Podstawowy składnik to popiół kokosowy, chociaż można również zastosować czarny sezam (ponoć właśnie tego produktu używają Japończycy). Łupinę orzecha kokosowego poddaje się obróbce termicznej (używa się do tego metody parowo-gazowej). Odpowiednio zwęglona łupina orzecha kokosowego, mleko, cukier, oraz specjalne dodatki, które każdy szanujący się cukiernik trzyma w tajemnicy, tak żeby to właśnie jego deser smakował później wyjątkowo. Dla przestrzegających diety drobna uwaga kreślona niejako na marginesie - 100 gram tego przysmaku to ponad 200 kalorii. O czym mowa? O czarnych lodach, które były przebojem w ostatnich dwóch letnich sezonach nie tylko w naszym kraju. Przyznam, że jeszcze ich nie kosztowałem, gdyż jakoś nie przepadam zbytnio za kokosowym smakiem pod żadną postacią.
Jednak obcowałem z "czarnymi lodami" w inny sposób. Gdyby dosłownie przetłumaczyć nazwę Helado Negro, otrzymalibyśmy właśnie zbitkę tych dwóch słów - "czarne lody". Pewnie wielu z Was doskonale wie, że pod tą nazwą ukrywa się także artysta, Roberto Carlos Lange, który ma już w swoim dorobku pięć płyt długogrających. Szósta, o której chciałbym napisać kilka słów, ukaże się na początku marca i będzie nosić tytuł "This Is How You Smile". A jak wygląda przepis na muzyczne danie Helado Negro?
Roberto Lange łączy w swojej twórczości elementy kilku estetyk - latynoską wrażliwość z indie-folkowa stylistyką, wpływy muzyki karaibskiej z nowoczesną elektroniką. Zapytany o nazwę swojego projektu (tłumaczył się z tego już niejednokrotnie, za każdym razem nieco inaczej), uśmiecha się pobłażliwie. Prawdopodobnie próbował zestawić dwa rzadko kojarzone ze sobą słowa, stworzyć klasę kontrastu. Najbardziej przypadło mu do gustu określenie jego przyjaciółki, dla której nazwa Helado Negro oznacza: "Muzykę z kraju, który nie istnieje".
Roberto Carlos Lange jest dzieckiem emigrantów z Ekwadoru, którzy niemal czterdzieści lat temu dotarli do Miami. Południowa Floryda, gdzie wychował się i dorastał (obecnie rezyduje na Manhattanie), to z jednej strony Zatoka Meksykańska, z drugiej zaś Ocean Atlantycki, w pobliżu stany Alabama i Georgia, niedaleko Karaiby, Kuba ("jak wulkan gorąca, o-la, e-ja..."), Wyspy Bahama. To również swoisty tygiel kulturowy, gdzie spotykają się wpływy kultur obydwu Ameryk i Karaibów. Wszystkie te subtelne naleciałości można odnaleźć w dokonaniach amerykańskiego artysty.
Helado Negro debiutował w 2009 roku albumem "Awe Owe", początkowo pisząc teksty tylko w języku hiszpańskim. Związany z zacną i wspominaną na łamach tego bloga wytwórnią - Asthmatic Kitty Records - współpracował z formacja Schools of Seven Bells, Guillermo Scottem Heronem, Julianą Barwick (jako Ombre), oraz z artystą sztuk wizualnych Davidem Ellisem, tworząc tak zwane rzeźby dźwiękowe.
Najnowszy album "This Is How You Smile" nie przynosi większy zmian stylistycznych. Przede wszystkim jest płytą dość nierówną. Obok znakomitych piosenek, do których wielokrotnie wracałem - "Please Won't Please", "Imagining What To Do", "Pais Nublado", "Running" - znajdziemy także kilka eksperymentalnych kompozycji, przypominających zabawy dźwiękiem lub rodzaj impresji czy improwizacji: "Fantas", "November 7", "My Name Is For My Friends". W tych udanych kompozycjach Roberto Carlos Lange przypomina ostatnie dokonania Devendry Banharta. Ciepły głos, teksty jak zwykle po hiszpańsku i angielsku, niespieszne tempo narracji, nastrój końca letniego dnia, spora dawka wrażliwości i delikatności, pastelowe aranżacje - gitara akustyczna, barwne elektroniczne tło - przywołują również w pamięci dokonania Sufiana Stevensa czy duetu Kings of Convenience. Szkoda tylko, że tego urzekającego nastroju konsekwentnie nie udało się utrzymać na całej płycie. Cóż... ponoć takie mamy czasy, że wypada się cieszyć z tego, co jest, niż narzekać, że czegoś zabrakło.
Muzyka australijskiego artysty może kojarzyć się z leniwym surfowaniem - fale są wyjątkowo łagodne, ślizgi bezpieczne, bo wszystko odbywa się jakby w zwolnionym tempie. Nawet gdy kapryśny i nieprzewidywalny ocean na chwilę spiętrzy przed nami wyjątkowo drapieżną grzywę i uniesie nas mocno w górę, to tylko dlatego, że stamtąd rozciąga się dużo lepszy widok na fragment plaży oraz miodową tarczę słońca, niespiesznie roztapiającą się na linii horyzontu. Ray Cuming, ukrywający się pod pseudonimem RY X, wielki pasjonat surfingu i wielbiciel twórczości Jeffa Buckleya, w swoich kompozycjach buduje krajobrazy wrażeń, odczuć, stanów emocjonalnych, a jego kolejna płyta zatytułowana "Unfurl" po raz kolejny potwierdza, że robi to całkiem nieźle. Niemal trzy lata temu na łamach tego bloga opisywałem jego udany debiut fonograficzny, który nosił tytuł "DAWN" (kliknij tutaj).
Powszechnie wiadomo, jak na przestrzeni ostatnich lat wyglądała sytuacja z debiutantami. Owszem, te pierwsze wymarzone, wytęsknione, wyproszone (u wydawcy, który do końca potrafi mieć wątpliwości) płyty bywają udane albo i bardzo udane. Jednak jakże często przy okazji wydania drugich czy trzecich w kolejności albumów tych "nowych" wykonawców otwieramy ze zdziwienia usta, przecieramy zdumione oczy, zachodząc w głowę i zadając sobie tak samo brzmiące pytanie: "Co to... ( w tym miejsc wpisz ulubiony siarczysty epitet)... ma być?!". Po chwili pogłębionej refleksji dochodzimy do jedynie słusznego wniosku, że najwyraźniej postawiliśmy na niewłaściwego konia.
Na szczęście nic takiego nie miało miejsca w przypadku drugiego albumu RY X-a. Chociaż muszę przyznać, że przez pewien czas miałem wątpliwości. A wszystko przez to, że jakoś przegapiłem promocyjny singiel, który jesienią ubiegłego roku zwiastował nadejście nowego wydawnictwa. Pierwszym utworem z nowej płyty, który usłyszałem, była kompozycja "Foreign Tides". Nie zrobiła ona na mnie zbyt wielkiego wrażenia. Po przesłuchaniu całego krążka uznałem ją za jedną ze słabszych. Naturalnie obok niej można znaleźć kilka znacznie lepszych piosenek, gdyż całości liczy sobie trzynaście utworów.
Nowy album RY X - "Unfurl" nie jest, moim zdaniem, lepszy od debiutu, ale nie jest też dużo gorszy, sceptyków raczej nie przekona, fanów powinien zadowolić, a co najważniejsze, nie przynosi żadnych rewolucji brzmieniowych, i ten fakt należy w tym kontekście zaliczyć do dużych plusów. Można było mieć obawy, że Australijczyk, idąc ślepym tropem ostatnich poczynań Bon Iver'a, do którego , chcąc nie chcąc, stylistycznie nawiązuje, wykorzysta w aranżacjach znacznie większy arsenał elektronicznych dodatków, które dziś oferuje studio nagraniowe. Jednak artysta pozostał konsekwentny i kontynuował ten sam sposób myślenia o dźwięku, któremu dał wyraz swoim udanym debiutem ( tym razem znacznie mniej jest gitary akustycznej, czego przyznam trochę mi brakuje). Nadal w centrum uwagi znajduje się głos Cuminga, kreacja intymnej przestrzeni oraz stworzenie sugestywnego nastroju. Wciąż liczy się po prostu piosenka i jej sedno - czyli krótka opowieść oraz linia melodyczna, a nie przystrojona w barwne piórka forma, która jakże często ma coś przykryć, coś zasłonić, odwrócić uwagę. Wciąż ważna jest specyficzna więź ze słuchaczem, którą Ray Cuming bez trudu nawiązuje. Niektórzy z nas będą mogli przekonać się o tym wszystkim osobiście, gdyż RY X pojawi się w Polsce, wprawdzie bez deski surfingowej, ale za to na koncercie na początku marca.
(nota 7/10)
I dla porównania moja ulubiona kompozycja "Sweat", z poprzedniego albumu "Dawn" (2016).
Początki wywodzącego się z estetyki post punkowej nurtu cold wave sięgają przełomu lat 70 i 80-tych oraz takich grup jak: Joy Division, Bauhaus, Siousxie & the Banshees, The Cure. Gatunek ten ewoluował na przestrzeni lat, wydając z siebie kilka odnóg, ale znakami rozpoznawczymi zwykle były: wysunięty do przodu bas, mroczna atmosfera współtworzona przez charakterystyczne brzmienie gitar, klawisze oraz głos (w tekstach od nostalgii, przez rozterki miłosne, egzystencjalne lęki i przygnębienie, aż po rozpacz). Co ciekawe chyba nie było w historii muzyki ostatnich 30 lat dekady, pięciolatki, czy chociażby kilkunastu miesięcy, kiedy to na międzynarodowej scenie nie zaistniałby jakiś nowy godny uwagi przedstawiciel tego nurtu (lub odnóg pobocznych). Młodzi artyści chętnie, mniej lub bardziej świadomie, odwoływali się i odwołują do historii, czerpią z bogatej tradycji ważne dla nich elementy, niejako anektują je dla własnych potrzeb, oraz dokonują ich interpretacji, przepuszczając poszczególne treści przez filtr własnych pragnień, wyobrażeń, wrażliwości i oczekiwań.
Gatunki oraz style mają właściwy dla siebie czas, kiedy powstają, dojrzewają i obumierają, ale również funkcjonują w trybie spiralnych powrotów, naturalnie mniej lub bardziej udanych. Zaryzykuję twierdzenie, że w przypadku nurtu cold wave zagrano już niemal wszystko (niemal robi pewną różnicę), wykorzystano już niemal wszystkie kombinacje - dlatego też o coś zupełnie nowego, coś niezwykle świeżego i zaskakującego, w tym aspekcie niezmiernie trudno. Jednak wydaje się, że do kompletnej śmierci gatunku wciąż jest bardzo daleko. O czym zapewniają nas płyty kolejnych młodych zespołów, które całkiem zgrabnie poruszają się w tej estetyce, dodając do jej rozwoju swoje trzy grosze.
Jedną z takich płyt w mojej ocenie jest album "Knocturne" grupy Be Forest, który ukaże się 8 lutego nakładem oficyny We Were Never Being Boring Collective. Zespół powstał na ziemi włoskiej, konkretnie w Pesaro, niemal dekadę temu. Erica, Constanza, Nicola chodzili do tych samych klubów, odwiedzali te same sklepy płytowe, brali udział w tych samych koncertach. Można powiedzieć, że często mijali się w takich czy innych drzwiach, a znali się tylko z widzenia ("jednak lubili się trochę"). Wreszcie nadszedł czas, żeby to zmienić. Ich debiut fonograficzny przypadł na rok 2011, i nosił wdzięczną nazwę "Cold", niejako na samym starcie sugerując słuchaczom, z czym mają do czynienia. Zespół wykorzystywał również elementy estetyki dark wave, shoegaze, dream-pop, czego przykładem była kolejna płyta "Earth Beat" (2014).
Zaryzykuję twierdzenie - już po raz drugi w jednym wpisie, coś takiego! - że gdyby urocze trio, wspierane czasem przez dodatkowego muzyka oraz producenta, nie pochodziło z Pesaro, tylko z Manchesteru lub z Londynu, to od dawna moglibyśmy przeczytać w prasie brytyjskiej, co lubi jeść nie tylko na śniadanie Erica Terenzi, jakiego podkładu oraz pomadki używa Costanza Delle Rose'a, z jakich efektów gitarowych korzysta Nicola Lampredi oraz komu ostatnio złamał serce. Moje z pewnością skradł kilkoma udanymi nagraniami, utrzymanymi w stylistyce cold wave/shoegaze, które wypełniają krążek "Knocturne". Być może nie jest zaskakująco, ale całkiem świeżo i długimi fragmentami bardzo dobrze (trochę w stylu dokonań Mahogany). Czym skorupka za młodu nasiąknie... - nie odcinam się od swoich muzycznych korzeni, wręcz przeciwnie, pielęgnuję pamięć o nich, więc dla tak brzmiących gitar, dla takiego grania, zawsze znajdzie się miejsce na moim blogu.
(nota 7.5/10)
Skoro wspomniałem, wprawdzie w nawiasie, ale zawsze, o grupie Mahogany, musi zabrzmieć przykład muzyczny. W tym utworze gościnnie pojawiła się Lucy Belle Guthrie, córka Elizabeth Frazer i Robina Guthrie. Kompozycja pochodzi z płyty "Connectivity!", wydanej w 2006 roku.
Wygląda na to, że dziś mam przed sobą całkiem długi wpis, że wiele wyrazów i zdań pojawi się obok siebie i jedno pod drugim, zanim całość zakończy oddech ulgi oraz finalna kropka. A wszystko z tego prostego powodu, że niecodziennie przytrafia się okazja, żeby napisać kilka słów o niegdyś jednym z ulubionych zespołów.
Mój pierwszy raz z Mercury Rev? Nie pamiętam, który to był dzień tygodnia, ale z pewnością musiała to być audycja Tomasza Beksińskiego, tym razem nie słuchana na żywo, tylko odtwarzana z kasety, dzięki uprzejmości kolegi, który późną nocą, walcząc ze snem i zmęczeniem, czuwał przy zielonym oku radia "Romans". Dziś pewnie niektórym trudno w to uwierzyć, że redaktor Beksiński mógł zaprezentować słuchaczom tak niepokorny zespół, jakim w pierwszym okresie działalności była formacja z Buffalo. Jednak tak właśnie było - zanim twórca kultowej audycji z własnej nieprzymuszonej woli zamknął się w gotyckiej krypcie i uprzedził do nowych dźwięków, był otwarty na różne style i gatunki.
Początki Mercury Rev sięgają przełomu lat 80-tych i 90-tych ubiegłego wieku, kiedy czterej przyjaciół uczęszczających do tego samego college'u postanowiło zacząć wyrażać się na niwie artystycznej. Byli wśród nich Jonathan Donahue (późniejszy wokalista grupy) i Sean "Grasshopper" Mackowiak (gitara), którzy początkowo tworzyli coś na kształt ścieżek dźwiękowych do etiud studenckich. Pierwsze nieśmiałe występy dla nielicznej i z pewnością nieświadomej nadchodzących wydarzeń publiczności miały miejsce w okolicznych galeriach sztuki. W domu Donahue rodzice słuchali płyt Musorgskiego i Dvoraka, a pierwszym wzmacniaczem był... głośnik w telewizorze, pod który podpinało się gitarę.
Wytwórnie płytowe, które otrzymały promocyjny materiał zespołu, były wyjątkowo zgodne w swojej opinii, wyrażając ją sugestywnym milczeniem. Dopiero niewielki label Jungle Records, z siedzibą w Wielkiej Brytanii, wyraził zainteresowanie, i wydał debiutancki album zatytułowany "Yerself is Steam".
Mijają lata, a te dwie pierwsze płyty Mercury Rev - "Yerself ist Steam" (1991), "Boces" (1993) - wciąż robią na mnie spore wrażenie i często do nich wracam. Bez cienia przesady można powiedzieć, że wtedy, na początku lat 90-tych, nikt nie grał w ten sposób. Ekipa Donahue (który początkowo udzielał się również w The Flaming Lips) i Mackowiaka, w mniej lub bardziej przemyślany sposób (raczej w mniej - to było reagowanie na impulsy, podszepty intuicji, młodzieńcza i spontaniczna radość tworzenia) zestawiała ze sobą elementy różnych gatunków, różnych estetyk, tworząc jedyny w swoim rodzaju przepyszny koktajl. Ich muzyka to była wyjątkowo ożywcza mieszanka noise-popu, alternatywnego rocka, freak-folku i psychodelii. W brzmieniu amerykańskiej grupy można było odnaleźć swobodę free-jazzowych formacji, radość wynikającą ze wspólnego grania, pewną dozę nie do końca kontrolowanego szaleństwa, (którą wnosił przede wszystkim charyzmatyczny wokalista grupy David Baker), pokłady nieskrępowanej wyobraźni, energię i moc przesterowanych gitar (shoegaze miał wtedy swój najlepszy czas), a nade wszystko zapadające w pamięć melodie. Do tych piosenek po prostu chciało się wracać.
Teledysk do mojego ulubionego przeboju grupy nakręcono w opuszczonym szpitalu chorób zakaźnych, który nazywano również "Tyfusowa Mary".
W mojej pamięci przechowuje mgliste wspomnienie pewnej soboty, kiedy to wczesnym rankiem zbudził mnie dzwonek i głośne łomotanie do drzwi. "Gestapo, UB, członkowie komisji sejmowej?" - przemknęło mi przez myśl. Kiedy w końcu w pełni otworzyłem ciężkie od snu powieki, a potem z trudem zwlokłem się z łóżka, i w piżamie doczłapałem się do drzwi, w oku wizjera ujrzałem twarz mojego przyjaciela. Pan A. nie witając się ze mną (skandal!), położył na mojej dłoni kasetę VHS (była połowa lat 90-tych), spojrzał na mnie znacząco, a chwilę później wyjątkowo przejętym głosem oświadczył: "Musisz to obejrzeć!!".
Jak pewnie domyślają się niektórzy z was, kaseta nie zawierała aktualnego wydania "Wiadomości", ani też (a to szkoda!) najnowszych popisów aktorskich Teresy Orlowski (naszej znakomitej przewodniczce po meandrach zachodniego świata), tylko zapis koncertu zarejestrowanego dla francuskojęzycznego satelitarnego programu M6. Pamiętam, że scena znajdowała się pod rozłożystym namiotem, a na niej stali, żeby tylko stali, członkowie grupy Mercury Rev, którzy będąc ewidentnie pod wpływem działania bliżej nieznanych substancji chemicznych ( co na to komisja sejmowa?!), zagrali wspaniały koncert, jeden z najlepszych jaki widziałem na ekranie telewizora.
Od samego początku kimś w rodzaju enfant terrible zespołu był David Baker. Jak powiedział w jednym z wywiadów Jonathan Donahue, teksty zawarte na debiutanckim albumie grupy, w dużej mierze zawierały coś w rodzaju zapisu strumienia świadomości Davida Bakera. Po pewnym czasie członkowie grupy zaczęli spierać się z nim o wszystko, począwszy od zawartości merytorycznej poszczególnych piosenek, a skończywszy na jego zachowaniu scenicznym. Sprzeczką i kłótnią nie było końca. Do legendy przeszła opowieść, jak to Baker w samolocie próbował wydłubać łyżeczką oko koledze z zespołu. Choć jeden z muzyków zapytany po latach, nie przypominał sobie takiego zdarzenia ("może to było gardło"), a wszystkim obarczył dziennikarza Melody Maker, który dla celów promocyjnych miał stworzyć taką historyjkę. Jednak po wydaniu dwóch pierwszych albumów ekscentryczny wokalista, z łyżeczką lub bez niej, musiał opuścić szeregi grupy. Później pracował jako producent muzyczny, pod pseudonimem SHADY opublikował płytę "World", w 2012 roku ponownie powrócił na scenę, tym razem z Variety Lights i krążkiem "Central Flow".
W 1995 roku Mercury Rev już z nowy-starym wokalistą (Jonathan Donahue wcześniej udzielał się w chórkach, wykonywał niektóre piosenki) nagrał płytę zatytułowaną "See You On The Other Side". Zgodnie z opinią Donahue była to najlepsza płyta w dorobku grupy, jednak tego zdania nie podzielili ani krytycy, ani słuchacze. Album kompletnie się nie sprzedał, załamani członkowie formacji znów pogrążyli się w sprzeczkach i kłótniach, aż w końcu grupa zawiesiła działalność. Donahue przeżył w tym czasie załamanie nerwowe (był uzależniony od heroiny), jego kompan - Sean "Grasshopper" Mackowiak - zamknął się na kilka miesięcy w klasztorze.
Żadne znaki na ziemi i niebie nie wskazywały na to, że członkowie zespołu znów kiedyś razem zagrają, ani tym bardziej, że ich kolejna wspólna płyta będzie przełomową i odniesie aż taki komercyjny sukces. To "Deserter's Songs" wydany w 1998 roku sprawił, że zespół Mercury Rev narodził się na nowo, a także zaistniał w świadomości wielu nowych fanów.
Daleki jestem od tworzenia sztucznych podziałów, jednak wydaje mi się, że w wypadku formacji Mercury Rev warto taki podział zastosować. Owa linia demarkacyjna oddzielałaby tych, którzy znali dokonania grupy przed wydaniem "Deserter's Songs" oraz tych, dla których album wydany w 1998 roku był pierwszym, z którym się zetknęli. Taki podział całkiem nieźle tłumaczy podejście i ocenę późniejszych wydawnictw amerykańskiej grupy. Stąd dla wielu, również dla skromnego autora niniejszego wpisu, krążek "Deserter's Songs" był punktem zwrotnym, przełomowym, ale również momentem krytycznym w rozwoju formacji z Buffalo. Grupa na późniejszych wydawnictwach - "All is Dream" (2001), "The Secret Migration" (2005), "Snow Flake Midnight" (2008) - wyraźnie straciła impet i wigor, całkiem zmieniła styl, podążając w stronę onirycznych, leniwych, opartych głównie na elektronicznym brzmieniu, kompozycji. Zniknęła gdzieś gitarowa siła, drapieżność i swoboda nieskrępowanej wyobraźni. Ale to już opowieść na inną okazję.
Początek lutego 2019 przyniósł zapowiadane od jesieni ubiegłego roku nowe wydawnictwo grupy: "Bobbie Gentry's The Delta Sweete Revisited" . Album stanowi próbę przypomnienia ważnej dla muzyki country postaci, jaką bez wątpienia była Bobbie Gentry. Amerykańska wokalistka funkcjonowała na muzycznej scenie pod koniec lat 60-tych. Naprawdę nazywała się Roberta Streeter, a pseudonim artystyczny wybrała pod wpływem filmu "Ruby Gentry" z 1952 roku, z Jennifer Jones i Charltonem Hestonem w rolach głównych. Jej pierwszy album "Ode to Billie Joe" otrzymał aż trzy nagrody Grammy. Pierwszy singiel, który sprzedał się w całkiem imponującej ilości kilku milionów egzemplarzy, nosił tytuł "Ode to Billie Joe/ Mississippi Delta". Piosenka "Ode to Billie Joe", która najbardziej poruszyła słuchaczy przybliżała okoliczności samobójczej śmierci Billie Joe McAllistera (zakończył swój żywot skacząc z mostu Tallahatchie Bridge, w utworze chodziło również o odbiór społeczny tej tragedii). Cała ta historia była ponoć inspirowana wydarzeniami z 1954 roku, morderstwem 14-letniego chłopca - nastolatek został zastrzelony i zrzucony z mostu Black Bayou.
Trzeba przyznać, że to całkiem zgrabny pomysł, żeby wrzucić na muzyczny warsztat zapomniane kompozycje amerykańskiej artystki. Pewnie niewielu rodzimych krytyków, radiowców czy dziennikarzy (a co tu mówić o przeciętnym kolekcjonerze płyt), zna choćby pobieżnie dokonania tej piosenkarki, która lata temu i przez krótki okres miała za oceanem status gwiazdy. Nie mogło być inaczej, skoro jej utwór zdetronizował na liście przebojów kompozycje grupy The Beatles. To również duży sukces zespołu Mercury Rev, że zaproszenie do wykonania tych 12 utworów przyjęła czołówka wokalistek szeroko pojętej sceny alternatywnej. Lista pań, które zechciały wykonać stare szlagiery wygląda imponująco.
Czy we wszystkie kompozycje udało się tchnąć nowe życie? Pozwólcie, że to pytanie pozostawię bez wyczerpującej odpowiedzi. Każdy oceni sam. Jak to w takich wypadkach bywa, jedne utwory bronią się lepiej, inne wypadają na ich tle nieco gorzej. Album jest spójnym i przemyślanym wydawnictwem. Punktem wspólnym są sugestywne orkiestracje oraz fakt, że udało się z poszczególnych utworów wydobyć nostalgiczno-bluesową nutę. Sporo w takich przypadkach zależy od nastawienia - ktoś powie, że te utwory, jakoś, pomimo różnych wokalistek, są do siebie podobne, ktoś inny, że taki był zamysł artystów i ciężko to będzie jednoznacznie zanegować. Warto sięgnąć do twórczości Bobbie Gentry i samemu sprawdzić, jak zmieniły się aranżacje, i czym różnią się interpretacje zaproszonych do współpracy wokalistek.