piątek, 2 czerwca 2017

CIGARETTES AFTER SEX - "CIGARETTES AFTER SEX" (Partisan Records) "Dream-pop również dla niepalących"



Czekałem na album Cigarettes After Sex. Jednak, tak jak i w kilku innych przypadkach, było to wyjątkowo spokojne oczekiwanie. Tym razem obyło się bez nerwowego odliczania tygodni, dni i godzin. Bardzo dobrze pamiętam moją pierwszą myśl, która pojawiła się, kiedy wśród zapowiedzi płytowych dostrzegłem znajomą nazwę zespołu. Na widok trzech całkiem zgrabnie połączonych wyrazów, w mojej głowie momentalnie pojawiły się również trzy sugestywnie zestawione obok siebie słowa. Pierwsze z nich było określeniem odnoszącym się do pewnej grupy zawodowej oraz uważanym powszechnie za obelżywe. "...,to niemożliwe". A pomyślałem tak dlatego, że amerykańska formacja od lat funkcjonująca na alternatywnej scenie muzycznej, w pewnych kręgach posiadająca status "kultowej", jakoś do tej pory nie rozpieszczała nas wydawnictwami długogrającymi (w dorobku mają tylko jeden pełnowymiarowy album, w dodatku wydany własnym sumptem). Owszem, muzycy z El Paso przypominali o sobie od czasu do czasu, przekreślając wyssane ze środkowego palca plotki o rozpadzie grupy albo podtrzymując dobre wieści dotyczące kontynuowania artystycznej działalności. A to wydali singiel pod koniec mroźnej zimy, a to dwa lata później przywitaliśmy wiosnę kolejną urokliwą piosenką Cigarettes After Sex, która to niby miała zapowiadać nadchodzące wielkimi krokami większe wydawnictwo. Upływał czas, a katalog grupy wciąż prezentował się wyjątkowo ubogo. Można było w nim znaleźć systematycznie powiększającą się warstwę kurzu, kilka singli oraz epkę.
Przez pewien czas podejrzewałem nawet, że jest to celowa strategia zespołu. Przypuszczałem, że jakiś wyjątkowo przebiegły specjalista od marketingu doradził członkom formacji właśnie taki sposób funkcjonowania na rynku muzycznym. Miało to zarówno głębszy sens, jak i swój specyficzny urok. Wygłodniali i spragnieni nowych nagrań fani rzucali się na kolejne single grupy jak Reksio na szynkę. W duchu towarzyszyła im niesłabnąca nadzieja, że w końcu ich modlitwy, prośby oraz błagania zostaną wysłuchane, i doczekają się pełnowymiarowego krążka. Z jednej strony chodziło w tym przypadku o podtrzymywanie owej nadziei, z drugiej o zaostrzanie apetytu. Przede wszystkim było to uczciwe postawienie sprawy, o której już wspominałem na łamach tego bloga, na linii twórca-odbiorca. Był pomysł tylko na dwa utwory, i w sklepach muzycznych pojawiał się singiel z dwoma utworami właśnie.

I oto niemal w samym środku 2017 roku wreszcie trafił do moich rąk ten długo wyczekiwany krążek zespołu zatytułowany po prostu "Cigarettes after sex". Przyznam szczerze, że w pierwszym momencie poczułem się odrobinę nieswojo widząc, że po indeksie numer cztery, można wybrać numer pięć, sześć, i tak aż do "dziesiątki". Toż to rozpusta, której nie powstydziłaby się caryca Katarzyna.
Kto wie, może nawet za dużo, jak na jeden raz...
Nie zamierzam zbytnio rozwodzić się na temat merytorycznej zawartości debiutanckiego albumu. Fani zespołu z pewnością będą zadowoleni, słuchając zestawu dziesięciu równych i całkiem dobrych utworów. Tempo kompozycji jest spokojne, nuty rozbrzmiewają łagodnie od dźwięku do dźwięku. Muzycy poszczególnymi utworami tworzą i podtrzymują przyjemny pościelowy nastrój. Gatunkowo wciąż jest to dream-pop na bardzo dobrym poziomie. Krążek zawiera zgrabnie napisane piosenki, w charakterystycznej i rozwijanej przez lata stylistyce, zaśpiewane zapadającym w pamięć głosem Grega Gonzalesa.
A jednak... A jednak po dłuższym obcowaniu z najnowszym albumem Cigarettes after sex odczuwam pewien niedosyt. Czego więc zabrakło?
Moim zdaniem i do pełni szczęścia zabrakło nieco większego wyrafinowania na poziomie aranżacji i produkcji, do czego niejako przyzwyczaiła nas amerykańska formacja, chociażby takimi cudeńkami jak niezapomniany "Dreaming of You". W tym utworze od pierwszych taktów wiadomo, że słuchacz obcuje z czymś wyjątkowym, że każdy dźwięk i każdy detal, a także rozplanowanie sceny muzycznej jest celowym zabiegiem, a nie dziełem przypadku. Po przesłuchaniu najnowszego albumu Cigarettes After Sex jedno można stwierdzić z całą stanowczością - nie ma na tym albumie utworu na miarę "Dreaming of You". Całość jest dość równa, bez nadmiernych wzlotów, i spektakularnych wpadek, ale też pozbawiona tak pożądanych perełek czy diamencików, do których potem wraca się i wraca, i od których długimi tygodniami nie sposób się uwolnić. Trudno wyróżnić szczególnie którąś kompozycję. Większość z nich brzmi podobnie, skonstruowana wokół  rozmytych brzmień gitary oraz specyficznego głosu Gonzalesa. Chyba najbardziej zapamiętałem utwór kończący płytę, zatytułowany "Young & Dumb".
Od Cigarettes After Sex oczekiwałem czegoś więcej, jakiejś wartości dodanej. Więcej staranności na poziomie myślenia o dźwięku, więcej brzmieniowych smaczków, więcej subtelności, więcej błyskotliwych pomysłów. Po przesłuchaniu pierwszego oficjalnego i pełnowymiarowego wydawnictwa amerykańskiego zespołu mogę szczerze przyznać, że... nie czekam z niecierpliwością na kolejny "duży krążek". W tym przypadku zadowolę się dobrym singlem, kolejną śliczną piosenką, która umili mi letni, jesienny, bądź zimowy czas. (nota 7-8/10)

Dla porównania poniżej zamieszczam utwór z najnowszej płyty, a pod nim mój ulubiony fragment z bardzo udanej epki, wydanej w 2012 roku.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz