sobota, 7 maja 2016

RY X - "DAWN" Infectious Records




Za szyldem RY X ukrywa się australijski muzyk i kompozytor Ray Cuming. Właściciel "perłowego głosu", jak to całkiem zgrabnie określił jeden z recenzentów. Ray Cuming nie wziął się znikąd. Na koncie ma już epkę "Berlin" (kompozycja o tym tytule trafiła również na debiutancki album) wydaną w 2013, single oraz nagrody australijskiego przemysłu muzycznego. Wcześniej współpracował, czy też współtworzył takie projekty muzyczne jak Howling oraz The Acid. Wreszcie postanowił stworzyć i opublikować coś, za co tylko on byłby w pełni odpowiedzialny. Skojarzenia z jego debiutanckim albumem - wydanym przez oficynę Infectious Records - mogą być różne. Oczywiście na pierwszy plan wysuwają się te związane z Justinem Vernonem. Zdaje się, że Bon Iver odcisnął swoiste piętno na całym pokoleniu muzyków poruszających się w kręgu wszelkiej maści songwriterów. Pewien dziennikarz napisał, że na debiucie Cuminga: "Nick Drake spotyka Nilsa Frahma". Możliwe, nie będę specjalnie polemizował z tą opinią. W  muzyce RY X-a można doszukać się i takich elementów. Myślę, że nasz krajowy Fismoll znalazłby bez trudu wspólny język z RY X-em. A kto jest jednym z najważniejszych artystów dla samego Raya Cuminga? Australijczyk odpowiada bez cienia wahania, że jest nim Jeff Buckley.
Muzyka broni się sama. A płyta "Dawn" broni się według mojej opinii doskonale, gdyż nie zawiera "potknięć" czy słabych momentów. Z pewnością jest to muzyka specyficzna i adresowana dla wąskiej grupy odbiorców. Po debiutancki album RY X powinni sięgnąć wszyscy ci, którzy na co dzień interesują się takimi gatunkami jak indie-folk, indie-pop, i dla których termin "songwriter" nie jest kolejnym egzotycznym i pustym określeniem. Debiut Australijczyka raczej rozczaruje tych, którzy ponad wszystko oczekują dźwiękowej różnorodności, niezwykłych aranżacji,  nowych odkrywczych pomysłów na poziomie produkcji oraz zastrzyku olbrzymiej dawki energii. Nie ten album, nie ta półka, nie tędy droga. Dla Cuminga przede wszystkim liczy się nastrój, który umiejętnie i konsekwentnie buduje na całej płycie. A to budowanie wydaje się nie przysparzać Rayowi większego trudu. Artysta świetnie pokazuje, jak czasem niewiele trzeba, żeby stworzyć udaną kompozycję. Wolne nieco rozmyte akordy instrumentów klawiszowych, zwiewna mgiełka gitary akustycznej, dyskretne oddechy perkusji, barwne obłoki pogłosów - oto krajobraz dźwiękowy tego urokliwego albumu. Kruchość, delikatność, a jednocześnie dojrzałość i precyzja bije z tych dwunastu piosenek zawartych na debiutanckim albumie. Jedyne zastrzeżenie można mieć do realizacji "vocalu". Chciałoby się, żeby w kilku utworach głos wokalisty brzmiał nieco pełniej, nieco dokładniej, wyraźniej (żeby znalazł się niejako bliżej mikrofonu, a tym samym bliżej słuchacza). Choćby tak, jak w doskonałym utworze "Only".
Przeglądając moje posty na blogu oraz płyty, które przewinęły się w ostatnim czasie przez mój odtwarzacz, doszedłem do wniosku, że pierwsza połowa 2016 roku póki co wydaje się należeć do wokalistów.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz