Przyznam, że w mijających dniach i godzinach niewiele miałem czasu na odsłuchanie nowych płyt, singli oraz epek. Obiecuję, że postaram się szybko nadrobić zaległości. Dlatego dzisiaj nieco mniej słów i mniej muzyki. Rozpocznę od płyty, której premiera miała miejsce w dniu wczorajszym. Dokonania brytyjskiej formacji Slowly Rolling Camera prezentowałem już kilka razy. Ich ostatni album długogrający zatytułowany "Flow" (2023), do końca mnie nie przekonał. Z pewnością nie w taki sposób, w jaki zrobił to jego znakomity poprzednik "When The Streets Leed" (2021). Zespół Slowly Rollling Camera w 2013 roku powołał do życia Dave Stapleton (założyciel wytwórni płytowej Edition Records), przy współudziale perkusisty Eliota Bennettta, producenta Deri Robertsa oraz wokalistki Dionne Bennett, która opuściła szeregi grupy tuż opublikowaniu trzeciego wydawnictwa w dorobku zespołu.
W pierwszych słowach mojej pobieżnej oceny jako zwykle życzliwy dla artystów sygnalista pragnę donieść, że płyta "Silver Shadow" jest lepsza od niezbyt wyraźnego i opisywanego na łamach bloga poprzedniego albumu "Flow" (ten ostatni miał stanowić coś na kształt ścieżki dźwiękowej do filmu o kajakarstwie "River Of Mirrors"). Przede wszystkim zawiera ciekawsze kompozycje, pełne barwnych drobin, sugestywnych i leniwie rozwijanych motywów. Oczywiście w wielu fragmentach nadchodzących z wolna recenzji pewnie pojawią się porównania do muzyki filmowej, skojarzenia z kinem (także tym spod znaku noir), wymuszone niejako nazwą zespołu. Gdybym koniecznie miał podążać tym tropem, przywołałbym obrazy Andrieja Tarkowskiego, z charakterystyczną dla nich bardzo wolną pracą kamery albo "pocztówkowe ujęcia" Jeana Pierre'a Jeunetta. Tych ewentualnych tropów filmowych może pojawić się całkiem sporo, każdy z Was będzie miał własne mniej lub bardziej trafne wskazania.
Po wysłuchaniu płyty "Silver Shadow" najbardziej doceniam nie tyle nastrój, który roztaczają wokół kolejne odsłony tego albumu, co krótkie partie swobodnych improwizacji. Ot, pozornie niby nic wielkiego, zwykłe barwne ornamenty, ale podane ze smakiem, klasą i zaprezentowane w odpowiednim miejscu oraz czasie. To właśnie tam widać wkład pracy zaproszonych do studia gości, znanych również z poprzednich wydawnictw sygnowanych nazwą Slowly Rolling Camera - czyli trębacza Verneri Pohjoli, saksofonisty Josha Arcoleo i gitarzysty Stuarta McCallluma (niegdyś The Cinematic Orchestra).
Niespiesznie rozwijający się "Rebirth" przywołuje jakiś mglisty miejski pejzaż z dawno zapomnianego filmu noir. Mój ulubiony "Desert Sun" stanowi połączenie miękkiej elektroniki, jazzu, z prostym motywem, ciekawie rozwiniętym przez instrumenty dęte. Tytułowy "Silver Shadow" może przywoływać skojarzenia z kompozycjami reprezentującymi rejony nu-jazzu. Trochę zabrakło jednej dłuższej i nieco bardziej rozbudowanej kompozycji, w której większy akcent zostałby położony na swobodną improwizację, albo fragmentu, gdzie pojawiłby się ludzki głos. Nieco ambientowo w moich uszach zabrzmiał "When The Sun Comes Out", czy "Mirror Image" - ten ostatni zawiera ślady dawnej poetyki Davida Sylviana. "Evergreen" i singlowy "Beam" - to kolejne świetne momenty nowego wydawnictwa. Gustowne dopełnienie całości znajdziemy w zamykającym album "Spotless Mind", tutaj więcej przestrzeni dla siebie znaleźli gitarzysta Stuart McCallum i saksofonista Josh Arcoleo. Wciąż bardzo lubię zespół Slowly Rolling Camera. Mało kto tak subtelnie, a jednocześnie zupełnie nienachalnie, tłumaczy obrazy, wrażenia, chwile zamknięte w kadrze, szczeliny bezczasu, na język muzyki.
(nota 7.5-8/10)
W strefie "Dodatków..." przeniesiemy się do miasta Somerville w stanie Massachusetts, gdzie rezydują członkowie grupy The Shallows, oto ich ostatni singiel.
Pozostaniemy na amerykańskiej ziemi. Przeniesiemy się do Los Angeles, gdzie kilka lat temu Cory Hanson wraz z kolegami założył grupę Wand. Wczoraj ukazała się płyta zatytułowana "Vertigo". Oto mój ulubiony fragment.
Dzięki nowemu wydanemu wczoraj albumowi artysty - "Resusticate!", możemy wybrać się na koncert Billa Callahana, który miał miejsce w Chicago Thalia Hall w 2022 roku.
Stali Czytelnicy chyba całkiem nieźle pamiętają szkocką grupę Nightshift. Jakiś czas temu zaprezentowałem ich wydawnictwo długogrające zatytułowane "Zoe". Wczoraj ukazał się nowy album, już nie tak ciekawy - "Homosapien". Wybrałem z niego utwór numer dwa.
Północną Kalifornię reprezentuje Nathan Bowles oraz jego trio. Panowie wczoraj opublikowali nowy album zatytułowany "Are Possible".
Skandynawie reprezentuje Oresund Space Collective, który to kolektyw wczoraj wydał album "Orgone Unicorn". Posłuchamy tytułowej kompozycji, panowie nie lubią ograniczać się czasowo, więc przed Wami 23 minuty muzyki.
Ciepły czy nawet upalny lipcowy czas potrafi skutecznie rozleniwić nie tylko urlopowiczów, ale również wydawców. Jednak trzeba przyznać, że od kilku sezonów nie są to dni, które można by określić jako tygodnie kompletnie stracone dla fonografii. Wciąż ukazują się nowe albumy, choć ich liczba w naturalny sposób drastycznie spadła w porównaniu do jesiennego lub wiosennego szczytu muzycznych publikacji. Ma to swoje dobre strony, dzięki temu łatwiej wyłowić to, co w innych okolicznościach mogłoby zniknąć w zalewie premier płytowych. Jak wiadomo, najlepiej w tym względzie smakują niespodzianki. Krótko mówiąc wydawnictwa, na które w ogóle nie czekaliśmy, a które zjawiły się zupełnie niespodziewanie. Tak było w przypadku najnowszej propozycji grupy Zelienople, która ujrzała światło dzienne w dniu wczorajszym, i od razu przyciągnęła mój wzrok. Wciąż całkiem nieźle pamiętam ich poprzedni znakomity album - "Hold You Up" (2020), choć dawno do niego nie zaglądałem. Jego premiera miała miejsce w szczególny pandemiczny czas, może również z tego powodu tak mocno do mnie przemówił. Poświęciłem temu wydawnictwu mnóstwo ciepłych słów, a pod koniec roku potwierdziło się, że to jedna z najlepszych płyt tamtego okresu, z pewnością najlepszy krążek w całym niezbyt bogatym dorobku zespołu. W ten sposób się rozpoczynał.
Tak to już niekiedy bywa z wydawnictwami amerykańskiego tria, że sporo recenzentów dociera do nich z dużym opóźnieniem, jeszcze większe grono zupełnie ignoruje płyty oznaczone nazwą Zelienople. Przypomnę tylko - gdyż zawsze pośród Czytelników może pojawić się ktoś, kto z ich muzyką do tej pory jeszcze się nie zetknął - że nazwa pochodzi od niewielkiej miejscowości położonej mniej więcej 50 km od Pittsburgha (stan Pensylwania, w którym to zwykle wyniki głosowania w wyborach bywają rozstrzygające dla całego kraju). To właśnie tam gitarzysta, wokalista i autor większości tekstów - Matt Christensen spędził kilka godzin z Mike'm Weis'em (perkusja) na skutek awarii samochodu. Rozglądając się po okolicy i czekając na przedłużającą się naprawę auta, panowie doszli do wniosku, że Zelienople to całkiem niezła nazwa dla zespołu. Dopiero później do składu dołączył multiinstrumentalista Brian Harding. "Zelienople - to pociąg, który ciągle pędzi. Tak jest, odkąd poznaliśmy się w połowie lat 90-tych" - oświadczył Mike Weis.
Z tym wspomnianym powyżej "pędem" raczej nie przesadzałbym. Kompozycje amerykańskiego tria zwykle rozwijają się powoli, dominuje w nich umiarkowane tempo. Nie znajdziemy tam ani gwałtownych erupcji nastroju, ani tym bardziej solowych popisów poszczególnych sekcji czy nieznośnie brzęczącego strumienia elektronicznych dodatków. Cierpliwość, przestrzeń i nastrój - to trzy podstawowe znaki orientacyjne na mapie poczynań grupy Zelienople. Przy okazji ich niespiesznie rozwijanych pieśni mogą pojawić się skojarzenia z takimi znakomitymi formacjami jak Bark Psychosis, (podobna praca gitar), O. Rang, lub z późnym Talk Talk (zbliżone brzmienie perkusji).
Najnowsza wydana wczoraj płyta zatytułowana "Everything Is Simple" nie przynosi większych zmian stylistycznych. Sympatyczne trio nadal i całkiem sprawnie porusza się w obrębie gatunku slowcore. Można wręcz powiedzieć, że to właśnie tam amerykańscy twórcy znaleźli dla siebie wygodną niszę. Panowie od lat wiele rzeczy robią po swojemu. Przede wszystkim w charakterystyczny dla siebie sposób realizują nagrania, starannie dbając o brzmienie poszczególnych sekcji. Tym razem skorzystali z pomocy dwóch dodatkowych muzyków zaproszonych na sesje - Erika Eleazera (syntezator, pianino Fender Rhodes) oraz PM Tummali (wibrafon). Ostatecznego masteringu dokonał Simon Scott znany z grupy Slowdive. "Większość naszych nagrań wykonywana jest zwykle w jednym podejściu, i jeśli nie działa dobrze w jednym do trzech podejść, to pokazuje, że piosenka powinna zostać odrzucona" - Mike Weis.
Tym razem w kilku odsłonach płyty znalazły się próby, które możną by nazwać improwizowanymi partiami. Mam tu na myśli utwór "Santa Chiara", czy oniryczny i zapadający w pamięć "Orange Capsule". Początek, czyli "Holly Rollers" w bardzo sugestywny sposób zabiera nas w mroczne psychodeliczne rejony. "Hold In My Hands" - to nowy klasyk, który mógłby z powodzeniem znaleźć się na tak chwalonej przeze mnie płycie "Hold You Up" (2020). Nieco mglistego światła w atmosferę pierwszej części albumu wprowadza jeden z moich ulubionych fragmentów "Wishing Wells", który miękko otula membrany głośników. Członkowie grupy Zelienople niemal do perfekcji opanowali trudną sztukę tworzenie czegoś z niczego. Chodzi mi o to, jak niewiele dźwięków używają w kompozycjach. Liczy się to, że każdy pojedynczy ton ma w tak kreowanej przestrzeni szczególne i wyznaczone dla siebie miejsce. Tym samym staje się niezbędny i zyskuje na znaczeniu. Charakterystyczny głos Matta Christensena, powtarzający wybrane frazy tekstu, gitarowe ozdobniki, miarowe takty perkusji - wszystko to w najlepszych kompozycjach Zelienople wiruje spiralnym ruchem. Co potwierdza tylko świetne zakończenie płyty - "Make The Whole Town Decay".
(nota 7.5-8/10)
Jedną z moich ulubionych piosenek ostatnich dni stworzył amerykański duet Phantom Handshakes. Pełen uroku singiel pochodzi z płyty "Sirens At Golden Hour", która ukaże się 21 sierpnia.
26 lipca w sklepach pojawi się rocznicowe wydawnictwo. Zapomniana, ale również bardzo słabo znana grupa Birdie, wokalistka Debsey Wykes i Paul Kelly, dwadzieścia pięć lata temu zadebiutowała albumem "Some Dust". To tego fragmentu wracałem najczęściej.
Zespół Orcas tworzą Rafael Anton Irisarri, Bebnoit Pioulard oraz gościnnie występujący wspomniany już dzisiaj perkusista Slowdive - Simon Scott. Wczoraj ukazała się ich płyta zatytułowana "How To Color A Thousand Mistakes".
Amerykańska grupa A Shoreline Dream opublikowała w dniu wczorajszym album zatytułowany "Whitelined". Podczas nagrywania tego materiału w studiu nagraniowym pojawił się dawny członek grupy Ride - Mark Gardener, a całość zmiksował znany z poprzednich wpisów producent Kramer.
Pewnie niektórzy z Was całkiem nieźle pamiętają grupę LAMB. Jej wokalistka Lou Rhodes wraz z Rohanem Heath tworzą obecnie duet Kiioto. Niedawno ukazała się ich płyta "As Dust We Rise". Wybrałem taki oto fragment.
Z przyjemnością słucha się wydanej wczoraj płyty amerykańskiego tria Total Blue - "Total Blue". Przy tej okazji mogą przypomnieć się produkcje Steve'a Jansena.
Klarnecista z Bostonu - Harry Skoler oraz kompozycja z jego ostatniej płyty "Red Brick Hill". Obok artysty wystąpili znakomici muzycy - Joel Ross (wibrafon), Dezron Douglas (bas), Marquis Hill (trąbka), Johnathan Blake (perkusja), Christian Sands - fortepian.
Stali Czytelnicy tego bloga dobrze wiedzą, że dzisiejszy tytuł posta oznacza wizytę w jazzowej krainie łagodności. Dawno nie zaglądałem do katalogu oficyny Ozella Music. Niemieckie wydawnictwo założył przed laty gitarzysta Dagobert Bohm, który systematycznie, choć skromnymi siłami, stara się publikować albumy ulubionych artystów. Na łamach "Muzycznego świata..." prezentowałem już kilku z nich, chociażby płyty pianisty Isfara Sarabskiego oraz jego przyjaciela saksofonisty Raina Sultanova; ten ostatni jeszcze dziś powróci. Wspomniałem już nieraz, że do tego typu estetyki trzeba się przyzwyczaić i przekonać, przede wszystkim należy ją zrozumieć, a dopiero potem można krytykować lub polubić. Na płytach zamieszczonych w ofercie katalogowej oznaczonej logo Ozella Music nie znajdziecie kompozycji, których autorzy śmiało przekraczaliby wszelkie możliwe granice stylistyczne, dawaliby wyraz sprzeciwu wobec przyjętych reguł, z radością łamaliby uświęcony powielanymi przykazaniami tradycyjny kanon. Natomiast, jeżeli szukacie kunsztu, dobrego smaku, wyrafinowania, inteligencji, również tej emocjonalnej, wrażliwości oraz gry pełnej rozmaitych subtelności, to pragnę Was zapewnić, że trafiliście pod właściwy adres.
Wydaje się, że szczyt popularności trio jazzowe jako figura estetyczna ma już raczej poza sobą. Sporo dobrego w tym podgatunku zrobił Keith Jarrett i cała rosnąca w siłę pozostała rzesza muzyków, którzy kierowani zwykłą ciekawością początkowo chcieli jedynie sprawdzić, czy też tak potrafią. Osobnym punktem na mapie specyficznego postrzegania muzyki improwizowanej był i wciąż jest kierunek skandynawski. W tym kontekście można wymienić chociażby: Bobo Stenson Trio, Jakob Karlzon Trio, Espen Eriksen Trio, Helgie Lien Trio, Carsten Dahl Trio, załogę Torda Gustavsena czy Arve Henriksena, i wielu, wielu innych, żeby skończyć na nieodżałowanym E.S.T., których dokonania w gruncie rzeczy sytuowały się gdzieś na pograniczu tego, co w jazzie nowoczesne oraz tego, co klasyczne.
Tak się złożyło, że z muzyką dzisiejszego głównego bohatera Oddgeira Berga jestem od samego początku, czyli od udanego debiutu fonograficznego - "Before Dawn" (2018), który miał miejsce w oficynie Ozella Music, i który to fakt odnotowałem, zamieszczając recenzję tego wydawnictwa na blogu. Zgodnie z tytułem najnowszej propozycji - "A Place Called Home", tym razem norweski pianista postanowił odmalować dźwiękami rodzinne strony. Nie tyle własne, co dokładnie rzecz ujmując, krainę dzieciństwa swojego ojca. To właśnie ten ostatni dorastał był na niewielkiej wyspie Rolla (miejscowość liczy sobie ok. 1100 mieszkańców), która położona jest na fiordzie, gdzie można podziwiać między innymi ponad 1000 metrowy szczyt. Na tyłach okładki znajdziemy zdjęcie domu, w którym ojciec norweskiego pianisty przyszedł na świat.
Album zarejestrowany w ulubionym studiu Berga - Boner Studio w Oslo - rozpoczyna "Into The Mountains". Przepiękna, leniwie rozwijająca się kompozycja, z wiodącą rolą fortepianu, rozświetlona jego barwnymi refleksami i pełna pozytywnych emocji. Podobnie brzmi "As We Wander Around", choć trzeba przyznać, że wydawnictwo "A Place Called Home", jest całkiem różnorodne, jak na możliwości jego autora i w porównaniu do poprzednich pozycji ujętych w dyskografii norweskiego twórcy. Oczywiście znajdziemy tutaj charakterystyczne dla poczynań Berga i jego kompanów nostalgiczne tony, tęskne motywy, zgrabnie podkreślone i przyozdobione. Jednak w trakcie tych niespełna czterdziestu minut trwania albumu, pojawiają się również nieco bardziej energetyczne fragmenty. Jak chociażby kompozycja "Circles", przynosząca wyraźne ożywienie, z aktywniejszą rolą perkusisty lub muśnięty nowoczesnością (elektroniczne przetworzenia) "Hommage (Dance Like Nobody's Watching)". Przyznam, że troszkę zabrakło pełniejszej roli sekcji rytmicznej, która w kilku momentach mogłaby dać bardziej o sobie znać. Wyraz troski i synowskiej miłości stanowi melancholijny "Song For My Mother" (w trakcie prac nad albumem u matki norweskiego pianisty zdiagnozowano nowotwór). Na koniec trzeba wspomnieć o zmianach w składzie, które dokonały się na przestrzeni kilku lat. Karla Joakima Wieloffa zastąpił kontrabasista Audun Ramo, zaś w 2021 roku szeregi tria opuścił perkusista Klaus Robert Blomvik, a w jego miejsce pojawiły się Lars Bernesten.
(nota 7.5/10)
Wcześniej wspomniałem o azerskim saksofoniście Rainie Sultanovie. Nakładem oficyny Ozella Music niedawno ukazał się jego najnowszy album zatytułowany "Forgivness", u boku artysty wystąpił Vladimir Nestorenko grający na organach.
Kolejny norweski pianista, którego płyty znajdziemy w katalogu oficyny Ozella Music, to Helge Lien i jego trio, których ostatnie wydawnictwo zatytułowane jest "Funeral Dance". W ten urokliwy sposób się rozpoczyna.
Australia raczej nie kojarzy się nam z muzyką improwizowaną. Być może powoli będzie to się zmieniać. Wczoraj ukazała się płyta Jiem - "Laying Down A Path In Walking" - kwintetu z Sydney. Wybrałem z niej taką oto kompozycję.
W Berlinie mieszka obecnie Molly Nilsson, która również w dniu wczorajszym opublikowała nową płytę zatytułowaną "Un American Activities".
Kolejna śpiewająca pani jest o wiele bardziej znana - Cassandra Jenkins. Oto mój ulubiony fragment z bardzo wysoko ocenianej i wydanej wczoraj płyty "My Light, My Destroyer".
Pozostaniemy za oceanem, przeniesiemy się z zatłoczonych ulic Nowego Yorku do Kanady, skąd pochodzi znana z wpisów na tym blogu formacja Land Of Talk, która także wczoraj opublikowała płytę zatytułowaną "The Eps".
Wkrótce nasze oczy będą zwrócone na Paryż, gdzie rezyduje zespół Pune 99, który całkiem niedawno opublikował epkę "Sand Reflection".
Niedawno ukazał się ciekawy zestaw, który powinien zainteresować wszystkich fanów muzyki alternatywnej, a szczególnie tych nieco bardziej już dojrzałych. "No Songs Tomorrow - Darkwave, Ethereal Rock And ColdWave 1981-1990".
To czteropłytowe wydawnictwo zawiera sześćdziesiąt utworów zespołów i artystów, którzy współtworzyli nurt zwany "coldwave", "darkwave", czy "gotycki". Zestaw otwiera znany i przy okazji jeden z moich ulubionych "przebojów" grupy The Cure - "The Funeral Party". Oprócz tego znajdziemy tutaj piosenki Cocteau Twins, Dead Can Dance, Lowlife, Cranes, Clan Of Xymox, Danse Society, Belcanto itd., oraz wielu mniej znanych zespołów, jak chociażby pochodząca z Nebraski formacja For Against.
Trzeba przyznać, że tytułowej "przestrzeni" w muzyce szwedzkiej grupy - cóż, że ze Szwecji - Oh Hiroshima jest całkiem sporo. Całkiem sporo jest również "wiatru", czyli podmuchów mocnych gitar charakteryzujących poczynania załogi, której pierwotny skład zawiązał się mniej więcej siedemnaście lat temu, w miejscowości Kristinehamn. To właśnie wtedy Leif Eliasson i Jakob Hemstrom będąc po wrażeniem płyt grupy Mogwai czy dokonań Explosions In The Sky, postanowili wziąć do ręki "wiosła", podpiąć kable oraz wzmacniacze i pożeglować, hen, na suchego przestwór oceanu, przy okazji sprawdzając, gdzie w ten sposób zdołają dopłynąć. Nieco później do składu dołączyli młodszy brat Hemstroma - Oskar Nilsson i Simon Axelsson. Na początku próbowali zaistnieć wydając mini albumy, czyli popularne epki - " Empty Places Full Of Memories", "Tomorrow". Dwa pierwsze albumy wydali samodzielnie, przy czym, druga płyta zatytułowana "In Silence We Yearn" pojawiła się w sprzedaży raz jeszcze, kiedy formacja wreszcie podpisała kontrakt z wytwornią Fluttery Records, wersję winylową albumu opublikowała zacna oficyna Napalm Records, której nakładem ukazał się także trzeci krążek "Oscillation" (20190.
Przypomniałem historię wydawniczą szwedzkiej grupy również dlatego, że przy okazji kolejnych płyt dochodziło do poważnych zmian w składzie. Potwierdzeniem tych personalnych roszad i zawirowań był czwarty w dorobku album zatytułowany "Myriad" (2022), zarejestrowany jako duet braci Jakoba Hemstroma (gitary, śpiew) oraz Oskara Nilssona (perkusja). W tym zestawieniu Oh Hiroshima funkcjonuje do dziś. W pracach przy najnowszym albumie, który ukazał się przed tygodniem - "All Things Shining" - pomagał Kristian Karlsson obsługujący wszelkiej maści syntezatory (członek grupy Cult Of Luna), a współproducentem został kolejny reprezentant formacji Cult Of Luna - Magnus Linberg.
Warto wspomnieć, że przez te siedemnaście lat funkcjonowania na scenie zespół Oh Hiroshima zebrał spore doświadczenie. Każdy album nagrywali w nieco innych warunkach, potrafili więc przystosować się do zmian, które przynosi wraz sobą kapryśny niekiedy los. Debiutancki krążek - "Resistance Is Futile" (2011) - zarejestrowano w niewielkim kiepsko wyposażonym studiu, błądząc pośród kłębowiska przewodów, poruszając się niepewnie od dźwięku do dźwięku. Druga płyta powstała jako wspólny wysiłek kwartetu, w profesjonalnym studiu, pod okiem dyplomowanego inżyniera dźwięku. Trzeci album nagrywano w trio, a prace nad czwartym wydawnictwem rozpoczęły się w pandemiczny czas, pod wpływem wymiany myśli duetu.
Jakob Hemstrom jest nauczycielem przedmiotów ścisłych, dlatego do materii dźwiękowej podchodzi w sposób metodyczny. Z płyty na płytę stara się wzbogacać brzmienie zespołu, wykorzystuje dodatkowych muzyków oraz instrumenty. W tym kontekście można powiedzieć, że wszystko pozostaje w rodzinie, bowiem na trąbce w kilku kompozycjach zamieszczonych na poprzedniej płycie zagrał jego teść, a struny wiolonczeli miarowo pocierała smyczkiem jego żona.
Wiele współczesnych zespołów pokazuje, że gatunek można potraktować jako pytanie, odpowiedź w takim układzie stanowi propozycja i wizja artysty. W przypadku formacji Oh Hiroshima bazą jest post-rockowa przestrzeń, do której Hemstrom umiejętnie dodaje elementy shoegaze'u, indie-rocka, krautrocka czy art-rocka.
Początek najnowszego wydawnictwa "All Things Shining", czyli kompozycja "Wild Iris" wita słuchacza przyjemnie ciężkim brzmieniem. Dobrym pomysłem okazało się wykorzystanie wokalizy, co nie jest normą dla tego typu estetyki. Wokal Jakoba Hemstroma raczej nie opowiada przejmujących historii, zdecydowanie bardziej pełni funkcję dodatkowego instrumentu, buduje napięcie, dozuje emocje, zwalnia i podkręca tempo. "Swans In A Field" zapamiętałem z ciekawej partii gitar, które są wyróżniającą się częścią tego wydawnictwa. Najdłuższy "Rite Of Passage" pokazuje dojrzałość szwedzkiego duetu, który sporo nauczył się przez te minione siedemnaście lat.
(nota 7.5/10)
Pozostaniemy w strefie "podmuchów". Brytyjczyk Daniel Foggin to lider grupy Smote, która 23 sierpnia opublikuje nowe wydawnictwo zatytułowane "A Grand Stream".
Z Brooklynu pochodzi prezentowana już przeze mnie grupa Silent Mass, pod koniec czerwca ukazała się ich płyta "The Great Chaos".
Do Korei Południowej zaglądamy wyjątkowo rzadko, w mieście Seul działa grupa Lunar Isles, która w czerwcu opublikowała album zatytułowany "Parasol".
Dwa dni temu pojawił się kolejny singiel zapowiadający wrześniową premierę płyty "Born Horses" grupy Mercury Rev. Oto on.
Stephen Pastel i Gavin Thomson oraz fragment ich płyty "This Is Memorial Device", będącej czymś na kształt ścieżki dźwiękowej do powieści Davida Keenana o tym samym tytule. Ten ostatni zanim został pisarzem, pracował jako dziennikarz muzyczny w magazynie "The Wire".
Utwór tygodnia dopadł mnie przypadkiem, i tak już ze mną pozostał. Nie jest to nowa piosenka, jej zremasterowana wersja ukazała się w grudniu 2023 roku. Zapomniana australijska grupa The Apartments oraz zdecydowanie najlepszy fragment płyty "Apart" (1997).
Kolejne cudeńko zabierze nas do miasta Los Angeles, gdzie funkcjonuje mało znana grupa Mountains Of Jura, która w ostatni dzień maja opublikowała album zatytułowany "Mountains Of Jura". Oto mój ulubiony fragment.
Szybka podróż do południowego Londynu, skąd pochodzi Lola Young, która kilkanaście dni temu wydał album "That Wasn't Mean For You Anyway".
W "Kąciku improwizowanym" pozostaniemy w Londynie, zajrzymy na wydaną wczoraj płytę Scannera (Robin Rimbaud) i saksofonisty Neila Leonarda "The Barklee Session".