sobota, 25 stycznia 2025

TUNNG - "LOVE YOU ALL OVER AGAIN" (Full Time Hobby) "Zamknięcie kręgu czyli zielony kosmos"

 

     Postać Mike'a Lindsaya gościła już na łamach bloga i to całkiem niedawno. Kilka miesięcy temu recenzowałem jego solowy i całkiem udany album zatytułowany "Supershapes Volume 1", przy okazji wyraziłem nadzieję, że wkrótce ukaże się część druga. Przypomniałem wtedy, że brytyjski muzyk i producent jest bardzo zapracowanym artystą; działał w grupie Low Roar, z Laurą Marling współtworzy ciepło przyjęty zarówno przez odbiorców, jak i recenzentów, duet Lump. Pomagał w produkcji płyty Anny B Savage - "Iniflux" (jej nowa propozycja ukazała się wczoraj), naszego dobrego znajomego Williama Doyle'a - "Spring Eternal" (choć nie było to udane wydawnictwo), oraz kolejnej znajomej Dany Gavanski - "Late Slap". Oprócz tego ponad dwie dekady temu zdążył jeszcze założyć grupę Tunng. I to właśnie ta ostatnia formacja w dniu wczorajszym opublikowała ósmą, jeśli dobrze policzyłem, w dyskografii płytę - "Love You All Over Again". To wydawnictwo ukazał się niemal dokładnie dwadzieścia lat po udanym debiucie grupy - "Mother's Daughters And Other Song". Mamy więc coś w rodzaju wcale nie tak drobnej i okrągłej rocznicy.





Wspomniałem o tym nie bez przyczyny, bowiem Mike Lindsay tworząc kompozycje zawarte na wczoraj wydanym albumie, rozmyślnie sięgnął do dwóch pierwszych płyt zespołu Tunng. Chciał sprawdzić, jak wtedy brzmiały ich piosenki, przy okazji przypomnieć sobie sposób, w jaki powstawały. Debiutanckie dzieło nagrywano w studiu mieszczącym się we wschodniej części Londynu. Jako pierwszy na twórczości Tunng poznał się, przywoływany już nieraz na łamach bloga, Gilles Peterson, który umieścił ich nagranie na singlu promocyjnym. Ósmy album formacji "Love You All Over Again", stanowi ciekawą próbę powrotu do tej radości i swobody tworzenia, która towarzyszyła pierwszym kompozycjom brytyjskiego zespołu.

"Powróciłem do dwóch pierwszych albumów tylko po to, żeby posłuchać, w jaki sposób łączyliśmy wtedy gatunki (...). Na przestrzeni lat brzmienie Tunng zmieniało się, ale u jego podstaw zawsze leżało to, co Sam (Gendel) i ja stworzyliśmy na pierwszym albumie" - oświadczył Mike Lindsay.

Brzmienie zespołu rzeczywiście systematycznie przeobrażało się z płyty na płytę. Żeby zamknąć je w rozpoznawalnych ramach, dziennikarze stworzyli etykietę -  "Folktronica". "Wszyscy wciąż tu jesteśmy, dwadzieścia splątanych skrzydeł śpiących na dębie" - śpiewa Sam Gendel na nowej płycie, w odsłonie która nosi tytuł "Didn't Know Why". I tak oto sześcioosobowa załoga powraca po pięciu latach przerwy, które minęły od wydania poprzedniego krążka "Dead Club".






I ponownie możemy usłyszeć sporo ciekawie zaaranżowanych piosenek. Bazą większości z nich jest brzmienie gitary akustycznej - od czegoś trzeba rozpocząć nudne próby - do którego dołączają syntezatory, miękka elektronika, modyfikowana na różne sposoby, i tak typowa dla wszelkich poczynań zespołu. Charakterystyczne bywają również melodie, które mogą przypomnieć utwory islandzkich czy skandynawskich formacji, takie jak - Mum lub wczesny Efterklang. Z kolei miękka elektroniczna tkanka może budzić skojarzenia z dawnymi dokonaniami grup, które przed laty wydawały swoje albumy w oficynie Morr Music. Czasem odezwie się fortepian, to znów instrumenty dęte drewniane podkreślą jakiś motyw, przedzielą wątek przywoływany przez głos Sama Gendela oraz jego towarzyszki i chórzystki Becky Jacobs, którzy po raz kolejny deklarują: "Wysyłamy naszą radość niczym małe latawce". 

Te piosenki rzeczywiście niosą radosny, niekiedy tajemniczy lub egzotyczny przekaz. W tekstach dominuje swobodna gra wyobraźni, magia i surrealizm podają sobie dłoń w onirycznej atmosferze. Pojawia się również coś na kształt rymowanki dla dzieci. Odnajdziemy w nich także postać Jenny, stały punkt programu, przewijający się przez wiele albumów grupy Tunng. Tym razem uśmiecha się do nas w odsłonie zatytułowanej "Didn't Know Why". "Jenny powiedziała, że nie chce wracać do domu, krzyknęła w kierunku nieba, połknęła telefon, swój samochód, telewizor i spaliła sobie włosy".

 W "Levitate A Little" muzycy odmalowują obraz "dwudziestu kruków w piwnicy, które jedzą chipsy i popijają piwo". Kompozycja "Drifting Memory Station" została nazwana na część DMS, maszyny wyprodukowanej przez Soma Laboratories, której funkcja polega na przearanżowaniu pętli dźwiękowej i tworzeniu rytmu. W finałowym "Coat Hangers", oprócz repetycji gitar znajdziemy fragmenty rozmów zespołu zarejestrowanych w garderobie podczas tras koncertowych.

(nota 7/10)


 


W dzisiejszej odsłonie dodatków nieco więcej kobiecych głosów i jedna wspaniała płyta na sam koniec. Radosną wyliczankę rozpocznie brytyjska dream-popowa grupa Tokyo Tea Room, która wczoraj opublikowała album zatytułowany "No Rush".




Karolina i Johan tworzą szwedzki duet, który przybrał nazwę Club 8, nowy sezon wydawniczy przywitali nowym singlem.




Kathryn Mohr reprezentuje stan Kalifornia, w dniu wczorajszym ukazała się jej nowa płyta zatytułowana "Waiting Room".




W dzielnicy Brooklyn mieszka kolejna wokalistka Melissa Mary Ahern, przed tygodniem ukazała się jej  płyta "Kerosene".




Cóż, że ze Szwecji, czyli Sofia Hardig i miasto Sztokholm, oraz fragment z najnowszego albumu - "Lighthouse Of Glass", który ukaże się 11 kwietnia.




Wnikliwi Czytelnicy pewnie zauważyli, że od kilku tygodni w blogowych dodatkach pojawia się jakaś reedycja płytowa. Nie twierdzę, że tak będzie co tydzień, czas pokaże. Tym razem padło na mało znaną francuską grupę - Freluquets (bądź Les Freluquets), ich album "La Debauche" ukazał się w 1990 roku, został wznowiony przed tygodniem, i zawiera chociażby taki urokliwy przebój.



Niemcy reprezentują Donna i Gunther Jenssen, którzy tworzą grupę Donna Regina. 17 stycznia opublikowali album "Lazing Away", zamyka go znany przebój Leo Ferre - "Avec Le Temps".




Wielu artystów próbowało zmierzyć się ze wspaniałą kompozycją "Avec Le Temps", z różnym dodajmy skutkiem. Jedną z moich ulubionych wersji wykonał na koncercie Bertrand Cantat, niegdyś znany całkiem nieźle także w naszym kraju wokalista grupy Noir Desir.





Na koniec zostawiłem zdecydowanie najlepszą rzecz w dzisiejszym zestawieniu. KOMPOZYCJA TYGODNIA, "Płyta tygodnia", "Album miesiąca" (prawdopodobnie), ale przede wszystkim "Reedycja miesiąca", gdyż płyta niemieckiego kwartetu GREEN COSMOS - "Abendmusiken" ukazała się po raz pierwszy w 1983 roku, a jej wznowienie pojawiało się wczoraj również na bandcampie. Aż trudno uwierzyć, że do tej pory jakoś do niej nie dotarłem, podczas moich rozlicznych poszukiwań, chociażby przez przypadek. Jak to się stało, że tak wyjątkowy materiał uchował się przez tak długi czas, że wzmianki o nim nie pojawiały się na stronach dla kolekcjonerów? 

Wydaje się, że w 1983 roku album "Abendmusiken" trafił pod niewiele strzech, nie tylko z powodu niezbyt dużego nakładu, ale również z tej przyczyny, że w tamtym okresie była już moda na zupełnie inne granie, niż to, które prezentował kwartet GREEN COSMOS, nawiązujący w brzmieniu do spiritualjazzu czy noir jazz. Niemiecką załogę tworzyli Michael Boxberger - saksofony, Ulrich Franke - bass, Benny During - fortepian i Alfred Franke - perkusja, kalimba. Pikanterii dodaje fakt, że panowie nagrali tylko jedną płytę, saksofonista Michael Boxberger występował również w innym równie słabo znanym jazzowym składzie Four Drops (Only). Wspaniały materiał do wielokrotnego odtwarzania. Wprawdzie tytuł albumu sugeruje, że to muzyka na koniec roku, ale my właśnie od niego rozpoczniemy nowy, oby udany, sezon wydawniczy. Tak wspaniale kończy się to wydawnictwo. CUDO!!




 









sobota, 18 stycznia 2025

CINEMA PARADISO - "EMPTY EMPTY" (Challenge Records) "W STRUMIENIACH CISZY"

 

  "...to próżność myśleć, że świat skończy się za twojego życia, w jakimś nagłym wydarzeniu, że to, co się kończy, to twoje życie i tylko twoje życie, że to, co głoszą prorocy, to tylko jedna i ta sama pieśń powtarzana przez wieki (...), że świat zawsze raz po raz kończy się w jednym miejscu, ale nie w innym, i że koniec świata to zawsze wydarzenie lokalne, które przybywa do twojego kraju, odwiedza twoje miasto i puka do drzwi twojego domu, dla innych zaś staje się jedynie odległym zastrzeżeniem, krótkim przekazem w wiadomościach, echem zdarzeń, które przeszły do ludowych podań" - Paul Lynch - "Pieśń prorocza".


Wprawdzie album belgijskiego trio Cinema Paradiso zatytułowany "Empty Empty" ukazał się w ubiegłym roku, ale jakoś odkładałem jego prezentację na później, przy okazji powoli się z nim oswajając. Podczas realizacji tego materiału panowie zaprosili do wspólnego muzykowania pianistę Jozefa Domoulina, który przewijał się przez ten dobrze zgrany skład już wcześniej, można więc bez przeszkód powiedzieć, że najnowsze wydawnictwo zostało nagrane w kwartecie. Nazwa grupy budzi oczywiste skojarzenia z filmem o takim właśnie tytule - "Cinema Paradiso" - zrealizowanym przez Giuseppe Tornatore. Jednak to nie udany obraz, czy słabość do ścieżek dźwiękowych filmów, były powodem powstania tria, tylko inspiracja dokonaniami Paula Motiana. Do pierwszego zetknięcia się dwóch artystów - saksofonisty Kurta Van Hercka i perkusisty Erika Thielmansa -  doszło w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. Dopiero później dołączył do nich gitarzysta Willem Heylen.





Willem Heylen to belgijski gitarzysta i producent mieszkający w Mechelen. Swojego artystycznego funkcjonowania nie ogranicza tylko do przestrzeni jazzu, interesuje się szeroko pojętą sztuką wizualną, teatrem, tańcem czy muzyką ambient. W ostatnich latach przede wszystkim postawił na duchowy rozwój oraz taki właśnie wymiar sztuki. W muzyce zwraca szczególną uwagę na jej "medytacyjny charakter". Ta ostatnia cecha łączy poniekąd całe belgijskie trio, o czym możemy się przekonać słuchając ich ostatniego albumu "Empty Empty". Twardym rdzeniem jego poczynań czy improwizacji są chętnie wykorzystywane minimalistyczne struktury, w oparciu o które tworzy poszczególne kompozycje.

Podobnie rozległe zainteresowania - sztuka współczesna, architektura - zdradza kolejny uczestnik dialogu - perkusista Eric Thielmans. Autor niedawno opublikowanej książki - "On Resonance: Scores, Notes And Conversations". Coraz częściej mówi o sobie "artysta dźwiękowy", gdyż perkusja jest dla niego czymś znacznie więcej niż tylko zestawem bębnów oraz talerzy. "Postrzegam siebie jako pielgrzyma, wędrowca przez okaleczone wewnętrzne i zewnętrzne krajobrazy tej planety, którą sami sobie stworzyliśmy. Moją ścieżką jest muzyka".

Przygodę z instrumentami perkusyjnymi rozpoczął w wieku dziesięciu lat. Ukończył Akademię Muzyczną w Overijse, potem była Akademia Sztuk w Brukselii, Jazz Studio w Antwerpii. Przewinął się przez kilkadziesiąt składów. Warto dodać, że występował też z Ballet Royal De Flandres, jako akompaniator w trakcie lekcji tańca etnicznego i nowoczesnego. Następnymi wyborami  z radością uwalniał się od wszelkich etykiet i smętnych kategoryzacji. Grał u boku Billa Harta, Shahzada Ismaily'a, Laurie Anderson, i recenzowanej niedawno na łamach bloga Chantal Acda.

Kurt Van Herck to bardzo doświadczony belgijski saksofonista. Od najmłodszych lat cierpliwie wspinał się po kolejnych szczeblach muzycznego wtajemniczenia. Za czasów szkoły podstawowej grał  w orkiestrze dętej, potem był pilnym studentem High School Of The Arts. Podobnie jak Eric Thielmans kontynuował naukę w Jazz Studio pod okiem lokalnych mistrzów. Występował z Act Big Band, Dizzie Gillespie Big Band czy Brussels Jazz Orchestra. Grał w składach Joe Lovano, Archie Sheepa, Dave'a Liebmana i wspomnianej już dzisiaj Chantal Acda. W połowie lat 90-tych związał się z Królewskim Konserwatorium w Antwerpii, gdzie pełni funkcję pedagoga.

Ostatni w omawianym składzie - specjalny gość zaproszony na sesje nagraniowe - Jozef Dumoulin jest równocześnie tym najbardziej rozpoznawalnym. Urodzony w Ingelmunster pianista od dziecka uczył się gry na fortepianie (w rodzinnym domu znajdowały się dwa pianina). Kontynuował naukę w brukselskim konserwatorium, a potem pobierał indywidualne lekcje w Kolonii, u naszego dobrego znajomego, mistrza Johna Taylora. Przez lata starał się rozwijać własne i charakterystyczne brzmienie grając na Fenderze Rhodesa, i łącząc je z elektronicznymi dodatkami. Po przeprowadzce do Paryża wydał płytę ze swoim trio, gdzie na perkusji grał wspomniany wcześniej Eric Thielmans. Występował wraz z Arve Henriksenem, Michaelem Breckerem, Davem Liebmanem, Ellery Eskelinem czy Markiem Turnerem. W 2016 roku założył akustyczny kwintet Orca Noise Unit, skomponował muzykę do kilku filmów.




W tym składzie panowie pojawili się w Finister Studio w Antwerpii, gdzie zarejestrowali osiem własnych kompozycji oraz jedną interpretację utworu Claude Debussy'ego - "The Girl With The Flaxen Hair". Jedną z głównych ról w tym składzie z pewnością pełni saksofon, który zwykle prezentuje kolejne wątki, odsłania poszczególne tematy, niespiesznie rozwijane przez pozostałych członków kwartetu. Jego tony dalekie są od zgiełku, nadmiernego patosu czy celowo zagęszczonej ekspresji. Niektóre fragmenty przypomniały mi przywoływane już nieraz dokonania Johna Surmana i Howarda Moody. Oczywiście zamiast organów kościelnych mamy brzmienie gitary oraz klawiszy Fender Rhodes, jednak nastrój zbliża się tu i ówdzie do rejonów metafizycznej zadumy.

 Od samego początku zwraca na siebie uwagę wyrafinowana gra perkusisty, doskonale zbilansowana, wykorzysująca całą bogatą paletę barw- duża klasa! Nieco zachowawczy na tym tle wydaje się być wkład gitarzysty Willema Heylena. Czuć tutaj eksplorowane przez niego ostatnio ambientowe zaplecze i jakieś wewnętrzne, być może celowe, ograniczenia. 

W grze belgijskiego kwartetu znajdziemy mnóstwo swobodnej improwizacji, umiejętnego posługiwania się intuicją. Inteligentnego snucia się od dźwięku do dźwięku, budowania barwnych kolaży. Sporo tutaj wolnej przestrzeni, powietrza pomiędzy dźwiękami, wzajemnych  interakcji, balansowania na progu ciszy, jazzowej abstrakcji czy odkrywania nowych wymiarów, jak chociażby w znakomitym i tytułowym "Empty Empty", lub w zamykającym całość "Dime Paranoics - Inverted". Warto podkreślić, że nie jest to płyta, która odsłoni się po paru pierwszych z nią kontaktach. Przyznam szczerze, że obcuję z nią od kilku tygodni, i za każdym razem album "Empty Empty" odkrywam z nieco innej strony.

Belgijski kwartet chętnie zrywa z utartymi nawykami, pokazuje słuchaczowi jego ukryte przyzwyczajenia, odruchowe i przez lata utrwalane granice. Przy tym doskonale bawi się nastrojem, rozwija jakiś wątek, żeby w zaskakującym momencie nagle go porzucić. Czasem można odnieść wrażenie, że artyści budują napięcie, jednak w odróżnieniu od wielu składów jazzowych, nie dążą do jego rozładowania, nie szukają momentu kulminacyjnego. Jak zwykle w takich przypadkach bywa, liczy się droga, a nie cel, który niejako przy okazji udało się osiągnąć. Jedno nie ulega wątpliwości - cierpliwi, uważni, odpowiednio nastrojeni, znajdą na tym albumie sporo dobrego.

(nota 8/10)
 




Wczoraj nakładem oficyny ECM ukazała się płyta niemieckiego pianisty Benjamina Lacknera - "Spindrift". Jakiś czas temu recenzowałem na łamach bloga poprzedni udany i chwalony przez krytyków album "Last Decade". Autor kompozycji urodził się w Berlinie, ale jako nastolatek wyjechał do USA, gdzie ukończył California Institue Of The Arts pod kierunkiem Charlie Haydena, później kształcił się pod okiem Brada Mehldaua. Album "Spindrift" zarejestrowano w La Buissone Studios w Pernes Les Fontaines, gdzie nagrywali również Marcin Wasilewski czy Tomasz Stańko.




Zajrzymy na niedawno wydany album "Shapes And Sounds" zarejestrowany w składzie Yonathan Avishai, Yoni Zelnik, Donald Kontomanou. Cudeńko!




Kolejne trio pochodzi z miasta Ashevill (Karolina Północna), z pianistą i liderem Stevem Okońskim. 28 lutego ukaże się ich najnowszy album zatytułowany "Entrance Music".





Tym razem zawitamy do Helsinek, oficyna We Jazz Records, album zatytułowany "Gravity" - Joona Toivanen Trio.




Glasshouse to z kolei brytyjskie trio z miasta Carmarthen, które w ubiegłym roku opublikowało album zatytułowany "Silence Is A Flower".




Jeremy Pelt na 31 stycznia, a więc już za dwa tygodnie, zapowiedział premierę wydawnictwa "Woven". Oto singiel, które je promuje.




W ubiegłym roku regularnie powracałem do wybornych dialogów fortepianu i saksofonu zarejestrowanych na płycie "'Tis Autumn" - Alana Barnesa i Davida Newtona.




KOMPOZYCJA TYGODNIA - należy do amerykańskiej wokalistki Indry Rios - Moore, znalazłem ją na jej ostatnim albumie zatytułowanym "Where Do We Go From Here".





Na koniec zostawiłem niedawno wydaną reedycję albumu "The Cry!"(1963) - Prince Lasha Quintet, obok autora kompozycji, który zagrał na flecie, w składzie pojawił się Sonny Simmons - saksofon, Gary Peacock - bas, Mark Proctor - bas i George Kershaw - perkusja.





sobota, 11 stycznia 2025

WYATT E. - "ZAMARU ULTU GEREB ZIQQURATU PART 1" (Heavy Psych Sounds Records) "Orientalny powiew"

 

"Tamtej zimy podróżowałem po Zachodzie. Zamiast konia miałem hyundaia z wypożyczalni, mijałem miasteczka zagubione między równiną a górami i żałowałem, że nie mogę spędzić w nich dnia, tygodnia, życia. Scenografie westernów położone z dala od autostrad. Zdjąć asfalt z drogi i wszystko wygląda jak wtedy. Chodnik pod arkadą, bar, hotel, biuro szeryfa, kościół. Chciałem zobaczyć, ile zostało z tamtego świata". Maciej Jarkowiec - "Na bulwarach czyhają potwory. Filmowa historia Ameryki".


Nazwa Wyatt E. może budzić nasze skojarzenia z westernem, pojedynkami rewolwerowców w samo południe, gdzieś na środku skąpanego w słońcu miasteczka położnego na rubieżach Dzikiego Zachodu. Tak się złożyło, że jest to również nazwa belgijskiego zespołu, który w początkowych zamierzeniach chciał brzmieć jak ścieżka dźwiękowa do westernu. Jakiś czas później członkowie grupy rzeczywiście ozdobią swoją muzyką obraz filmowy zatytułowany "Blowing Saturne" (2022).

 Zanim do tego doszło duet Stephane Rondii (gitara basowa, syntezator), i Sebastien Von Landau (gitary syntezator), przeszedł długą drogę, zmieniając brzmienie swoich kompozycji. Rozpoczynali od mocnego akcentu, czyli epki opublikowanej w 2015 roku, i zatytułowanej "Mount Sina/Aswan". Materiał zawierał post-rockowe/doom metalowe granie, wydane na kasetach, które w liczbie pięćdziesięciu sztuk szybko się rozeszły. Traf chciał, że ich stronę Bandcamp odkryli wtedy włodarze izraelskiej oficyny Shalosh Cult. Postanowili złamać zasady - do tej pory prezentowali jedynie albumy krajowych artystów - i wydali debiutancki materiał Belgów.




Premierowy długogrający album - "Exile to Beyn Neharot" ukazał się w 2017 roku, zawierał tylko dwie, za to niemal dwudziestominutowe kompozycje, w których rozbrzmiewały tony psychodelii, transowej elektroniki, mocnych doom metalowych gitar. Z upływem czasu skład się poszerzał, a muzyka wzbogacała się o dodatkowe elementy jak: mroczny nastrój, nawiązania do kultury Bliskiego Wschodu, czego potwierdzeniem były także charakterystyczne kostiumy, w których artyści prezentowali się na scenie. Podczas trasy koncertowej po Izraelu członkowie formacji Wyatt E. odkryli dla siebie sporo egzotycznych instrumentów, chociażby saz (tradycyjny turecki instrument szarpany), które zaczęli wplatać w coraz bardziej rozbudowane aranżacje.

Jeśli chodzi o koncepcje powstawania poszczególnych kompozycji, członkowie belgijskiej formacji nawiązują do muzyki klasycznej. "Traktujemy naszą muzykę bardziej jak operę lub utwór klasyczny. Przynajmniej w ten sposób to aranżujemy".




Kolejnym nowym elementem jest intrygująca i egzotyczna warstwa wokalna. Stephane i Sebastien nawiązali współpracę z irańską wokalistką Niną Saedi, znaną do tej pory z produkcji metalowych (jej ostatni album nosi tytuł "Do Not Go To War With The Demons Of Zandaran"). To właśnie jej głos usłyszymy w utworze "The Dinner's Prayer To Gods..." zamieszczonym na wydanej wczoraj epce grupy Wyatt E., zatytułowanej "Zamaru Ultu Qereb Ziqqurato Part 1". 

Następną wokalistką, która pojawiła się w studiu podczas rejestracji najnowszego materiału jest Tomer Damasky, magister muzykologii (obecnie pisze doktorat), mieszkająca w  Barcelonie artystka znana z tego, że chętnie udziela się w artystycznych projektach, ze szczególnym uwzględnieniem tych nawiązujących do bogatej historii i tradycji wielu egzotycznych kultur. Ta swoista multikulturowość i przekraczanie granic to znak rozpoznawczy formacji Wyatt E. Dlatego nie dziwią teksty oparte na aramejskich przypowieściach wykorzystane na ostatniej płycie. "W mojej nocnej wizji patrzyłem, a oto przede mną były cztery wiatry nieba i cztery wielkie bestie wychodzące z morza".

W kompozycjach belgijskiej grupy często odnajdujemy atmosferę nadchodzącego kresu, nastrój potęgującego się niepokoju czy zbliżającej się apokalipsy, którą sugestywnie odmalowują także mocne podmuchy gitar. Fragmentami może to przypominać dokonania prezentowanej niegdyś na łamach bloga formacji Five The Hierophant, co potwierdza chociażby wspólnie wydany singiel "Jaune Orange Split Single". Ciekawe są również główne inspiracje członków zespołu Wyatt E. Oprócz dość oczywistego i egzotycznego tropu, czyli płyt Nusrat Fateh Ali Khana, znajdziemy także albumy grupy Forest Swords, czy płyta Neutral Milk Hotel - "In The Aeroplane". 

Podczas rejestracji opublikowanego wczoraj wydawnictwa w studiu pojawiło się aż dwóch perkusistów - Jonas Sanders oraz Gil Chevigne, co najlepiej słychać w odsłonie "About The Culture Of Death". Formacja Wyatt E. świetnie potrafi różnicować napięcie, nie rzuca słuchacza od razu na głębokie morze dźwięków. Chyba najlepiej brzmi jednak w tych długich blisko dziesięciominutowych kompozycjach. Całość najnowszego materiału dobrze sprawdziłaby się, jako ścieżka dźwiękowa podczas uroczystości zaprzysiężenia nowej głowy państwa za oceanem, która to ceremonia już tuż tuż. 

(nota 7.5/10)

 



Pod nazwą Color Temperature ukrywa się artysta z  Brooklynu, który w ubiegłym roku opublikował wydawnictwo zatytułowane "Here Fot It".




Pozostaniemy w podobnym transowym nastroju. Luna Honey to grupa z Philadelphii, która pod koniec ubiegłego roku wydał płytę zatytułowaną "Bound". Najbardziej przypadł mi do gustu ten fragment.



 
Na moment przeniesiemy się do Europy, żeby posłuchać fragmentu płyty "Name Your Sorrow", formacji z Dublina - Pillows Queens.




Pozostaniemy w Europie, zmieniając lokalizacje na miasto Zurych, skąd wywodzi się grupa Mount Jacinto, która pod koniec listopada wydała album "Silver Lining".



  
Z miasta Zurych przeniesiemy się do Berlina, gdzie działa formacja Pink Turns Blue, która na 28 lutego zapowiedziała premierę swojego nowego wydawnictwa "Black Swan".




Renny Conti to wciąż bardzo słabo znany artysta reprezentujący miasto Nowy Jork. W połowie grudnia ubiegłego roku ukazała się jego epka "Looking At The Geese".




Wczoraj ukazała się płyta australijskiego tria Brown Spirits zatytułowana "Cosmic Seeds". W ten udany sposób się rozpoczyna.




KOMPOZYCJA TYGODNIA - po raz kolejny należy do Lucasa Franka, lidera i wokalisty formacji Storefront Church. Na ich debiutanckiej płycie - "As We Pass" - znalazłem wspaniały fragment, który często towarzyszył mi w ostatnich dniach.




W "kąciku improwizowanym" zajrzymy na album amerykańskiej harfistki Dorothy Ashby - "Afro Harping", oryginalnie wydany w 1968 roku, którego reedycja ukazała się niedawno. Pośród kompozycji znajdziemy znajomy utwór "Little Sunflower" (Freddie Hubbarda), czy jeszcze bardziej znany przebój Burta Bacharacha "The Look Of Love". Pierwotnie płytę wydała oficyna Cadet, która w latach 1965-75 miała swój najlepszy czas.




Przed nami kolejny raz podróż do 1968 roku, kiedy to ukazał się (pierwotny nakład 300 egzemplarzy, wznowiony w ubiegłym tygodniu) album "Oriental Jazz" - Lloyda Millera. Ci, którzy rozsmakują się w tych dźwiękach mogą również sięgnąć po płytę Lloyd Miller/ The Mike Johnson Quartet - "Jazz At The Univeristy Of Utah" (1967).



sobota, 4 stycznia 2025

JACK CHESHIRE - "INTERLOPER" (Loose Tongue Records) "Na pograniczu jawy i snu"

 

  I tak oto, dla niektórych zupełnie niepostrzeżenie zmieniła się data w kalendarzu. Dla tych, którzy wciąż jeszcze pląsają, chociażby na coraz bardziej  wytartym parkiecie, w kolorze orzech włoski, tonącego z wolna w odmętach morskiej bryzy statku wycieczkowego, pragnę dodać, że zmiana jest znacząca, gdyż nie powitaliśmy jedynie nowego dnia, tygodnia, czy miesiąca, ale Nowy Rok. Sezon wydawniczy jest w okresie prenatalnym, więc póki co w kwestii atrakcyjnych nowości płytowych będziemy musieli spoglądać wstecz, na schyłek roku poprzedniego. Zapowiedzi nowych oczekiwanych wydawnictw, świeżych piosenek, cieplutkich singli, jak najbardziej będą pojawiać się w tradycyjnej rubryce. Witam więc oficjalnie stałych Czytelników i napływowych Gości nieśmiało rozglądających się na tym blogu. Wszystkim dziękuję za obecność, cierpliwość oraz listy, te nieco bardziej publiczne oraz te prywatne - przy tej okazji pozdrawiam ciepło panią Agnieszkę i panią Martynę (propozycje z jazzowej krainy łagodności nadal będą się pojawiać w miarę systematycznie). W dalszej części dzisiejszej odsłony bloga warto zwrócić uwagę na bardzo atrakcyjne single, nie tylko ten, od którego od kilku dni nie potrafię się uwolnić, a który ukrył się pod tradycyjnym hasłem: "kompozycja tygodnia". Pojawią się dwie ciekawe płyty długogrające, jedna na dobry początek, a druga na równie udane zwieńczenie naszego spotkania.



Rozpoczniemy od prezentacji sylwetki brytyjskiego wokalisty i gitarzysty Jacka Cheshire'a. Jego album zatytułowany "Interloper" ukazał się pod koniec listopada, i jak przypuszczam, nie znalazł się w żadnym popularnym podsumowaniu na czołowych miejscach (zakładając, że w ogóle tam zagościł). Co nie oznacza, że nie warto się z nim zapoznać. Album zawiera całkiem równy i spójny materiał, który można umieścić w szufladce z etykietę "psychodeliczny pop". Dodatkowym wabikiem dla niektórych słuchaczy mogą być nazwiska dwóch artystów, uczestniczących w sesji nagraniowej. Mam tu na myśli Jona Scotta (perkusistę Gogo Penguin i Mulatu Astatke) oraz Shuta Shinody (Hot Chip, Anna Meredtih, Ghostpoet).



Początki Jacka Cheshire'a to jednak solowe zmagania się z nieraz wyjątkowo oporną materią dźwiękową. Brytyjczyk debiutował w 2007 roku, albumem "Allow It To Come On", nagranym w domowym zaciszu, przy pomocy pożyczonego sprzętu i mikrofonów. Potem nasz dzisiejszy bohater nawiązał kilka sympatycznych i trwałych relacji, które postanowił wykorzystać, poszerzając skład swojego zespołu. Pierwszą płytą zarejestrowaną przy dużym współudziale przyjaciół była "Long Mind Hotel". Od samego początku artystycznej działalności, twórcę urodzonego w angielskim mieście Bath interesowało alt-popowe brzmienie oraz pogranicze jawy i snu.

"Czasem, kiedy jestem w połowie drogi pomiędzy snem, a świadomością, czuję, że mam kontakt z różnymi momentami mojego życia, z różnymi wersjami siebie". Nic tylko pozazdrościć. Pewnie dlatego w tekstach poszczególnych fragmentów, również tej ostatniej płyty, znajdziemy sporo wątków związanych z tematami ucieczki, izolacji, zmiany perspektywy, odmiennych stanów świadomości itd.

Autor "Intlerlopera" tak określił główną problematykę ostatniego wydawnictwa: "Tematy ucieczki i dysocjacji pośród rozkładu społecznego". Brzmi dość poważnie, prawda? Czasem czytając autorskie opisy płyt, odnoszę wrażenie, jakbym znów znalazł się w czytelni wydziału humanistycznego.




Jack Cheshire chętnie poszukuje inspiracji w lekturze. Jego wcześniejszy album "Fractal Future Plays", był mocno inspirowany książką, którą przed wieloma laty lubiłem - "Rzeźnia numer pięć" - Kurta Vonneguta. A nieco wcześniej pozostawał pod ogromnym wrażeniem wartościowej prozy Davida Fostera Wallace'a.

"Chcę znaleźć się w chmurze, zahipnotyzowany(...). Po prostu położyć się, ciepły podmuch zapomnienia (...). Tam, gdzie nie można mnie znaleźć" - śpiewa w piosence "Valium". Ten utwór powstał już trzy lata temu, w 2021 roku, i promował wydawnictwo "Interolper" jako singiel. 

"Pamiętam, jak  ktoś kiedyś opisał mi "Valium" jako: "darmową kartę do wyjścia z więzienia", i nigdy do końca nie pozbyłem się tego wrażenia. To ciekawy sposób na oderwanie się od mojego niespokojnego ja" - dodał w jednym z wywiadów Jack Cheshire.

Album bardzo udanie rozpoczyna "Transmigration"(znów motyw przemieszczania się), który to fragment pokazuje jednocześnie, z czym mamy do czynienia. Ciekawie zaprojektowana faktura brzmienia, kluczowe dla tego wydawnictwa przeciągnięte i rozmyte tony syntezatorów, drobne elektroniczne dodatki. Miękka psychodeliczna kołdra, specyficzny trans, ale, co warte podkreślenia, nie podany wprost, tylko przewijający się gdzieś na drugim planie, obecny w tle kolejnych odsłon. 

Nieco w stylu dokonań grupy Stereolab brzmi początkowy fragment "Fall Out, Fall In", gdzie wykorzystano chórek. W przebiegu całej płyty widać wyraźnie, że Jack Cheshire pamięta o dodatkowych warstwach wokalnych i potrafi je w umiejętny sposób podkreślić. Jeden z nielicznych recenzentów, który dotarł do tego wydawnictwa napisał, że na płycie "Interloper": "Lou Reed spotyka Stereolab". Coś jest na rzeczy. Krautpopowy trop przynosi wraz z sobą "Voices Above Me", przyjemnie zaaranżowany został "Heavy Rotation". Znajdziemy też dwie całkiem udane instrumentalne próby, skoczny "Silent Dancer" oraz intrygujący "Maps".





Również w jesienny czas ukazała się w ubiegłym roku płyta "Sounds Like A Places", przedstawianej już przeze mnie kanadyjskiej formacji Capitol. W tej urokliwej kompozycji brzmią troszkę jak stary dobry Breathless.




Pozostaniemy za Oceanem Atlantyckim. W świąteczny czas, zaledwie kilka dni temu, grupa The Postmarks, której dwie płyty wciąż mam w swojej kolekcji, zupełnie nieoczekiwanie podzieliła się z fanami nową piosenką, odgrzebaną z archiwum.




W stylu dawnych przebojów zespołu The Postmarks brzmi nowy singiel Anny Wappel i jej brytyjskiego zespołu Friedberg, który znajdziecie na płycie "Hardcour Workout Queen".



Wybornie brzmi piosenka, którą znalazłem na całkiem udanej płycie "A Bird Shaped Shadow", Dave'a Veltraino (z Chicago); ze znajomych artystów w składzie jego grupy znajdziemy między innymi Roba Frye (saksofon, flet) oraz Daniela Villarreala (perkusja).



Cofniemy się do roku 1971 roku, kiedy większości z nas nie było na świecie, ani nawet w mglistych planach, zespół America wydał album zatytułowany "America", skąd pochodzi cudowny "A Horse With No Name". Usłyszałem go całkiem niedawno podczas oglądania świetnego "The Grand Tour" (odcinek w Szkocji), i bardzo się do mnie przekleił. 




Pozostaniemy w podobnym nastroju. Myślę, że autorom "The Grand Tour" (którzy w krakowskim sklepie zakupili sporo płyt - znak czasów, Brytyjczycy kupują płyty w Krakowie), przypadłby do gust fiński zespół Astral Baazar. Oto fragment z ich wydanej jesienią płyty "Hypnosis Of The 12 Degree".




Kolejny psychodeliczny trop przeniesie nas na płytę "Crying In 9", kwintetu z Brooklynu, który przybrał nazwę Vague Plot.




"KOMPOZYCJA TYGODNIA"  - tym razem należy do artysty z miasta Los Angeles, Lukasa Franka, który ukrywa się pod nazwą Storefront Church. W ubiegłym roku (2024) opublikował bardzo udany album zatytułowany "INK & OIL", który znakomita większość recenzentów po prostu przegapiła (choć w jednym podsumowaniu zajął zaszczytne pierwsze miejsce). Pod numerem czwartym ukryła się prawdziwa perła. Mam tu na myśli wyborną kompozycję "King Of The Lobby", do której wciąż wracam. CUDO!!!  CUDO!!!  

(Ps. To drugi długogrający album Lukasa Franka, a już młody artysta zdołał nawiązać ciekawe relacje. W marcu pojawił się jego singiel z Laetitą Sadier (Stereolab), zatytułowany "La Langue Bleue", jakiś czas wcześniej wspólne nagranie z Circuit Des Yeux, czy piosenka "Words" z gościnnym udziałem Phoebe Bridgers).




Skoro rozpocząłem temat płyty "INK & OIL" - Storefront Church, nie mamy innego wyjścia, jak tylko posłuchać jej w całości. Z albumem wiąże się rodzinna legenda. W latach 90-tych stryjeczny dziadek Franka - Roger - oskarżony o dezercję odsiadywał pięcioletni wyrok w celi, z której pewnego dnia zniknął, pozostawiając po sobie tylko... pomarańczę. Jego żywego lub martwego ciała nigdy nie odnaleziono. Na płycie "INK & OIL" art-rock przeplata się swobodnie z fragmentami artystycznego popu, wszystko zaś zostało zanurzone w bujnych orkiestracjach. Kolejnymi inspiracjami podczas tworzenia poszczególnych kompozycji były piosenki Briana Wilsona, film "Zwierciadło" - A.Tarkowskiego oraz mocno przereklamowana, moim zdaniem, proza Karla Ove Knausgarda.