstead musiał skorzystać z dobrodziejstw strony internetowej Guitar- Geek, żeby przypomnieć sobie, jakich efektów gitarowych używał dwie dekady temu.

Slowdive rozpadli się w niesprzyjających okolicznościach - Neil Chaplin wstąpił w związek małżeński i założył rodzinę, gitarzysta Christian Savill nie był już zainteresowany nagrywaniem płyty "Pygmalion", powołał do życia zespół Monster Movie, perkusista Simon Scott stwierdził, że jego wkład w twórczość grupy jest zbędny, skoro w takim stopniu używają automatu perkusyjnego, jeden z ich menadżerów został posądzony o malwersacje przez innych artystów i ostatecznie trafił do więzienia, na domiar złego szef wytwórni Creation zerwał z nimi kontrakt, ponieważ chciał mieć w szeregach swojej oficyny przedstawicieli Brit-popu. "Byliśmy zbyt naiwni wierząc, że ludziom, którzy z nami pracowali, leży na sercu nasze dobro". "Pożarł nas grunge i pochłonął Britp-pop" - podsumował gorzko Neil Halstead. Dwadzieścia lat po rozpadzie grupy Slowdive i przy okazji ponownego spotkania żaden z jej współtwórców nie miał pojęcia, jak będzie wyglądała najbliższa przyszłość.

"Myślę, że jeśli poczujemy, że mamy pewne pomysły i uznamy, że warto podjąć twórcze przedsięwzięcie, ruszymy dalej i spróbujemy coś nagrać" - mówił tuż po reaktywacji zespołu Halstead. "To był powolny przemyślany proces. Tym razem nie było żadnej presji ze strony wytwórni" - dodała Rachel Goswell. I tak, w  2017 roku, poniekąd również jako podsumowanie nowego etapu w historii grupy, pojawił się album zatytułowany po prostu "Slowdive", przyjęty wyjątkowo zgodnie i ciepło przez krytyków oraz fanów.



Shoegaze jako gatunek miał swoje pięć minut w historii muzyki. Pojawił się w jej dziejach niczym jasno świecąca gwiazda, której rozbłyski podsycane były również przez wspomnianych już dzisiaj brytyjskich dziennikarzy. Niektórzy twierdzą, że ów dobry czas dla tego nurtu wciąż trwa, co bardziej życzliwi, i optymistycznie spoglądający w przyszłość, utrzymują, że ten nigdy się skończy. Nie ulega wątpliwości, że młode zespoły nadal chętnie nawiązują do tej estetyki. I dopóki to robią, dopóty sporo w tym nurcie będzie się działo. To redefinicja ram gatunkowych sprawia, że określone stylistyki odżywają.

Podobnie funkcjonują świadome zespoły, które poszukując nowych środków czy wyzwań, przekształcają swój styl, a tym samym się rozwijają. Myślę, że szufladka z napisem "shoegaze" od samego początku była dla grupy Slowdive zbyt ciasna. Debiutancki album "Just For A Day" stworzony został przez grupkę nastolatków - stąd jego naiwność, szlachetna prostota i dyskretny urok, często podważany przez recenzentów. Jak zwykle w przypadku twórczości Neila Halsteada, autora większości piosenek, twardym rdzeniem kompozycji była zgrabna melodia - "Zawsze staram się mieć gdzieś w tle dobry popowy utwór" - opakowana lepiej lub gorzej oraz na tyle, na ile pozwalały na to jego ówczesne możliwości. Rachel Goswell w niedawnym wywiadzie dla "The Quietus" wspominała, że za młodu chętnie sięgała po płyty zespołów gotyckich. Dlatego nie dziwi, że na liście jej ulubionych krążków znajdziemy album grupy The Mission.

Ten gotycki zimnofalowy powiew przewija się również przez nagrania ich debiutu. Gdyby członkowie Slowdive na początku lat 90-tych nie podpisali umowy z wytwórnią Creation Rec., z pewnością odnaleźliby się w estetyce oficyny 4AD. Zresztą taki był podstawowy zarzut kierowany pod adresem brzmienia płyty "Just For A Day" przez niektórych recenzentów, którzy wytykali, że Slowdive zbyt mocno naśladuje grupę Cocteau Twins. Kolejna płyta "Souvlaki" najbardziej zbliżyła Neila Halsteada i jego kompanów do nurtu shoegaze. Brzmienie tej płyty wzbogaciły mocne podmuchy gitar, odzywających się w kluczowych momentach, choć wciąż nie była to charakterystyczna ściana, jaka zdominowała wydawnictwa The Jesus And Mary Chain, czy My Bloody Valentine.

 


Najnowszy, wydany wczoraj album, zatytułowany "Everything Is Alive", stanowi bardzo udane podsumowanie twórczych poszukiwań, które miały miejsce w przeciągu ostatnich trzydziestu lat ( z drobną rekreacyjną prawie dwudziestoletnią przerwą). Autorem większości kompozycji jest Neil Halstead, który gdzieś pod koniec 2019 roku zaczął tworzyć dema na potrzeby solowej płyty. Z próbkami utworów pod pachą, w 2020 roku przekroczył próg ulubionego studia Courtyard Studio w Abingdon, gdzie przed laty nagrywał wspomniany krążek "Just For A Day" (1991), i gdzie wciąż stoi stara mocno już wysłużona kanapa z tamtego okresu.  Szkice czterdziestu utworów zamieniły się pod okiem inżyniera dźwięku Iana Davenporta w trzynaście kompozycji, nad którymi pracowano później w studiu Leicestershire. Tuż przed Bożym Narodzeniem 2022 roku Halstead wybrał się w podróż do Los Angeles, żeby zmiksować materiał, który wypracował z pozostałymi członkami Slowdive, korzystając z pomocy producenta Shawna Everetta (współpracował z Beckiem, War On Drugs).

Przyznam, że bardzo pozytywnie zaskoczyło mnie otwarcie najnowszej płyty "Everything Is Alive", czyli kompozycja "Shanty". Moim zdaniem to najlepszy początek albumu w historii zespołu, a zarazem jeden z najwspanialszych utworów w całej niezbyt bogatej dyskografii. Wspomniany "Shanty" rozpoczyna się tonami syntezatora - Neil Halstead bawił się w ostatnim czasie syntezatorami modułowymi, dlatego postanowił wykorzystać je aż w tak dużym stopniu. Jego brzmienie mocno przypomina dawne płyty Tangerine Dream. Tyle, że w dalszej części kompozycji panowie Halstead i Savill odkręcają pokrętło efektów gitarowych, a przed słuchaczem otwiera się cudowna przestrzeń. Tej świetnie wykreowanej przestrzeni w poszczególnych odsłonach płyty jest całkiem sporo. Drugim wyróżniającym się przystankiem jest kompozycja "Chained To A Cloud", z ciekawą wokalizą Rachel Goswell, i nastrojem przywołującym skojarzenie z najlepszymi piosenkami Blonde Redhead. Wokalizy Goswell i Halsteada zostały celowo rozmyte na etapie produkcji. Wyjątkiem od tej reguły jest urokliwa pieśń "Andalusia Plays" - opowiadająca o szczególnym momencie w dawnym związku Neila Halsteada, gdzie głos wokalisty znalazł się bardzo blisko słuchacza.

 Swoistym mrugnięciem oka w stronę starych fanów, pamiętających dwa pierwsze albumy grupy, są końcówki niektórych utworów, celowo wyciszone przez realizatora dźwięku. Podobnie kończyły się piosenki na płycie "Souvlaki", jakby rozmazywały się gdzieś w przestrzeni, swobodnie i niespiesznie odpływały w nieznane. Nie jestem zwolennikiem takiego wyciszania dźwięku pod koniec utworów, ale cóż... W tym przypadku taka była konwencja i zamysł producenta, co dokumentuje przebojowy "Alfie", nawiązujący także melodyką do ciągle żywej klasyki gatunku z okresu "Souvlaki. Podobna młodzieńcza energia emanuje z "The Slab", świetnie wyprodukowanego fragmentu, z ciekawie zagęszczoną fakturą. Producent umieścił większość pasma w przyjemnej nieco zamglonej średnicy, stąd bardzo niewiele na tym czterdziestominutowym materiale szklistych wysokich rejestrów, jeszcze mniej niskich pomruków basu lub głębokich uderzeń perkusji.



Te najlepsze piosenki Slowdive, do których powraca się potem, jak do ukochanych miejsc, zabierają odbiorcę do onirycznych krain, i zawieszają jego umysł gdzieś na pograniczu tego, co realne oraz tego, co wymarzone lub wyobrażone. Najnowszy bardzo udany album "Everything Is Alive", zawiera mnóstwo takich fragmentów, stworzonych, co warto podkreślić, bardzo prostymi środkami. 

W cieniu rejestracji ostatniej propozycji wydawniczej Slowdive kryją się również smutne prywatne doświadczenia - odeszła matka Rachel Goswell, Simon Scott pożegnał ojca. Istniało więc ryzyko, że piosenki zebrane na tym albumie mogą przybrać elegijny charakter. Po długich rozmowach postanowiono utrzymać nostalgiczny marzycielski nastrój, tak typowy dla poczynań zespołu, a płytę zadedykować zmarłym rodzicom. Warto wspomnieć, że wiele z tych kompozycji na etapie produkcji nabrało tempa. Jak sam chętnie przyznaje, Neil Halstead uwielbia spokojne bardzo wolne snujące się pieśni. Tylko, że pozostali koledzy z grupy wolą, żeby utwory miały żywszy rytm i niosły wraz z sobą większe pokłady energii. Dlatego potrzebne są inteligentne kompromisy, które wypracowuje się w studiu nagraniowym. "Myślę, że wszyscy naprawdę lubimy swoje towarzystwo i dobrze się dogadujemy" - podsumowała Rachel Goswell, a znakomity album "Everything Is Alive" doskonale to potwierdza. W porównaniu z ostatnim wydawnictwem "Slowdive", którego premiera miała miejsce w 2017 roku, członkowie brytyjskiej grupy w dyskretny sposób zrobili krok naprzód, jednak przy tym ostrożnym ruchu nie zapomnieli, skąd się wywodzą.

"Idąc, wydeptujesz drogę, a gdy obejrzysz się za siebie, ujrzysz ścieżkę, która już nigdy donikąd cię nie powiedzie" - Juan Gabriel Vasquez - "A gdy obejrzysz się za siebie".

(nota 8.5/10)

 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz