sobota, 30 sierpnia 2025

RACING MOUNT PLEASANT - "RACING MOUNT PLEASANT" (R&R Digital) "Dyskretny urok recenzji"

 

    Do przesłuchania płyty amerykańskiej formacji Racing Mount Pleasant zwabiała mnie krytyczna i niezbyt pochlebna recenzja Iana Cohena. Dziennikarz nie jest nowicjuszem w tym umierającym z wolna fachu. Od kilkunastu lat regularnie skrobie mniej  lub bardziej udane teksty muzyczne. Nie należy do grupy "młodych gniewnych" dziennikarzy, którzy przesłuchali 300 płyt w życiu, i w oparciu o tak zebrane imponujące doświadczenie, nieudolnie próbują sterować rynkiem muzycznym. Doświadczenie w tej materii to rzecz podstawowa, żeby nie powiedzieć święta, a z pewnością najważniejsza. Jak wiadomo, gust się kształtuje, a przynajmniej warto podejmować takie próby. 

Wspomniana wcześniej recenzja nie był zbyt radosna. To prawda. Autor wystawił płycie zawrotną notę 6.3. Ta ostatnia, w obecnej nomenklaturze oznacza -  kiepsko, mizernie, z tendencją do dłużyzny. Rzadko spotyka się tak marne noty. Dziennikarz wytknął formacji Racing Mount Pleasant sztuczność. Ochoczo napiętnował artystyczną wtórność oraz puste naśladownictwo. Siódemka przyjaciół ze stanu Michigan według opinii pana Cohena, zbyt mocno zapatrzyła się na grę zespołu Black Country, New Road. I z tego zapatrzenia-zasłuchania zapragnęła stworzyć coś podobnego. Cały problem polega na tym, że recenzent nie uwierzył w autentyczność tego pragnienia. Poczynania grupy odebrał jako pretensjonalny akt, niezbyt twórczy, obliczony na poklask niezbyt lotnej gawiedzi. Jako sztuczny twór, który próbuje się dopisać do obowiązującej obecnie mody, i w ten niecny sposób zamierza osiągnąć sukces. Po przeczytaniu tego tekstu i zapoznaniu się z albumem, doszedłem do wniosku, że od teraz każda krytyczna recenzja wspomnianego wcześniej autora będzie dla mnie jak nakaz lub wytyczna, żeby koniecznie zajrzeć do omawianego przez dziennikarza wydawnictwa. Sami ocenicie, czy takie pełne uroku kompozycje - "pretensjonalne twory" - jak ta zmieszczona poniżej, warte są marnych sześciu oczek.



 

Ależ pysznie to zabrzmiało, prawda?

Warto podkreślić, że to druga próba zaistnienia grupy Racing Mount Pleasant. Pierwszą była płyta zatytułowana "Grip Yoru Fist, I'm Heaven Bound", wydana w 2022 roku pod inną nazwą. Aktualna została zmieniona w kwietniu tego roku. Inspiracją do jej powstania był zjazd z autostrady w pobliżu Chicago, gdzie można napotkać taki właśnie znak: "Racing Mount Pleasant". Skład tej grupy związał się przed laty podczas spotkania wokalisty Sam Dubose i saksofonisty Samulea Uribe Botero, do których początkowo dołączyło jeszcze dziesięć osób. Wspominam o tym dlatego, żeby pokazać, że saksofon (oraz trąbka) od samego początku były wpisane w brzmienie zespołu. W trakcie tworzenia kolejnych kompozycji szukały dla siebie miejsca. Nie zostały sztucznie - czy też, jakby chciał recenzent - pretensjonalnie doklejone przez wynajętego producenta na etapie miksów lub w trakcie pracy w studiu nagraniowym.

Tych ostatnich członkowie grupy odwiedzili aż sześć w ciągu ostatnich trzech lat. Oprócz saksofonu tenorowego, jest również ten altowy w rękach Connora Hoyta, a także wspomniana już trąbka - Callum Roberts. Sekcja instrumentów dętych odgrywa w kompozycjach Racing Mount Pleasant kluczową rolę. Regularnie daje o sobie znać, w postaci bardzo smacznych ozdobników, gustownych pomostów łączących kolejne takty, czy drobnych solowych wstawek - tych akurat jest zdecydowanie najmniej. Do tego dochodzą przyjemne damsko-męskie chórki, nie drażniąca uszu barwa głosu wokalisty, mocne niekiedy akcenty gitar, utrzymane w post-rockowej manierze, poruszające filmowe orkiestracje... i paletę brzmienia załogi ze stanu Michigan mamy gotową.





Oczywiście zawsze mogą pojawić się skojarzenia z nagraniami różnych innych zespołów, chociażby grupy Black Country, New Road - jak koniecznie chciałby tego dietetyk i krytyk ze San Diego. A czyja to wina? Właśnie! Wystarczy nie znać dokonań tej formacji, żeby uniknąć takich  referencji.

 "Łatwiej powiedzieć, do kogo są podobni, ale trudniej wyjaśnić, jacy są". Wydaje się, że zespół jednak posiada swój styl, oczywiście nie w pełni ukształtowany, to miejmy nadzieję wciąż przed nimi. Wszystko dopiero rozwija się na drodze radosnych twórczych poszukiwań. Świadczą o tym kolejne kompozycje, w których możemy znaleźć te same znaki orientacyjne - zmienne tempo akcji, barwne ozdobniki, udane próby budowania napięcia oraz nieco prymitywne - w moim odczuciu - próby jego rozładowania. Stąd słuszne skojarzenia recenzenta z emo-rockiem.

 Z drugiej strony trudno wymagać od młodych ludzi, żeby swoje emocje wyrażali głównie poprzez ciszę. Kiedy czują, że musza podnieść głos - zazwyczaj krzyczą. Przy okazji odkręcają pokrętła wzmacniaczy, gwałtownie szarpią za struny gitary oraz basu. Kiedy wokalista i autor tekstów coś przeżywa - smutek, rozstanie, emocjonalne rozterki - wyraźnie daje o tym znać. Słychać to we fragmentach nagromadzonej energii, erupcjach brzmienia. Oczywiście wolałbym, że grupa Racing Mount Pleasant od czasu do czasu pograła więcej ciszą, kontrastami, te również potrafią przekazać emocje, posiadają swoją głębie i wymowę. Niektóre momenty tej skumulowanej energii są zwyczajnie drażniące. Krzyki wokalisty kultowego niegdyś Sunny Day Real Estate jakoś bardziej do mnie przemawiały.

Momenty kulminacyjne można stworzyć w oparciu o różne sposoby. Można wykorzystać dialogi trąbki oraz saksofonu, przeprowadzić coś w rodzaju wymiany ciosów. Albo zaproponować pojedynek trąbki z gitarą, itd. Ogranicza nas jedynie wyobraźnia...i umiejętności. Od wielu lat zespoły jak ognia unikają solówek gitarowych. Jakiś czas temu ktoś stwierdził, że jest to nudne i niemodne, plotka szybko obiegła studia nagraniowe i nagle przeobraziła się w twardy aksjomat. A ja z miłą chęcią posłuchałbym ciekawie zagranej partii gitarowej w kluczowym momencie kompozycji. Dlaczego nie!

Całą resztę materiału zawartego na płycie " Racing Mount Pleasant" można spokojnie pochwalić. Szczególnie pracę sekcji dętej - moi faworyci - bez której zespół byłby jedynie żałosnym klonem. Jedną z wielu kapel, która nieudolnie próbuje połączyć post-rock z jego emocjonalną wersją. Całkiem możliwe, że gdyby zabrakło dwóch lub trzech kompozycji, wydawnictwo jeszcze bardziej zyskałoby w moich oczach.

(nota 8/10)


 


Przy okazji zajrzymy na debiutancką płytę Racing Mount Pleasant, zatytułowaną "Grip Your Fist,  I'm Heaven Bound", nagraną w nieco innym składzie, gdyż znalazłem na niej utwór, który spokojnie mógłby dopełnić zestawienie najnowszego wydawnictwa. 




Artysta z Ohio przyjął pseudonim Kramies, przez jednego z dziennikarzy został nazwany jako: "trubadur dream-popu". W związku z tym, nie dziwi, że najnowsza płyta, która ukaże się 10 października będzie nosić tytuł "Goodbye Dreampop Troubadour".



Nasz dobry znajomy, kanadyjski wokalista Patrick Watson 29 września opublikuje nowy album zatytułowany "UH OH". Oto singiel promujący to wydawnictwo.



  Z Kanady przeniesiemy się do Ameryki Południowej. W stolicy Peru - Limie działa grupa Los Membrillos, która pojawiała się już w "Dodatkach, a przed tygodniem opublikowała nowy album zatytułowany "Disitmia". W ten sposób się rozpoczyna.




W ostatnim odcinku "The Grand Tour" wesołe trio głównych bohaterów pokonywało malownicze drogi i bezdroża Kolumbii. Głównym motywem muzycznym była bardzo smaczna kompozycja meksykańskiej grupy Dug Dug's, którą znajdziecie na płycie "Smog" wydanej w 1973 roku.





Nie śledziłem rozwoju brytyjskiej formacji Prolapse, która powstała w latach 90-tych, nagrała kilka płyt i słuch o niej zaginął. Powrócili po kilkunastu latach przerwy. Wczoraj ukazała się nowa płyta zatytułowana "I Wonder When They're To Destroy Your Face".




Bardzo ładnie brzmią nowe nagrania zebrane na wydanej wczoraj płycie "Animal Poem", amerykańskiej wokalistki (znanej z "Dodatków"), z miasta Portland - czyli Anny Tivel.




Moduł sztucznej inteligencji AI nic nie wie o grupie Fadaway (jeśli chodzi o muzykę alternatywną, ma spore braki, czasem konfabuluje, a po wytknięciu rażącego błędu grzecznie przeprasza za pomyłkę itd. Wciąż dużo nauki przed nim). Dlatego osobiście musiałem zanurzyć się głęboko w otchłań sieci, żeby uzyskać informacje, iż jest to amerykańska grupa reprezentująca Nowy York, z wokalistką Fade Hathaway i producentem Guyem Lebroskim. Niedawno ukazała się ich debiutancka epka "Let It Fade".




KĄCIK IMPROWIZOWANY - przeniesiemy się na brytyjską ziemię, choć tym razem skład jest międzynarodowy. The Wands Collective i fragment z ich niedawno wydanej płyty "Fairies".




Finlandia i multiinstrumentalista Anti Vauhkonen, który dowodzi składem Oiro Pena. 26 września ukaże się ich nowy album zatytułowany "Beke".



sobota, 23 sierpnia 2025

MILD ORANGE - "THE//GLOW" "Gdzie oddycha letnia noc"

 

  Lato powoli dogasa, choć można odnieść wrażenie, że w tym roku i szczególnie w naszym kraju nie zdążyło w pełni się rozpalić. Jego upalny blask pojawił się tylko na krótko, więc kto lubi i potrzebuje, musiał korzystać z niego wyjątkowo zachłannie. Zawsze można spróbować przywołać atmosferę ciepłych letnich wieczorów, a także ich dyskretny blask (tytułowy "The Glow") - przy pomocy bardzo udanego albumu formacji MILD ORANGE zatytułowanego "The//Glow". Zespoły z Nowej Zelandii od czasu do czasu pojawiały się na tym blogu. Jednak żaden - chyba, że się mylę - nie stanowił głównego tematu muzycznych opowieści.





Historia powstania grupy jest całkiem typowa. Przyjaciele z dzieciństwa Josh Mehrtens oraz Josh Reid spotkali się ponownie po wielu latach, w trakcie studiów, i postanowili założyć zespół. Do składu dołączyli basista Tom Kelk, a za zestawem perkusyjnym zsiadł Jack Reguson. Po kilkunastu miesiącach działalności pojawił się debiutancki krążek "Foreplay" (2018). Nazwa Mild Orange w zamierzeniach jej autorów powinna kojarzyć się z latem, ciepłem, optymizmem. Podobnie jak zawartość ich kolejnych krążków. Skąpane w jasnym brzmieniu gitar piosenki przywoływały nastrój kończącego się dnia. Dominował w nich spokój i nostalgia. Nic więc dziwnego, że dziennikarz "Billboardu" określił poczynania reprezentantów Nowej Zelandii jako: "Muzykę dla fanów nostalgii".

Od samego początku głównym i jedynym producentem nagrań był Josh Mehrtens, który dużo słuchał, czytał mnóstwo branżowych czasopism, i krok po kroku poznawał tajniki pracy w studiu. Jak sam przyznał, w tamtym okresie popełniał mnóstwo błędów, zbyt chętnie ulegał wpływom lub podążał jednokierunkową ścieżką ślepego naśladownictwa. Jednak był to żmudny proces, w trakcie trwania którego sporo się nauczył.

Efekty zebranego doświadczenia możemy usłyszeć na czwartej w dorobku płycie, wydanej kilkanaście dniu temu i zatytułowanej "The//Glow". Warto podkreślić, że czwarty w dyskografii album rzadko bywa tym najlepszym. Statystycznie rzecz ujmując, gdzieś przy okazji trzeciego wydawnictwa zespół mniej lub bardziej umiejętnie zaczyna grać resztkami - pomysłów, ambicji i chęci. Zwykle w tym okresie grupy posiadają już ugruntowaną pozycję na rynku albo ich członkowie coraz bardziej się zniechęcają, że pomimo wysiłków i wydania dwóch poprzednich krążków, owej pozycji nie udało się uzyskać. 

Tym razem cała sympatyczna załoga, wraz z partnerkami - odważne posunięcie - przeniosła się do Londynu. W stolicy Anglii wynajęli dom, w którym przez kilka tygodni mieszkali i tworzyli. Najwyraźniej musiała panować tam dobra i twórcza atmosfera. Album "The//Glow" od samego początku urzeka dojrzałością i spójnym brzmieniem. W kolejnych odsłonach czuć koncentrację na celu, który zamierzano osiągnąć. Każdy utwór ma swój oddzielny aranżacyjny pomysł, od świetnego początku "Moonglade", który bardzo dobrze wprowadza w nastrój tego wydawnictwa, aż po mój ulubiony, nostalgiczny "There's No Rush".




Jak wskazuje Josh Mehrtens, tytuł "The//Glow" odnosi się do próby zachowania równowagi, pozostawania w spokojnym rytmie życia. Album można podzielić na dwie przystające do siebie części. Pierwsza - chyba nieco lepsza - odnosi się do "blasku przestrzeni" (szeroko pojęty świat natury), druga natomiast do "Blasku miasta" (krajobraz aglomeracji).

"Te piosenki, to albo tęsknota za blaskiem, przebywanie w jego aurze, albo ślady po jego braku (...). Pierwszą piosenką, którą zaczęliśmy tworzyć już w 2021 roku był "Right Or Wrong". Z kolei "Silver Star" to wyjątkowo osobista piosenka - napisałem ją dla mojej żony, która wychowała się na ranczu na Środkowym Zachodzie (...). Kiedyś przeczytałem o technice Jeffa Tweeda, który trzyma gitary w różnych pokojach, każda inaczej nastrojona, żeby wymusić na sobie chęć do eksperymentowania i odrzucenia utartych schematów. Myślę, że dzięki temu powstała progresja akordów w "Silver Star". - tyle Josh Mehrtens.

To właśnie praca gitar, z pomocą którym przyszły syntezatory, stanowi główną oś brzmienia tego wydawnictwa. Subtelnie rozmieszczone na szerokiej scenie - niezły miks, z dbałością o szczegóły - tworzą barwne tło, podkreślają istotne momenty. W kolejnych nagraniach, szczególnie tych zamkniętych w pierwszej części płyty, można odnaleźć podobieństwa do najlepszych nagrań grupy The War On Drugs ( zespół Mild Orange woli łagodniejsze tempo). Ta charakterystyczna motoryka tych piosenek łączy się z ich specyficznym nastrojem. Oto mamy schyłek dnia, w tle blask słońca, znikającego gdzieś za linią horyzontu, krajobraz natury lub miasta (druga część płyty), przesuwający się za oknem samochodu, radość wynikająca z poczucia spełnienia i bezpieczeństwa. To przy okazji główne tematy przewijające się w tekstach autorstwa Josha Mehrtensa. 

Ps. Jedno, co może odrobinę dziwić lub przynajmniej zastanawiać, to fakt, dlaczego dojrzały zespół, nagrywający bardzo udaną płytę, nie znalazł dla niej odpowiedniego wydawcy. Czego jak czego, ale dobrze prowadzonych tak zwanych niezależnych oficyn w ostatnim czasie raczej nie brakuje.

(nota 7.5-8/10) 
 





W dzisiejszych "Dodatkach..." zupełnie przypadkiem nieco więcej śpiewających pań. Zaczniemy od gorącej nowości, wczoraj pojawił się nowy świetny utwór naszej dobrej znajomej Anny Von Hauswolff, która przy pomocy Iggiego Popa, w ten uroczy sposób zapowiada nowy album "Iconoclasts". Premiera 31 października.




Kolejna nasza znajoma, gdyż jej utwory pojawiały się już na blogu. Bardzo lubię barwę głosu Eve Adams. Wczoraj ukazał się jej nowy album "American Dust", niestety dość przeciętny w moim odczuciu. Choć tak udanie się rozpoczyna.




Pozostaniemy w USA, ze skąpanego w słońcu Joshua Tree przeniesiemy się do Ohio, żeby posłuchać fragmentu z nowej płyty Emily Hines - "These Days".




Przed nami ulice Filadelfii, na nich możemy spotkać wokalistkę grupy Star Moles, która w połowie sierpnia wydała nową epkę zatytułowana "Snack Monster".




Czekając na rozpoczęcie US OPEN, po Brooklynie krążą członkowie formacji SEX WEEK, którzy na początku sierpnia opublikowali epkę "Upper Mezzanine".




W Berlinie napotkamy kolejnych naszych znajomych (recenzja ich płyty na blogu), grupę Kerala Dust, którzy w dniu wczorajszym wydali album "En Echo Of Love". Tak się rozpoczyna.




Duet, który przybrał nazwę Royel Otis pochodzi z Sydney, również w dniu wczorajszym pojawiła się premiera najnowszego wydawnictwa - "Hickey".




Znakomicie brzmi kompozycja "Terror Moon" irlandzkiego zespołu RUN, którą znalazłem na wczoraj wydanej płycie zatytułowanej po prostu "RUN".




KĄCIK IMPROWIZOWANY - z wizytą w brytyjskim LEEDS, gdzie działa grupa The Sorcerers. Oto fragment z najnowszej płyty "Echos Of Earth".





sobota, 16 sierpnia 2025

THE MYRRORS - LAND BACK" (Cardinal Fuzz Rec.) "Wewnętrzne wizje"

 

    Jak to zwykle bywa w takich przypadkach, panowie Nik Rayne (śpiew, gitary) oraz Grant Beyschau (perkusja, saksofon) poznali się w liceum w 2005 roku, żeby dwa lata później założyć grupę THE MYRRORS. Do pierwszego składu szybko dołączyła basistka Claire Safi, która tuż po wydaniu debiutanckiej płyty "Burning Circles In The Sky", odeszła z grupy. Na tym początkowym etapie działalności zespół przetrwał zaledwie dwa lata. Nik Rayne pozostał w Tucson (stan Arizona), a jego kolega wybrał się w podróż do Kalifornii, żeby znaleźć dla siebie jakieś zajęcie. Ponowne zetknięcie się dwójki muzyków miało miejsce w 2013 roku. Od tamtej pory przez skład grupy THE MYRRORS przewinęło się całkiem sporo osób. Zmieniała się również grana przez nich muzyka oraz kolejne główne wpływy czy fascynacje, którym RAYNE I BEYSCHAU ulegali. Jednak psychodeliczny idiom zawsze był obecne w ich nagraniach i stanowił coś na kształt twardego rdzenia kolejnych wydawnictw. Warto je wszystkie poznać, gdyż przez te kilkanaście lat nazbierało się trochę płyt, cd-rów, epek, kaset oraz albumów koncertowych. Całkiem niezły na początek może być zestaw singli - "Invocaciones: Singles And Strays 2014-2016". Najnowszy krążek ukazał się przed tygodniem i nosi tytuł "Land Back".





Kompozycja, która wybrzmiała przed momentem, jest jedną z tych bardziej wyróżniających się na całym albumie. Brzmi energetycznie, bardzo świeżo, porywająco. Po prostu soczyście. W sumie płyta "LAND BACK" zawiera pięć odsłon, w tym najdłuższy piętnastominutowy fragment zatytułowany "The Wretched Of The Earth". Właśnie w długich transowych utworach zespół czuje się zdecydowanie najlepiej. 

Powszechnie wiadomo, że "psychodelia" ma niejedno imię. Odkrywanie kolejnych heteronimów tego gatunku stało się znakiem rozpoznawczym formacji THE MYRRORS. Sam termin "psychodelia" kojarzy się Nikowi Rayne z "wewnętrzną wizją". W muzyce amerykańskiej grupy mamy więc do czynienia z podróżą w głąb siebie, która niejako przy okazji jest również podróżą po kontynentach, podobnych estetykach, epokach kulturowych, stylach życia i rozmaitych wrażliwościach.

Dobitnie świadczą o tym fascynacje muzyczne członków formacji THE MYRRORS. W ich bogatych kolekcjach płyt znajdziemy albumy czołowych przedstawicieli grania ze "złotego okresu" dla tej estetyki, czyli przełomu lat 60/70-tych. Natkniemy się tam również na krążki jazzowe Phaoraha Sandersa, Donna Cherry, wydawnictwa reprezentantów krautrocka i stone-rocka. Pośród kolejnych barwnych okładek pokażą się także płyty bardzo słabo znanych artystów. Swoiste białe kruki i ozdoby każdej kolekcji, jak chociażby marokańskie nagrania Paula Bowlesa z lat 50-tych, czy Hartmut Geerken Rock And Free Jazz Group Kabul (afgański zespół awangardowo-rockowy z połowy lat 70-tych).

Grupa THE MYRRORS chętnie koncertuje po całym świecie, cyklicznie odwiedza Amerykę Południowa, Europę, w tym Polskę (Warszawa 2018), Grecję, Bałkany. Z tych barwnych wojaży chętnie przywozi egzotyczne instrumenty, które później wzbogacają brzmienie kolejnych płyt. Te ostatnie stanowią kluczowe punkty na mapie ich muzycznej podróży. I tak, na albumie "Arena Negra" (2015) zabrzmiało nieco więcej instrumentów dętych, w kolejnych propozycjach akcenty zostały położone na krautrockową motorykę lub folkowo-etniczne inspiracje. Trzeba pamiętać, że znakomita większość kompozycji powstaje w trakcie długich improwizowanych  sesji, swobodnej wymiany pomysłów i radosnych jamów.




"Inspiracją były dla nas pustynie, słońce, księżyc, gwiazdy, flora i fauna południowego zachodu oraz historia regionu, w którym mieszkamy. Inspirowały nas wszelkie odmiany muzyki psychodelicznej i garażowego rocka, awangarda, free-jazz oraz folk z całego świata, taki jak muzyka Tuaregów, indyjskie ragi, folk turecki, folk latynoamerykański, i muzyka rdzennych  Amerykanów". 

W tej ostatniej wypowiedzi Nika Rayne nie ma cienia przesady. Wszystkie wymienione przez niego elementy naprawdę można bez większego trudu odnaleźć w muzyce grupy THE MYRRORS.
Ta najnowsza, wydana przed tygodniem propozycja - "LAND BACK", zawiera dwa kluczowe fragmenty, gdzie zespół zabrzmiał energetycznie i świeżo, z mocą rzadko spotykaną w ich niemałym przecież dorobku. Kto wie, może to kolejny nowy szlak, w tej uskutecznianej od tylu lat psychodelicznej podróży. 

Mam tu na myśli znakomitą kompozycje "LAND BACK" oraz uderzającą w słuchacza z siłą wodospadu "BAKU A BANDING" - monumentalne dzieło. Te dwa fragmenty stanowią coś na kształt wymownej pieczątki stylu świadczącej, o ogromnym potencjale tkwiącym w amerykańskiej formacji. Warto podkreślić wykorzystanie w tych odsłonach linii wokalnych. Nie jest to zbyt często spotykany przypadek. Jakby większość zespołów poruszających się w zbliżonej estetyce wychodziła z błędnego założenia, że wokaliza jest całkowicie zbędna, bo nudzi albo rozprasza. A przecież sugestywne mantrowe zaśpiewy, krzyki i zawołania, pełnią również funkcje rytmiczną, pomagają wprowadzić w trans.

W tych dwóch wyżej wspomnianych przeze mnie kompozycjach urzeka dosłownie wszystko. Nie dajcie się zwieść. W muzyce THE MYRRORS tylko pozornie niewiele się dzieje. Jedynie sekcja rytmiczna odmierza z uporem jednostajny hipnotyczny rytm. W aranżacjach buzuje ogień. Poszczególne dźwięki kotłują się niczym ludzkie dusze w rozgrzanym do czerwoności kotle. Co chwila na powierzchnie wynurzają się kolejne tańczące języki płomieni - to następny instrument nieco bardziej dał o sobie znać. W przypadku odsłony "BAKU A BANDING" - sporą rolę odegrał saksofon w dłoniach Granta Beyschaua. Tony tego instrumentu zostały poddane analogowym przetworzeniom (technika "Time Lag Accumulator"). 

Kompozycje zwarte na albumie "LAND BACK" mają także kontekst społeczno-polityczny. Nie przez przypadek wydawnictwo ukazało się w Międzynarodowym Dniu Ludów Tubylczych. Tytuł, okładka oraz zawartość tego materiału nawiązują bezpośrednio do ruchów antykolonialnych. Swoiste motto przyświecające tej propozycji można zawrzeć w zdaniu "No One Is Free Until We're All Free". Zakończenie "The Wretched Of The Earth" może nawiązywać tytułem do postkolonialnej teorii Frantza Fanona - "Wretched Of The Earth", skupionej wokół próby dekonstrukcji kolonializmu i jego wpływu na jednostkę oraz naród.

Przyznam szczerze, że odrobinę WAM zazdroszczę, jeśli do tej pory nie słyszeliście kompozycji "Baku A Bandung". Za pierwszym razem robi ogromne wrażenie. Dobre wieści są takie, że za drugim, trzecim i dwudziestym również. Na wczoraj, dziś oraz odległe jutro, jest to moja najlepsza psychodeliczna kompozycja 2025 roku. Tym samym za chwilę zabrzmi "MISS TYGODNIA". Jesteście gotowi?

(nota 8/10)

 




Przeniesiemy się do egzotycznego, z europejskiego punktu widzenia, miasta - Bejrutu, gdzie działa grupa POSTCARDS. Wpadło mi w ucho ich nagranie, które rozpoczyna niedawno wydaną płytę "Ripe Iruptured & T3".




Ciekawie brzmi najnowszy singiel Hannah Frances z miasta Chicago, który zapowiada pojawienie się albumu "Nested In Tangles". Premiera 10 października.




Pora na naszych dobrych znajomych z Kanady - Shabason, Krgovich, i tym razem na doczepkę grupa Tenniscoats - 29 sierpnia przedstawią album "WAO", gdzie znajdzie się ten urokliwy cover piosenki grupy My Bloody Valentine.




I kolejny dobry znajomy Fionn Regan, którego ostatnią płytą - "O AVALANCHE" - tak się zachwycałem. Pojawiła się koncertowa wersja jednej z moich ulubionych piosenek z tego wydawnictwa. Cudowna jest ta linia melodyczna zwrotki. Ależ te nutki ułożyły się ze sobą, jakby już wcześniej zostały ze sobą zespolone i tylko czekały na odkrycie.




Kolejni znajomi pojawili się na blogu przed wakacjami. Piosenka australijskiej grupy SHORT SNARL doczekała się statusu "MISS TYGODNIA". W międzyczasie ukazała się ich epka - "SELF NOISE" - z której dziś wybiorę kolejny utwór.




Bardzo lubię takie drobiazgi utrzymane w stylistyce lo-fi. Z reguły nikt tego nie promuje, więc przechodzą bez echa. Od czasu do czasu można znaleźć jakąś perełkę - (7 tysięcy odsłon na YT, więc nie jest tak źle). Chociażby taką jak ta, w wykonaniu Liliany Mikorry, która reprezentuje Monachium i przyjęła nazwę PILBERT. Przyjmijcie ją ciepło.




Europę, dokładniej mówiąc, Francję oraz jej stolicę, reprezentuje duet: Linda Olah i Giani Caserotto, którzy przyjęli dźwięczną nazwę LOVERS. 12 września ukaże się ich płyta zatytułowana "Lettres D'Amour". Póki co, posłuchamy singla promującego to wydawnictwo.




Piątka znajomych z Minneapolis tworzy grupę SHE'S GREEN, która w dniu wczorajszym opublikowała całkiem udaną epkę "CHRYSALIS".




KĄCIK IMPROWIZOWANY - Wytwórnia CHESKY RECORDS znana jest również z tego, że przywiązuje bardzo dużą wagę do realizacji dźwięku. Po raz kolejny możemy się o tym przekonać słuchając płyty "Ain't We Got Fun" - Alexis Cole. Albo obcując ze zestawem "The World's Greatest Audiophile Vocal Recordings Vol. 3"(gdzie również można znaleźć to nagranie), do której dotarłem ze spory poślizgiem. Uczta dla wybrednego ucha.




Na zakończenie dzisiejszej odsłony, zamiast fragmentu nowej, wydanej wczoraj płyty,  Chicago Underground Dou - "Hyperglph", posłuchamy jeszcze ciepłej kompozycji innych naszych dobrych znajomych, tym razem z Nowego Yorku, czyli - THE COSMIC TONES RESEARCH TRIO.



 



sobota, 9 sierpnia 2025

EVERYTHING ELSE - "ANOTHER ONE MAKING CLOUDS" (Big Potatos Records) "Na ramionach wiatru"

 

  Od czasu do czasu warto sprawdzić, co robią artyści związani z naszymi ulubionymi zespołami. Po osiągnięciu dojrzałego wieku i ugruntowaniu swojej pozycji, często udzielają się tam i tu, uczestniczą w tak zwanych projektach pobocznych, nawiązują sympatyczne relacje z innymi twórcami lub próbują rozwijać ścieżkę solowej kariery. I tak Rachel Goswell z grupy Slowdive wraz z partnerem Stevem Clarkiem powołała do życia duet The Soft Cavlary. Wsparła także wokalnie i merytorycznie nową grupę z miasta Portland, która przyjęła nazwę Pete International Airport (bardzo udany singiel pojawi się w dalszej części dzisiejszej  odsłony). Perkusista zespołu Slowdive - Simon Scott, wydaje się być najbardziej zapracowany, z grona swoich szacownych kolegów. W ostatnich miesiącach rozwijał solowy projekt The Quarter Skies (gościł na łamach bloga). Pomaga również młodszym artystom, jak chociażby formacji Newmoon (był odpowiedzialny za mastering ich nagrań), czy znanych z wpisów na tym blogu grup - Deary, Whiteland lub Drab Majesty. Dlaczego wspominam dziś zespół Slowdive? Tak się złożyło, że jego wokalista i gitarzysta Neil Halstead zmiksował w ostatnim czasie singiel nowego duetu - EVERYTHING ELSE. Przed tygodniem ukazała się ich debiutancka płyta zatytułowana "Another One Making Clouds". I to właśnie nad nią dziś się pochylimy.





Duet EVERYTHING ELSE tworzą panowie z miasta Liverpool - Herbie Whitty i Charlie Holton. Młodzieńcy przyjaźnią się od szóstego roku życia, czyli od czasów przedszkolnych. Kto wie, może już wtedy, przed i po leżakowaniu ciągnęło ich drobne palce, żeby dotknąć strun gitary, czy musnąć białe lub czarne klawisze syntezatora. Ta słabość do instrumentów po latach przerodziła się w nieco poważniejsze granie. Wciąż dość proste, ale nie pozbawione uroku. Nie wiem, w jaki sposób Neil Halstead natknął się na ten duet. Całkiem możliwe, że  Herbie i Charlie przesłali na jego adres mailowy próbki demo. Te ostatnie musiały przypaść do gustu wokaliście grupy Slowdive, bowiem postanowił wesprzeć chłopaków stawiających pierwsze niepewne artystyczne kroki.

Jak podkreśla notka brytyjskiej oficyny Big Potatos Records, duetowi EVERYTHING ELSE zależało na tym, żeby materiał zabrzmiał dość surowo, pozbawiony niekiedy zbędnej ingerencji producenta. Trzeba przyznać, że tu i ówdzie udało się to zrobić. Choć, w moim odczuciu, tej surowości, wyrażanej przede wszystkim na poziomie specyficznego brzemienia, mogłoby być znacznie więcej. Całość materiału liczącego niespełna czterdzieści minut, brzmi specyficznie miękko. I nawet pojawiające się raz po raz nieco mocniejsze podmuchy gitar tego stanu rzeczy nie zmieniają. Miękka praca perkusji oraz basu, barwne refleksy syntezatorów, którym towarzyszy odrobinę wycofana i bardzo łagodna wokaliza, w manierze tej znanej z dokonań formacji Cigarette After Sex.




Młodzieńcy z duetu EVERYTHING ELSE całkiem zgrabnie, mniej lub bardziej świadomie, przywołują shoegazeowego ducha z początku lat dziewięćdziesiątych. Raczej dokładają swoją skromną cegiełkę do istniejącego już całkiem pokaźnego gmachu tej stylistyki, niż w pocie czoła wykuwają nowe komnaty. Całkiem możliwe, że na albumie "Another One Making Clouds" nie znajdziecie żadnego nowego dźwięku, którego nie słyszelibyście już wcześniej. Co nie oznacza, że jest to wada tej muzycznej publikacji. W tym gatunku zrobiono już naprawdę wiele, dlatego obytego z tą estetyką słuchacza trudno czymś oryginalnym zaskoczyć. 

Przede wszystkim, i nie tylko za sprawą znaczącej obecności Neila Halsteada, przy opisie tej propozycji muszą pojawić się skojarzenia z twórczością formacji Slowdive. Mam tu myśli głównie dwa szczególne okresy. Ten nieco bardziej ambientowy, podkreślony płytą "Pygmalion", oraz współczesny, wyrażony przez dwa ostatnie wydawnictwa.  Herbie Whitty i Charlie Holton (oraz jego brat pomagający w produkcji Nicholas), z krążka "Pygmalion" zaczerpnęli podobną melodykę. Choć warto wspomnieć, że ich pierwsze utwory zawierały znacznie mniej brzmienia gitar i o wiele bardziej wpisywały się w ambientowy kontekst. 

Na singla promującego debiutancką płytę duetu EVERYTHING ELSE wybrano piosenkę "Two Monkeys", którą współprodukował wspomniany wcześniej Neil Halstead. Gdyby to ode mnie zależało, zdecydowanie bardziej postawiłbym na mój ulubiony "Hollow Surrounds". W odsłonie "Every Word Said" duet zabrzmiał jak Slowdive z ostatniej płyty "Everything Is Alive". W kompozycjach "Uncertian" czy "Watch" przypomniał mi charakterystyczny nastrój niektórych nagrań grupy Zelienople.

Trzeba przyznać, że "Another One Making Clouds" to bardzo udany debiut dwójki przyjaciół, którzy fragmentami brzmią jak pełnowymiarowy skład. W moim odczuciu zabrakło nieco więcej drapieżności, brudu, szram i blizn, gustownych przesterów i drobnych garażowych potknięć - czyli zadeklarowanej przed opublikowaniem tego wydawnictwa surowości brzmienia. Kto wie, może następnym razem.

(nota 7.5/10)


 


Niedawno wspominałem grupę Blueshift Signal, powstali w 1993 roku, w mieście Providence. Wczoraj ukazała się ich płyta "Eventide", która zawiera osiem dawnych utworów. Również w dniu wczorajszym ukazał się koncertowy materiał innego zespołu z przeszłości. Mam tu na myśli grupę Galaxie 500. Rejestracji koncertu dokonano 13 grudnia 1988 roku, w nowojorskim klubie "CBGB". Nagrania zremasterował z analogowej taśmy nasz dobry znajomy producent KRAMER.




W dzisiejszym tekście wspominałem o wkładzie Rachel Goswell w rozwój nowej grupy z Portland, czyli formacji Pete International Airport. Dlatego czekając na ich płytę, pozwolę sobie zaprezentować ich ostatni jakże wyborny singiel.




Wcześniej wspomniałem także o brytyjskiej grupie DEARY, której pomaga Simon Scott. Niedawno ukazał się ich taki urokliwy cover znanego przeboju.




Pozostaniemy na Wyspach Brytyjskich, miasto Manchester, a w nim formacja Nightbus, która 10 października opublikuje album zatytułowany "Passanger".




Skoczymy za ocean, do miasta Los Angeles, żeby spotkać członków grupy Mirror Ball, którzy kilka dni temu podzielili się nową piosenką.




W tym samym mieście przy odrobinie szczęścia napotkamy znaną, także z wpisów na tym blogu, formację Automatic, którzy we wrześniu opublikują album zatytułowany "Stones Thrown".




Kolejna zapowiedź zabierze nas z powrotem na Wyspy Brytyjskie. 9 września ukaże się nowa płyta Joanne Robertson i Olivera Coatesa zatytułowana "BLURRR". Przyznam, że czekam na to wydawnictwo. I z radością odsłuchuję nowy singiel.





MISS TYGODNIA - nie mogło być inaczej, skoro grupa The Antlers to wciąż jeden z moich ulubionych zespołów (szczególnie ciepło wspominam znakomity album "Familiars", oraz jego koncertowe wydanie z Londynu). Dobre wieści są takie, że 10 października ukaże się nowa płyta "Blight". Póki co, można cieszyć się wybornym singlem, który zapowiada to wydawnictwo. 




KĄCIK IMPROWIZOWANY - przed wami sympatyczne trio - Oren Ambarchi, Johan Berthling i Andreas Werliin. Fragment z płyty "GHOSTED III", która ukaże się 29 sierpnia.




Dla tych, którzy podobnie do mnie ciepło wspominają płyty grupy The Blue Nile - szczególnie album "HIGH" - kwartet kierowany przez Colina Steele'a, przygotował miłą niespodziankę. Niedawno ukazała się płyta "The Blue Nile - Jazz Interpretations Of The Blue Nile Songbook".