W pierwszych słowach wpisu uprzejmie donoszę, że dziś mam do zaproponowania ZNAKOMITĄ płytę. Zastanawiałem się nawet, rozważając wszelkie "za" i ewentualne "przeciw", czy już w podtytule nie umieścić tych dwóch słów: "ZNAKOMITY ALBUM". Wiadomo - czytamy oczami, które wabią mocne, kontrowersyjne, bądź krzykliwe nagłówki. Ten krótki wstęp ma więc Szanownych Czytelników szczególnie zachęcić do tego, żeby wysłuchać tego albumu - którego krótki opis znajdzie się poniżej - w całości, raz, drugi, trzeci, a potem wracać do niego w dowolnych momentach, bo naprawdę warto.
Co mówi Wam nazwa Zelienople? Pewnie niewiele. Ci bardzo dobrze zorientowani w geografii Stanów Zjednoczonych po chwili wahania wskażą na szczegółowej mapie niewielką miejscowość w stanie Pensylwania, położoną mniej więcej 50 km od Pittsburgha. Ponoć własnie tam George Romero odkrył kilka atrakcyjnych plenerów, które potem znalazły swoje odbicie w klasycznych kadrach "Nocy żywych trupów". Jak wieść gminna niesie człon "Zelie" wziął się od imienia córki niemieckiego barona, który przed laty założył osadę Zelienople. Pod koniec lat 90-tych skrzyżowały się tam drogi Matta Christensena (gitara, śpiew, syntezator), i Mike'a Weisa (perkusja), którzy wybrali się w krótką podróż po Ameryce. Wracając z małego rekonesansu stwierdzili, że "Zelienople" to całkiem niezła nazwa dla niedawno powstałego zespołu. Do składu szybko dołączył Brian Harding (bas, klarnet, saksofon). Przez grupę, która istnieje od ponad 20 lat, przewinęło się jeszcze kilku muzyków - jedni odchodzili, ich miejsce zajmowali kolejni - ale te wyżej wymienione trzy nazwiska od początku stanowiły stały trzon formacji.
Zanim Mike Weis zaczął tworzyć "piosenki", niemal co roku wycinał z gazet zdjęcia zestawów perkusyjnych, które potem starannie wklejał, dołączając je do życzeń skierowanych pod adresem Świętego Mikołaja. Ani głuchy na prośby dzieci rezydent Laponii, ani tym bardziej rodzice nie chcieli spełnić marzeń swojej pociechy. Nic więc dziwnego, że zdesperowany Mike bardzo szybko znalazł zatrudnienie jako robotnik budowlany, czy pracownik stacji benzynowej i odkładając grosz do grosza, wreszcie nabył upragniony zestaw perkusyjny.
Wspominam o tym dlatego, że w zespole Zelienople sekcja rytmiczna, a w szczególności perkusja ma podstawowe znaczenie. W strukturze poszczególnych kompozycji ostatniego albumu -"Hold You Up" - znajduje się tuż obok głosu wokalisty, jakby pod nim lub tuż za nim, wyznaczając regularnie kolejne takty. Brzmiący w charakterystyczny sposób zestaw perkusyjny przywołuje skojarzenia z płytami grupy Talk Talk czy też dokonaniami nieodżałowanego Mike Hollisa. Z pewnością grupę nie tylko w kontekście ostatniego, jakże udanego, album można zaliczyć do spadkobierców tego własnie sposobu myślenia o dźwięku czy kompozycji. Pozostałe skojarzenia to nieco zapomniani przedstawiciele slowcore'u, postrocka, czy shoegaze'u, tacy jak: Bark Psychosis, O.Rang, Codeine , Labradford, Mojave 3, a nawet Slowdive. Tytułowe nagranie z najnowszej płyty "Hold You Up" skojarzyło mi się z klimatem albumu "Pygmalion" formacji Slowdive.
Powolność, spokój, łagodne oddechy taktów, sugestywna przestrzeń, w której budowaniu członkowie amerykańskiej grupy są po prostu mistrzami, klasą samą dla siebie(!!!). Nieco rozmyte syntezatorowe tło, jak odbicie zachodu słońca wolno roztapiającego się gdzieś daleko na linii horyzontu. Do tego frazy gitary, jakże często zapętlone, uparcie powtarzane, tak jak i kluczowe fragmenty tekstu, również po to, żeby wprawić słuchacza w błogi letarg, rodzaj transu i przygotować na pojawienie się kolejnego, nowego dźwięku, który popchnie kompozycje o krok naprzód. Gitara Matta Christensena najbardziej przypomniała mi brzmienie tej wykorzystanej przez Bark Psychosis, z okresu albumu "Hex" - ta sama swoboda, podobna barwa, niespieszność, nostalgiczne tony.
Dla wielu z nas, pamiętających takie albumu jak: "Hex", "Codename", "Independency", "Herd of Instinct", "Fields And Waves", "Blue Day" itd., krążek "Hold You Up" może być czymś więcej, niż kolejną sentymentalną podróżą ("nowy klasyk"). Dla pozostałych zaś może stanowić zaproszenie, żeby po prostu sięgnąć po te wydawnictwa.
Powyżej padło tyle znaczących, żeby nie powiedzieć, kultowych nazw zespołów niemal dla każdego fana muzyki alternatywnej. Rodzi się więc pytanie - dlaczego grupa Zelienople jest wciąż tak mało znana, nie tylko w naszym kraju. Funkcjonują na rynku muzycznym od ponad 20 lat, nagrali kilkanaście albumów, w tym ścieżkę dźwiękową do obrazu "Gone". Oczywiście nie wszystkie wydawnictwa były tak udane, jak ten najnowszy zarejestrowany po 5 latach przerwy, ZNAKOMITY "Hold You Up". Z drugiej strony trzeba dodać, że przez te dwie dekady Matt, Mike i Brian zdołali uniknąć głębszych twórczych mielizny i konsekwentnie penetrowali to ulubione od debiutu - "Pajama Avaneu" (2002) - slowcore'owo-ambientowo-alt.rockowe pogranicze. W zdobyciu większej popularności nie pomogło granie przed The Cranes, czy innymi nieco bardziej znanymi formacjami z alternatywnego półświatka. Obawiam się, że tego stanu rzeczy nic już nie zmieni. Poza tym Matt i Mike nagrywają także solowe albumy, udzielają się w kilku innych projektach, są mężami, ojcami, i chyba niezbyt zależy im na większym rozgłosie. Inna sprawa, że muzyka Zelienople nie należy do zbyt "przebojowych", w potocznym tego słowa rozumieniu. Ich nostalgiczne kompozycje adresowane są do wąskiego kręgu odbiorców, wymagają odpowiedniego nastrojenia, wyciszenia, skupienia, ale za taką postawę potrafią odwdzięczyć się ponad miarę.
Album "Hold You Up" otwiera niezwykle urokliwa kompozycja "Safer", w której unosi się duch Marka Hollisa, i od której od kilku dni nie potrafię się uwolnić. Co ciekawe, w dalszej części tej ZNAKOMITEJ płyty napięcie wcale nie opada, bowiem w kolejnych odsłonach - szczególnie w tych dłuższych nagraniach - chicagowska formacja sugestywnie pogłębia specyficzny nastrój. Smutek, melancholia, spokój i dźwiękowy namysł, odrobinę zniekształcona wokaliza Matta Christensena niczym mgliste światło majaczące gdzieś w oddali mrocznego tunelu. Czas w kompozycjach chicagowskiego tria rządzi się własnymi prawami, wyraźnie zwalnia biegu, dzięki czemu łatwiej jest kreować i eksplorować głębie przestrzeni. Wszystko zdaje się leniwie dryfować między tym, co było, a tym, co dopiero nadejdzie. W tak kreślonej estetyce liczą się poszczególne tony - od głosu wokalisty począwszy, przez perkusję, a na gitarze skończywszy. Artyści zdają się żyć każdym dźwiękiem, każda kolejna nuta stanowi element komunikacji, źródło impulsu. Warto dodać, że utwór "You Have It" został zarejestrowany w trakcie jednego podejścia, bez żadnych późniejszych zmian czy dogrywek. "Album opowiada o starzeniu się w Ameryce (...). Istnieje wiele ukrytych znaczeń w całym tekście" - tyle Matt Christensen. Reszta należy do Was.
Ps. Dla mnie to pierwsza poważna kandydatka do płyty roku.
(nota 8.5/10)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz