Powszechnie wiadomo, jak na przestrzeni ostatnich lat wyglądała sytuacja z debiutantami. Owszem, te pierwsze wymarzone, wytęsknione, wyproszone (u wydawcy, który do końca potrafi mieć wątpliwości) płyty bywają udane albo i bardzo udane. Jednak jakże często przy okazji wydania drugich czy trzecich w kolejności albumów tych "nowych" wykonawców otwieramy ze zdziwienia usta, przecieramy zdumione oczy, zachodząc w głowę i zadając sobie tak samo brzmiące pytanie: "Co to... ( w tym miejsc wpisz ulubiony siarczysty epitet)... ma być?!". Po chwili pogłębionej refleksji dochodzimy do jedynie słusznego wniosku, że najwyraźniej postawiliśmy na niewłaściwego konia.
Na szczęście nic takiego nie miało miejsca w przypadku drugiego albumu RY X-a. Chociaż muszę przyznać, że przez pewien czas miałem wątpliwości. A wszystko przez to, że jakoś przegapiłem promocyjny singiel, który jesienią ubiegłego roku zwiastował nadejście nowego wydawnictwa. Pierwszym utworem z nowej płyty, który usłyszałem, była kompozycja "Foreign Tides". Nie zrobiła ona na mnie zbyt wielkiego wrażenia. Po przesłuchaniu całego krążka uznałem ją za jedną ze słabszych. Naturalnie obok niej można znaleźć kilka znacznie lepszych piosenek, gdyż całości liczy sobie trzynaście utworów.
Nowy album RY X - "Unfurl" nie jest, moim zdaniem, lepszy od debiutu, ale nie jest też dużo gorszy, sceptyków raczej nie przekona, fanów powinien zadowolić, a co najważniejsze, nie przynosi żadnych rewolucji brzmieniowych, i ten fakt należy w tym kontekście zaliczyć do dużych plusów. Można było mieć obawy, że Australijczyk, idąc ślepym tropem ostatnich poczynań Bon Iver'a, do którego , chcąc nie chcąc, stylistycznie nawiązuje, wykorzysta w aranżacjach znacznie większy arsenał elektronicznych dodatków, które dziś oferuje studio nagraniowe. Jednak artysta pozostał konsekwentny i kontynuował ten sam sposób myślenia o dźwięku, któremu dał wyraz swoim udanym debiutem ( tym razem znacznie mniej jest gitary akustycznej, czego przyznam trochę mi brakuje). Nadal w centrum uwagi znajduje się głos Cuminga, kreacja intymnej przestrzeni oraz stworzenie sugestywnego nastroju. Wciąż liczy się po prostu piosenka i jej sedno - czyli krótka opowieść oraz linia melodyczna, a nie przystrojona w barwne piórka forma, która jakże często ma coś przykryć, coś zasłonić, odwrócić uwagę. Wciąż ważna jest specyficzna więź ze słuchaczem, którą Ray Cuming bez trudu nawiązuje. Niektórzy z nas będą mogli przekonać się o tym wszystkim osobiście, gdyż RY X pojawi się w Polsce, wprawdzie bez deski surfingowej, ale za to na koncercie na początku marca.
(nota 7/10)
I dla porównania moja ulubiona kompozycja "Sweat", z poprzedniego albumu "Dawn" (2016).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz