"(...) w oknach, przez które wyglądaliśmy jako młodzi ludzie, w dziecięcym krajobrazie, który uważaliśmy za wyłącznie nasz, i na ulicach wyczerpanych patrzeniem na przemijanie pokolenia za pokoleniem, na wszystkich zmierzających do tego samego smutnego końca; w restauracjach i na spacerach, i w cudnych parkach, i na słodkich polach, na balkonach i tarasach, z których tyle razy podziwialiśmy księżyc znudzony patrzeniem na nas, i w naszych fotelach, i krzesłach, i w pościeli, aż znika z niej nasz zapach i wszelki ślad po nas, a prześcieradła zostają podarte na szmaty albo na ścierki, nawet przy pocałunku ktoś nas zastępuje, i wtedy ta druga osoba zamyka oczy, żeby nas lepiej zapomnieć; we wspomnieniach i w myślach, i w marzeniach, i wszędzie, i tak oto wszyscy jesteśmy jak śnieg na ramionach, śliski i uległy, a śnieg zawsze topnieje". Javier Marias - "Trucizna, cień i pożegnanie"
W roli głównej dziś płyty dwóch pań, które pewnie się nie znają, choć przy bliższym poznaniu mogłyby znaleźć wspólny, nie tylko muzyczny, język. Pojawienie się obydwu albumów zapowiadałem jakiś czas temu pięknymi singlami, promującymi te, jak się okazało, bardzo udane wydawnictwa. Na pierwsze z nich "Furling" - Meg Baird czekałem nieco bardziej, cierpliwie odliczając długie tygodnie, skreślając dni i godziny, aż do upragnionego piątku 27 stycznia. Jak widzę, zerkając na wyjątkowo pochlebne recenzje, nie byłem osamotniony w tym oczekiwaniu, ponieważ miłe słowa i pochwalne epitety sypią się pod adresem amerykańskiej wokalistki zgodnie i z różnych stron.
Mało kto, nie tylko z krajowych dziennikarzy, pilnie śledził jej solową karierę, która wcale nie była szumna i pełna zwrotów akcji, czego potwierdzeniem jest dopiero/już czwarta w dyskografii płyta długogrająca. Meg Baird urodziła się w New Jersey, pochodzi z muzycznej rodziny, jej ojciec grał na puzonie, podczas gdy córka rozpoczynała naukę gry na fortepianie, w wolnych chwilach szarpiąc struny gitary akustycznej. Szerszej publiczności dała się poznać kilka lat później, z początkiem nowego tysiąclecia, jako wokalistka i gitarzystka psycho-folkowego zespołu Espers. Dwadzieścia lat temu było o nich głośno, szczególnie na Zachodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, gdzie tradycje psychodelicznego grania, nawiązującego do przełomu lat 60/70, wciąż są żywe i pielęgnowane. Jej solowy debiut przypadł na 2007 rok, nosił nazwę "Dear Companion". Wydany przez wytwórnię Drag City album zawierał akustyczne folkowe pieśni, rozpisane głównie na gitarę i głos, intymne i niezbyt przebojowe wyznania, utrzymane w duchu kompozycji Joni Mitchell, Nicka Drake'a, Lindy Perhacs, czy Joan Baez, do której często porównywano jej sposób śpiewania.
Delikatna, eteryczna wokaliza Meg Baird, wykorzystująca raz po raz niezbyt dziś popularne długie dźwięki i wysokie rejestry, potrzebuje odpowiedniego otoczenia, żeby wybrzmieć w pełni, i nie zostać przytłoczoną przez inne zbyt śmiało poczynające sobie instrumenty. Dlatego w tym przypadku tak ważne były inteligentne aranżacje, których na szczęście nie zabrakło na albumie "Furling". Układając tytuł najnowszego albumu Meg Baird wyobraziła sobie zwijanie żagla. Nie oznacza to jednak, że artystka miała na myśli głównie pożegnania i kres podróży; bez wiatru dmuchającego w żagle można również się przemieszczać, a właściwie swobodnie dryfować, co chyba najbardziej oddaje charakter tych dziewięciu kompozycji. Oprócz tradycyjnych w przypadku amerykańskiej wokalistki gitary akustycznej oraz fortepianu, znajdziemy w nich mnóstwo świetnie wykorzystanych instrumentów: klawesyn, melotron, harfa (pięć lat temu Meg Baird nagrała płytę z harfistką Mary Lattimare), flet, organy, wibrafon, rozmaite perkusjonalia. Płytę wyprodukował Tim Green w Louder Studios, z kolei fortepian oraz linie wokalne dograno w Panoramic Studios, a ostateczny mastering wykonał pochodzący z Egiptu inżynier Hera Kadry (znany ze współpracy ze Slowdive czy Beach House).
Kilka z tych utworów brzmi tak, jakby zarejestrowano je w przydomowym ogrodzie, podczas niczym nieskrepowanego muzykowania, jak chociażby jeden z moich ulubionych, niezwykłej urody - "Will You Follow Me Home?". W tych znakomicie połączonych ze sobą tonach jest jakaś lekkość, zwiewne flow, które popycha kompozycję naprzód, podkreślając wagę, a zarazem ulotność, poszczególnych chwil. Wystarczy kilka prostych dźwięków, powtórzonych rytmicznie taktów, i słuchacz już bez trudu wchodzi do środka. Rozciąga się przed nim oniryczny krajobraz, z łatwością odmalowany przez akordy gitary akustycznej i pozostałe instrumenty. Jednym z nich jest eteryczny długimi fragmentami głos Meg Baird, jak w otwierającym album "Ashes, Ashes", gdzie wokaliza oparta została na wspomnianych wcześniej długich dźwiękach, wijących się i unoszących w powietrzu niczym języki ognia albo pył poruszany podmuchami wiatru. Pewnie nie tylko autor tego wpisu, przy tej okazji przypomniał sobie filmy Antonioniego - "Powiększenie" czy "Zabriskie Point". Urokliwy "Star Hill Song" budzi skojarzenia z dokonaniami równie rozmarzonej Mazzy Star, w "Unnamed Drives" - amerykańska artystka spaceruje po terytorium, po którym od lat tak sprawnie porusza się Neil Young. Z kolei "Cross Bay", czy kończący całość "Wreathing Days" pokazuje nieco bardziej klasyczne oblicze Meg Baird, znane z jej poprzednich płyt. W warstwie lirycznej autorka tekstów tym razem nie szukała trafnych metafor, intrygujących porównań, czy też bezpośrednich form przekazu. Raczej skupiła się na stronie emocjonalnej lub dźwiękowej poszczególnych fraz, używając słów tak, jak używa się barw albo punktów wyjścia dla swobodnych skojarzeń.
(nota 8/10)
Zamiast dodatków, zgrabnych singli i świetnych piosenek, odnalezionych na słabych lub przeciętnych płytach, których mało kto wysłuchał do samego końca, mam dla Was drugi bardzo dobry album, który koniecznie trzeba przesłuchać. O jego autorce Siv Jakobsen wspominałem już wiele razy, na moim blogu znajdziecie recenzje dwóch poprzednich wydawnictw - "The Nordic Mellow" (2017), "A Temporary Soothing" (2020). Najnowsza płyta, chyba najlepsza w całym dorobku - "Gardening", ukazała się przed tygodniem, zawiera dwanaście dobrych i spójnych kompozycji, utrzymanych w indie-folkowej stylistyce. Zmiana producentów, tym razem norweska artystka postawiła na lokalnych mniej znanych fachowców - Hansa Olava Settema i Simena Mitlida - przyniosła zamierzony efekt. Poszczególne utwory pokazują Siv Jakobsen nie tylko jako zdolną wokalistkę, ale też autorkę pięknych, poruszających melodii i przemyślanych tekstów.
Wokalistka z Oslo i Meg Baird mają sporo wspólnego. Obydwie panie stawiają kroki na tej samej żyznej folkowej glebie, przy czym Amerykanka jest w swoich poszukiwaniach nieco bardziej dojrzała i wyrafinowana, ciągnie ją w stronę psychodelicznych roślin i onirycznych zakątków, podczas gdy Jakobsen wciąż, mimo upływu lat, udało się zachować dziewczęcy urok, poszukuje ujścia dla swoich lęków, pragnień i myśli, w tradycyjnej piosenkowej formule. Norweżka bardzo lubi swój przydomowy ogród, gdzie dogląda i pielęgnuje rośliny, stąd też tytuł jej najnowszego albumu. Ogród jako metafora umysłu i pamięci, znajdziemy tutaj piękne kwiaty, i egzotyczne krzewy, ale także chwasty, których nieraz tak trudno się pozbyć. "Na tej płycie dokonuję intensywnej emocjonalnej pielęgnacji (...). Mam nadzieję, że te piosenki mogą być pomocne dla każdego, kto doświadczył trudnego lub destrukcyjnego związku". W tym kontekście nie dziwi, że utwór "Small" opowiada o próbie zamknięcia za sobą pewnego etapu i rozpoczęcia życia na nowo, że piosenka "Blue" traktuje o staraniach związanych z wybaczeniem byłemu partnerowi, a w urokliwej odsłonie "Most Of The Time", znajdziemy takie oto frazy: " Chcę się przekonać, jak to jest być samą bez ciebie w moich myślach".
Nie byłoby albumu "Gardening", gdyby nie pomoc grupy muzyków i przyjaciół. Z tego całkiem sporego grona warto wymienić dwa nazwiska - Emma Gatril (znana ze współpracy z prezentowaną niedawno Rozi Plain, czy This Is The Kit), oraz Marcus Hamblett (również Rozi Plain). Ostatecznych miksów dokonał Zach Hanson, który pomagał chociażby Bon Iver i Hand Habits.
(nota 8/10)
W jednym z utworów artystkę wsparła Ane Brun, chyba wciąż nieco bardziej znana i rozpoznawalna skandynawska wokalistka.
W kąciku improwizowanym, całkiem nieźle w dzisiejszym kontekście powinien zabrzmieć Nat Birchall, który wczoraj opublikował najnowszy album "The Infinity".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz