Chyba najtrudniej opowiada się o ulubionych zespołach lub artystach. W końcu to ich niezapomniane piosenki i urokliwe kompozycje zwykle stanowią barwne tło dla wydarzeń, które wypełniają drogę naszego życia. Niekiedy są niczym drogowskazy, inny razem jak świadkowie aprobujący nasze decyzje i wybory, zawsze wierni, przeważnie w zasięgu ręki... Beztroskie lata dzieciństwa i burzliwe momenty młodości - "W owych czasach wszystko było prostsze: mniej pieniędzy, żadnych elektronicznych wynalazków, tyrania mody w formie szczątkowej" - a potem upragniona dorosłość, która nastała tak szybko. Muszę zgodzić się ze wspomnianym powyżej Julianem Barnesem, który celnie zauważył, że: "To, co pozostaje w pamięci, nie zawsze jest równoznaczne z tym, czego człowiek był świadkiem". Jednak dość wyraźnie pamiętam, że w wielu kluczowych chwilach mojej egzystencji zawsze gdzieś w tle rozbrzmiewała MUZYKA - lepsza lub gorsza, dla mnie z pewnością wyjątkowa. Jakieś wersy nucone bezwiednie: "Without Giving Anything Away, I Can Say It's By The Sea, It's A House That Used To Be The Home Of A Friend Of Mine". Delikatne dźwięki fortepianu, którego melodia znów przykleiła się do ucha. I przede wszystkim charakterystyczne okładki płyt niby furtki prowadzące do innej rzeczywistości.
Należę do pokolenia, z wolna odchodzącego w niepamięć, które muzyki słuchało w radio. Niemal każdy z nas miał w tamtym niespiesznie płynącym czasie, i tak nieubłaganie minionym, swoją ulubioną audycję, prowadzoną przez większego lub mniejszego (nie tylko gabarytowo) redaktora pasjonata, który nie dość, że odwalał za nas brudną robotę (wyszukiwał atrakcyjne nowości płytowe, przesłuchując od 50 do 100 wydawnictw tygodniowo), to jeszcze miał na tyle sił i determinacji, żeby nas do tych albumów, w charakterystycznym dla siebie stylu, przekonać. Redaktora Pawła Jóźwickiego - popularnego "Józka", założył potem kultową polską oficynę Sissy Records - polubiłem za dobry gust, celne pointy, epickie niekiedy opowieści oraz wyjątkowo autentyczny sposób przeżywania swoich najnowszych odkryć, który płynąc falami eteru błyskawicznie udzielał się słuchaczowi. To właśnie późniejszy odkrywca i wydawca Korteza pewnej nocy z poniedziałku na wtorek, na antenie radiowej "trójki", zaprezentował utwór Kings Of Convenience - "The Eternal". To była wersja "przeboju" grupy Joy Division, a jednocześnie pierwsza kompozycja Kings Of Convenience, którą usłyszałem. Wkrótce potem dotarłem do debiutanckiego albumu "Quiet Is The New Loud". Odtwarzałem ten zestaw wyjątkowych piosenek w każdej wolnej chwili, nie potrafiąc uwierzyć, ze dwóch facetów, wyposażonych w dwie gitary akustyczne, potrafi wyczarowywać tak subtelne dźwięki. Inteligencja, wyrafinowanie, specyficzna powściągliwość, ale też osobliwe czucie lekkości frazy, wyrażające się połączeniu kolejnych nut, a także w charakterystycznych harmoniach, towarzyszyło sympatycznemu duetowi od samego początku.
A ów początek - zgodnie z popularnymi podaniami i legendami - zabiera nas do miejscowości Bergen, gdzie żyli, mieszkali i uczęszczali do tej samej szkoły Eirik Glambek Boe i Erlend Oye. Poznali się mniej więcej trzydzieści lat temu, podczas szkolnego konkursu geograficznego. Zbliżyła ich do siebie muzyka Pink Floyd, brak ojca ( ojciec Eirika zmarł, kiedy ten miał siedem lat, a Erlenda wychowywał ojczym), oraz brak lokalnych atrakcji. "Bergen to deszczowe miasto, więc nie ma tu zbyt wiele do robienia" - wspominał przed laty Oye. Jako antidotum na chandrę założyli czteroosobową grupę o wdzięcznej nazwie Skog. Ich pierwszą wspólną piosenką był rap dotyczący nauczyciela gimnastyki. Leniwie sączyły się krople wczesnej młodości, kiedy to Erlend przewijał się przez następne składy lokalnych grup. Pod koniec lat 90-tych często podróżował na trasie Bergen - Londyn. Usilnie poszukiwał kontaktów, artystów czy menadżerów, którzy pomogliby mu poruszać się na rynku brytyjskim. Grał wtedy w gitarowym zespole Peach Fuzz i próbował swoją twórczością zainteresować londyńskie oficyny. "Nie wyróżnialiśmy się zbytnio. Poza tym nie byliśmy wystarczająco norwescy. Usiłowaliśmy sprzedać piasek na Saharę". Do dziś Erlend Oye nie ma najlepszych skojarzeń czy wspomnień związanych ze stolicą Wielkiej Brytanii. "Norwegowi bardzo trudno przeprowadzić się do Londynu, ponieważ jakość domów jest bardzo kiepska, jedzenie jest kiepskie, a ludzie tak cholernie zamknięci".
Debiutancki album Kings Of Convenience - "Quiet Is The New Loud", wydany w oficynie Source Records, mieszczącej się niegdyś na czwartym piętrze budynku pod numer 113 przy Farringdon Road w Londynie, został pozytywnie odebrany przez krytyków, a piosenka "Toxic Girl" trafiła na listy przebojów. Choć pamiętam również osobliwie negatywną notkę, gdzie jeden z recenzentów wytykał norweskiemu duetowi niezbyt męską "miękkość piosenek" lub wręcz zniewieściałość (Pitchfork nigdy nie darzył Norwegów przesadną sympatią). "Quiet Is The New Loud" zwiastował również, i w pewnym sensie także zapoczątkował, nadejście fali nowych artystów, którzy próbowali poruszać się po terytorium nakreślonym przez duet Boe - Oye. Panowie i panie, przy pomocy gitary i głosu, wyrażali swoje tęsknoty, pragnienia i obawy, a tym samym starali się zaistnieć w świadomości odbiorców. Ta trudna sztuka udała się tylko nielicznym, resztę zaś zdmuchnął wiatr historii. Na okładce płyty Kings Of Convenience widzimy fragment drewnianego domu, drzewa i skały, a na pierwszym planie prezentuje się sympatyczny "niezbyt męski" duet. Panowie jeszcze nie grają w szachy - przyniesie to wraz z sobą winieta następnego wydawnictwa - ale już możemy dostrzec dziewczynę Eirika Boe. "In My Imagination You Are Cast In Gold, Your Image A Compensation For Me To Hold. Parallel Lines Move So Fast...".
Te wspomniane w wersach piosenki "Parallel Lines" równolegle biegnące linia życia dwóch przyjaciół czasem znajdowały wspólną przestrzeń. Tekst do tej cudownej kompozycji napisała koleżanka Eirika - Daisy Simons, darząca go zdecydowanie czymś więcej niż tylko koleżeńskim uczuciem. Eirik Boe również ze względów uczuciowych nie chciał podróżować. Męczyły go obowiązki związane z promocją wydawnictw płytowych. Kiedy był w trasie koncertowej - objechali z Erlendem niemal cały świat - tęsknił za domem, kiedy odpoczywał w zaciszu domowego ogniska, brakowało mu grania, wspólnych występów. Erlend Oye nie potrafił dłużej usiedzieć w jednym miejscu. Miał mnóstwo energii i głowę pełną pomysłów. Dlatego też wybrał życie na walizkach. Początkowo znalazł względnie bezpieczną przystań za naszą zachodnią granicą. Pracował w nocnych klubach Berlina jako DJ (projekt DJ Kikcs), ale w gruncie rzeczy niewdzięczny zawód prezentera muzyki szybko dał się mu we znaki. "Przez cały czas musisz słuchać piosenek w słuchawkach, podczas gdy inna leci z głośników w klubie. Zwykle grasz do czwartej, piątej w nocy, a kiedy budzisz się nazajutrz w hotelu, jest godzina jedenasta i kończy się śniadanie".
Drugi w dorobku duetu, a jednocześnie prawdopodobnie najlepszy, album - "Riot On An Empty Street" - rozpoczyna się utworem "Homesick" oraz słowami: "Każdego dnia widzę w lustrze chłopaka, który pyta mnie: "Co tutaj robię?" (...) Byłem w ciągłej podróży i spaliłem za sobą wszystkie mosty". Trudno nie odnieść wrażenia, że powyższe wersy stanowią efekt prywatnych refleksji Erlenda Oye. Mało kto wie, że ten krążek, zawierający dwanaście odsłon, przynajmniej w podstawowym europejskim wydaniu, początkowo miał się nazywać "Dire Straits". Jednak po długich i wyczerpujących dyskusjach wreszcie uzgodniono ostateczną wersję, która swoją dwuznaczną wymową nawiązywała do tytułu debiutanckiego wydawnictwa. W tak zwanym międzyczasie ukazał się album "Versus", wypełniony remiksami znanych utworów. To mniej więcej w tamtym okresie zacząłem zbierać wszystkie płyty, które ukazały się pod szyldem Kings Of Convenience. Odkryłem bowiem, że ich single zawierają nie tylko zmienione wersje kompozycji, ale także niezwykłe dodatki, które z dziwnych przyczyn wcześniej nie ujrzały światła dziennego. Do tego doszły mniej oficjalne albumy, czyli popularne bootlegi, chociażby te prezentujące dokonania duetu podczas koncertów, a także wydania japońskie regularnych płyt. I tak wersja płyty "Quiet Is The New Loud" na rynek azjatycki zawiera dwa niezwykłej urody dodatki, której nie posiada wydawnictwo przeznaczone dla fanów mieszkających w Europie. Mam tu na myśli znakomitą wersję piosenki Badly Drawn Boya - "Once Around The Block" oraz "Manhattan Skyline", pochodzący z repertuaru grupy A-ha. Każda nowa piosenka norweskiego duetu była wtedy dla mnie na wagę złota. Bo jak tu nie mieć na półce singlowej wersji ślicznego "Cayman Islands", w której zaśpiewała Leslie Feist.
To wspomniana wyżej kanadyjska wokalistka, znana również ze współpracy z grupą Broken Social Scene, jako pierwsza zwróciła uwagę na duet Boe - Oye. Napisała do nich kilka listów przesłanych drogą mailową, i bodajże w trzecim z nich wyraziła chęć stworzenia wspólnej kompozycji, a do wiadomości dołączyła swoje demo. Na płycie "Riot On An Empty Street" możemy ją usłyszeć w utworach "Know-How" oraz "The Build-Up". Ten przełomowy album, nagrywany pomiędzy wrześniem 2003 roku, a marcem 2004, w Griegchallen Studios, w Bergen, przyniósł wraz sobą również zmianę producenta. Krążek "Quiet Is The New Loud" wyprodukował Ken Nelson, ten sam, który był odpowiedzialny za debiut Badly Drawn Boya. Tym razem za konsoletą studia zasiadł Davide Bertolini, włoski producent, który zamieszkał w Bergen. Jeszcze będąc we Włoszech, uczył się gry na oboju, a następnie zaczął zgłębiać tajniki inżynierii dźwięku. Jako pierwszego poznał Eirika Boe, kiedy ten udzielał się wokalnie w popowym zespole. Po jakimś czasie Eirik przekroczył próg studia z gitarą pod pachą i Erlendem u boku, żeby rozstawić mikrofony i nagrać pierwotną wersję "Misread". Norweski duet i włoski producent na "Riot On An Empty Street" na nowo zdefiniowali pojęcie "intymna produkcja", stworzyli małe dzieło brzmieniowej sztuki, wplatając w tkankę aranżacyjną dużo więcej instrumentów, niż miało to miejsce na debiucie - altówkę, wiolonczelę, puzon, banjo, trąbkę, bas, fortepian, perkusję. Przebojem z tej płyty został utwór "I'd Rather Dance With You", który doczekał się kilku udanych wersji, w tym tej najbardziej przez mnie ulubionej, delikatnie jazzującej, ze specjalnego singla "The After Dark Parliamix". Ten sam producent odpowiedzialny był za brzmienie kolejnego albumu "Declaration Of Dependence", którego zawartość nie była jednak aż tak udana.
Minęło dwanaście długich lat od premiery ich ostatniego regularnego wydawnictwa, w trakcie trwania których Erlend Oye i Eirik Glambek Boe podróżowali, sporo koncertowali, zdążyli ukończyć studia psychologiczne (Eirik), założyć rodzinę, doczekać się trójki dzieci (Eirik) oraz znaleźć dla siebie bezpieczną przystań na Sycylii (Erlend). "Problemem Sycylii są kobiety. Trudno się z nimi spotykać, ponieważ większość młodych kobiet chce wyjść za mąż, a można zaprzyjaźnić się tylko z nielicznymi z nich, gdyż ich faceci byliby zazdrośni. To trochę dziwne" - podsumował Erlend Oye. Większość materiału na nową płytę była już gotowa w 2016 roku. Panowie ogrywali te "świeże piosenki" podczas trasy "Unrecorded Tour". W tak zwanym międzyczasie ponownie zadzwoniła do nich Leslie Feist i zwierzyła się ze swoich najbliższych planów. Eirik i Erlend postanowili wykorzystać pobyt kanadyjskiej wokalistki w Europie. W domowych warunkach zarejestrowali wspólnie pierwszą kompozycję, a dwa miesiące później, już w Berlinie, w studiu należącym do Nilsa Frahma, kolejną piosenkę. Tak powstały "Catholic Country" oraz "Love Is A Lonely Thing".
Na płycie "Peace Or Love" Kings Of Convenience przybliżają różne aspekty miłości, przy okazji odmalowując, tak bliskie im, stany nostalgii lub melancholii. Wciąż pozostają wierni charakterystycznej dla ich twórczości idei "esencji piosenki'. "Od samego początku naszym celem było redukowanie piosenek tak, żeby pozostała tylko melodia, rytm i tekst. Jeśli piosenka jest dobra, przetrwa tę redukcję" - stwierdził Eirik Glambek Boe. "To mniej więcej tak, jakbyś miał przed sobą czystą kartkę papieru i położył na niej krople. Tak przedstawia się pomysł na piosenkę. To, dokąd owa plama zmierza, w jaki sposób ją ukształtujesz i co z niej się stanie, jest całkowicie otwarte" - podsumował Eirik, po czym dodał żartobliwie - "Zrób zdjęcia obrazów Jacksona Pollocka".
Myślę, że znakomita większość recenzentów w końcu przyjęła do wiadomości fakt, że piosenek duetu z Bergen nie ma większego sensu porównywać do twórczości Simona i Gafrunkela. Kings Of Convenience mają swój przez lata wypracowywany styl. Te ich wpadające w ucho melodie, te następujące po sobie łagodne fale dźwięków, instrumenty wykorzystane w określony sposób - wszystko to zdaje się być trafione w punkt. Kiedy słuchasz najlepszych ich kompozycji często odkrywasz w nich dodatkową głębie i odnosisz wrażenie, że twórcy wykorzystali tyle nut, ile dokładnie trzeba było wykorzystać.
Trzeba przyznać, że singiel promujący album "Peace Or Love", czyli taneczny "Rocky Trail", został bardzo dobrze wybrany, gdyż trudno znaleźć na płycie drugi tak dynamiczny utwór, a jednocześnie tak bardzo przybliżający styl norweskiego duetu. Moim kolejnym faworytem tego wydawnictwa jest "Catholic Country", z gościnnym udziałem Leslie Feist, której głos znalazł w tej piosence znakomite dla siebie otoczenie. To przede wszystkim w tych dwóch odsłonach słychać subtelne ślady produkcji, pojawiają się dodatkowe instrumenty - bas, perkusja, fortepian, skrzypce - budzące skojarzenia z najlepszymi dokonaniami KOC, czyli albumem "Riot On An Empty Street". Najnowsza płyta mocno nawiązuje do udanego debiutu. W poszczególnych fragmentach jak zwykle dominuje brzmienie dwóch akustycznych gitar, dwóch głosów, i żadnej większej studyjnej ingerencji. Problem takiego grania polega na tym, że ta formuła już nie zaskakuje, bo zaskoczyć nie może, ale także mocno obnaża wszelkie niedoskonałości. I jeśli piosenka nie broni się swoją melodyką, rytmiką czy specyficznym wyrazem lub wykonaniem, to moim zdaniem polegnie w nierównej walce z wymaganiami, pragnieniami i przyzwyczajeniami słuchacza. Te dwie wyraźnie wyczuwalne mielizny płyty "Peace Or Love", to utwór "Song About It" oraz równie bezbarwny "Ask For Help". Kiełbaski, piwo lub wino, pieczone ziemniaczki, "ogniska już dogasa blask, braterski splećmy krąg"....,trzecia albo czwarta nad ranem, kiedy nieśmiały świt kładzie się ciężarem na zmęczonych oczach, a równie zmęczeni panowie z gitarami chcą koniecznie ukołysać nas do snu. Nieco lepiej brzmi leniwa ballada "Killers", nie zabiła mnie, ani nie wzmocniła, ale wprowadziła w specyficzny nastrój. W aranżacji "Angel" znów usłyszymy skrzypce, jednak panowie, którzy przekroczyli już czterdziesty rok życia, mogliby pokusić się o nieco głębsze porównania w warstwie lirycznej.
Czego tak naprawdę brakuje płycie "Peace Or Love"? W moim odczuciu dużo lepszej produkcji, staranności, pogłębionej refleksji, jakiegoś namysłu, tych subtelności i tego wyrafinowania, z którego norweski duet niegdyś przecież słynął, a które chciałem Wam przybliżyć, zamieszczając takie, a nie inne kompozycji w dzisiejszej odsłonie bloga. Kiedy piosenka zaaranżowana na gitarę oraz głos zaczyna cię męczyć, może to oznaczać, że podczas jej powstawania męczył się, i to bardzo, jej twórca, że zbyt wiele w niej pozmieniał, aż w konsekwencji straciła ona swój powab oraz lekkość (zakładając, że w ogóle kiedyś ją posiadała). "Bardzo trudno napisać prostą piosenkę" - powtarza od lat, przy okazji następnych wywiadów Eirik Glambek Boe, i jak pokazuje to album "Peace Or Love", jest w tym sporo racji.
Ps. Po raz kolejny słucham kompozycji "Renegade" - Kings Of Convenience, pokrętło wzmacniacza ustawione jest na "Max". Za oknem niemiłosierny skwar... Oto pojawia się fraza: "Go Easy On Me, I Can't Help What I'm Doing", a ja znów mam przyjemne ciarki biegnące po całym ciele... Warto zaprzyjaźnić się z ich twórczością, warto poznać ją bliżej, i znaleźć tam coś tylko dla siebie.
(nota 6.5-7/10)
A w kąciku deserowym... jedna z najlepszych odsłon najnowszego albumu Kings Of Convenience, z gościnnym udziałem Leslie Feist.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz