poniedziałek, 13 sierpnia 2018

TOMBERLIN - "AT WEDDINGS" (Saddle Creek Records) "Schowana płyta Conora Obersta"

  Okres nastoletni to zwykle czas buntu, również wielokrotnie ponawiana próba zdefiniowania własnej tożsamości, celów oraz pragnień. Wszystkie te burze młodzieńczych lat ma już pewnie poza sobą 23-letnia, urodzona w  Jacksonville na Florydzie, mieszkająca obecnie w Louisville w stanie Kentucky, bohaterka dzisiejszego wpisu - Sarah Beth Tomberlin.
W jej przypadku ów bunt dotyczył głównie problemów związanych z wiarą. Jako córka baptystycznego pastora Sarah dorastała w bardzo ortodoksyjnej rodzinie, w której wiara oraz przestrzeganie wpojonych przez ojca i przypominanych przy byle okazji zasad stały się kwestiami nadrzędnymi. W jej domu nie wolno było słuchać muzyki, która w swojej treści i wymowie nie byłaby chrześcijańska. Rodzice bardzo dokładnie kontrolowali wszelkie wybory estetyczne córki. Nic więc dziwnego, że Sarah Tomberlin długo nie znała większości popularnych piosenek, którymi zachwycali się jej rówieśnicy. W nawiązaniu kontaktu z muzycznym światem amerykańska songwriterka sporo zawdzięcza swojej kuzynce - ta ponoć wgrała jej na iPoda mnóstwo aktualnych przebojów. Pierwszymi płytami Tomberlin była ścieżka dźwiękowa do filmu "Chicago" oraz album grupy Brigth Eyes - "I'm Wide Awake, It's Morning", który musiała ukrywać przed rodzicami, nie chcąc, żeby - jak niemal wszystkie estetyczne treści  - jego zawartość stała się przedmiotem gorącej debaty i wnikliwej analizy przy rodzinnym stole. W wieku 16 lat Tomberlin trafiła do chrześcijańskiego college'u, który rok później porzuciła. Sarah Beth chciała wreszcie wydostać się z tej ciasnej, zaprojektowanej przez rodziców klatki. Chciała mieć coś własnego, coś tylko dla siebie. Znalazła zatrudnienie w sklepie Vericon i to mniej więcej w tym okresie, z wolna zaczęły powstawać pierwsze piosenki na jej debiutancki krążek. Podczas pisania tekstów i komponowania utworów odnalazła tak długo poszukiwany azyl. Była to swojego rodzaju ucieczka od nużącej monotonii, poukładanego, raz i na zawsze zdefiniowanego stylu życia.

Nasza dzisiejsza bohaterka przedmiotem warstwy lirycznej na debiutanckim albumie uczyniła między innymi izolację, której doświadczyła, poczucie wyobcowania, skryte pragnienia i tęsknoty. Przy pomocy gitary i fortepianu stworzyła dziesięć lirycznych i nostalgicznych ballad, stanowiących zapis jej młodzieńczych przeżyć. Jak sama podkreśla, nie lubi pisać refrenów. Zdecydowanie bardziej woli tworzyć poetyckie i poprzetykane zgrabnymi metaforami opowieści. Kiedy słucha się tych utworów stworzonych głównie w oparciu o akordy gitary, niejako odruchowo pojawiają się skojarzenia z "oazowym graniem", którego Sarah Tomberlin wcale się nie wypiera. Amerykańska artystka inspiruje się hymnami, pieśniami religijnymi - bycie córką pastora jednak do czegoś zobowiązuje - których słuchała i które wykonywała podczas nabożeństw.
Z pewnością dużym jej atutem jest głos - dźwięczne i delikatne górne rejestry, gdzie Sarah Beth porusza się całkiem swobodnie (jasny wokal pełen refleksyjnej przestrzeni). Na szczęście ktoś myślący i uważny - Owen Pallett - podczas etapu produkcji zatroszczył się o to, żeby znaleźć wyjście, z typowego i nieco przewidywalnego "oazowego grania". W subtelnych aranżacjach pojawia się więc fortepian i wiolonczela. Czasem, jak w  "Tornado" można usłyszeć krótki repetytywny motyw grany przez syntezator. Innym razem tkankę utworu wypełniają nici mocno przesterowanych gitar - "Self-Help". To znowu urokliwy głosy Tomberlin zostanie odrobinę przetworzony - "Untitled 2" - przywołując skojarzenia z dawnymi dokonaniami His Name is Alive (kompozycja ta została zarejestrowana na telefonie).

I tak oto historia zatoczyła kolejne koło - Sarah Beth Tomberlin ukrywała przed rodzicami płytę grupy Conora Obersta, żeby po latach wydać swój debiutancki album w założonej przez niego wytwórni.

( nota 7.5/10)









Ps. Tak się zastanawiam, czy nie wprowadzić na łamach bloga nowej kategorii - "przebój tygodnia/miesiąca". Od czasu do czasu pojawiają się bowiem kompozycje, którymi warto, a nawet trzeba podzielić, żeby nie przepadły bez echa w odmętach internetu. Jakże często te wyjątkowe piosenki, od których później długo nie potrafimy się oderwać, pochodzą z niezbyt udanych płyt, średnich lub całkiem przeciętnych albumów, które nie znajdą potem szerszego opisu na stronach bloga. Nie wiem, czy tak będzie w przypadku najnowszej piosenki Freda Thomasa - "House Show, Late December", ponieważ jego płyta "Aftering" dopiero ukaże się 14 września tego roku, w wytwórni Polyvinyl Records. W sieci pojawiły się do tej pory dwa utwory zapowiadające to wydawnictwo. Wiem za to, że ta wyborna kompozycja znajduje się pod indeksem 6, i zrobiła na mnie spore wrażenie. Słucham jej na okrągło, w wolnych oraz tych  nieco bardziej zajętych chwilach. Smacznego!










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz