niedziela, 3 lutego 2019

MERCURY REV - "BOBBIE GENTRY'S THE DELTA SWEETE REVISITED" (BELLA UNION) "W pogoni za pszczołą"

   Wygląda na to, że dziś mam przed sobą całkiem długi wpis, że wiele wyrazów i zdań pojawi się obok siebie i jedno pod drugim, zanim całość zakończy oddech ulgi oraz finalna kropka. A wszystko z tego prostego powodu, że niecodziennie przytrafia się okazja, żeby napisać kilka słów o niegdyś jednym z ulubionych zespołów.
    Mój pierwszy raz z Mercury Rev? Nie pamiętam, który to był dzień tygodnia, ale z pewnością musiała to być audycja Tomasza Beksińskiego, tym razem nie słuchana na żywo, tylko odtwarzana z kasety, dzięki uprzejmości kolegi, który późną nocą, walcząc ze snem i zmęczeniem, czuwał przy zielonym oku radia "Romans". Dziś pewnie niektórym trudno w to uwierzyć, że redaktor Beksiński mógł zaprezentować słuchaczom tak niepokorny zespół, jakim w pierwszym okresie działalności była formacja z Buffalo. Jednak tak właśnie było - zanim twórca kultowej audycji z własnej nieprzymuszonej woli zamknął się w gotyckiej krypcie i uprzedził do nowych dźwięków, był otwarty na różne style i gatunki.

Początki Mercury Rev sięgają przełomu lat 80-tych i 90-tych ubiegłego wieku, kiedy czterej przyjaciół uczęszczających do tego samego college'u postanowiło zacząć wyrażać się na niwie artystycznej. Byli wśród nich Jonathan Donahue (późniejszy wokalista grupy) i Sean "Grasshopper" Mackowiak (gitara), którzy początkowo tworzyli coś na kształt ścieżek dźwiękowych do etiud studenckich. Pierwsze nieśmiałe występy dla nielicznej i z pewnością nieświadomej nadchodzących wydarzeń publiczności miały miejsce w okolicznych galeriach sztuki. W domu Donahue rodzice słuchali płyt Musorgskiego i Dvoraka, a pierwszym wzmacniaczem był... głośnik w telewizorze, pod który podpinało się gitarę.
Wytwórnie płytowe, które otrzymały promocyjny materiał zespołu, były wyjątkowo zgodne w swojej opinii, wyrażając ją sugestywnym milczeniem. Dopiero niewielki label Jungle Records, z siedzibą w Wielkiej Brytanii, wyraził zainteresowanie, i wydał debiutancki album zatytułowany "Yerself is Steam".

Mijają lata, a te dwie pierwsze płyty Mercury Rev - "Yerself ist Steam" (1991), "Boces" (1993) - wciąż robią na mnie spore wrażenie i często do nich wracam. Bez cienia przesady można powiedzieć, że wtedy, na początku lat 90-tych, nikt nie grał w ten sposób. Ekipa Donahue (który początkowo udzielał się również w The Flaming Lips) i Mackowiaka, w mniej lub bardziej przemyślany sposób (raczej w mniej - to było reagowanie na impulsy, podszepty intuicji, młodzieńcza i spontaniczna radość tworzenia) zestawiała ze sobą elementy różnych gatunków, różnych estetyk, tworząc jedyny w swoim rodzaju przepyszny koktajl. Ich muzyka to była wyjątkowo ożywcza mieszanka noise-popu, alternatywnego rocka, freak-folku i psychodelii. W brzmieniu amerykańskiej grupy można było odnaleźć swobodę free-jazzowych formacji, radość wynikającą ze wspólnego grania, pewną dozę nie do końca kontrolowanego szaleństwa, (którą wnosił przede wszystkim charyzmatyczny wokalista grupy David Baker), pokłady nieskrępowanej wyobraźni, energię i moc przesterowanych gitar (shoegaze miał wtedy swój najlepszy czas), a nade wszystko zapadające w pamięć melodie. Do tych piosenek po prostu chciało się wracać.
Teledysk do mojego ulubionego przeboju grupy nakręcono w opuszczonym szpitalu chorób zakaźnych, który nazywano również "Tyfusowa Mary".








W mojej pamięci przechowuje mgliste wspomnienie pewnej soboty, kiedy to wczesnym rankiem zbudził mnie dzwonek i głośne łomotanie do drzwi. "Gestapo, UB, członkowie komisji sejmowej?" - przemknęło mi przez myśl. Kiedy w końcu w pełni otworzyłem ciężkie od snu powieki, a potem z trudem zwlokłem się z łóżka, i w piżamie doczłapałem się do drzwi, w oku wizjera ujrzałem twarz mojego przyjaciela. Pan A. nie witając się ze mną (skandal!), położył na mojej dłoni kasetę VHS (była połowa lat 90-tych), spojrzał na mnie znacząco, a chwilę później wyjątkowo przejętym głosem oświadczył: "Musisz to obejrzeć!!".
Jak pewnie domyślają się niektórzy z was, kaseta nie zawierała aktualnego wydania "Wiadomości", ani też (a to szkoda!) najnowszych popisów aktorskich Teresy Orlowski (naszej znakomitej przewodniczce po meandrach zachodniego świata), tylko zapis koncertu zarejestrowanego dla francuskojęzycznego satelitarnego programu M6. Pamiętam, że scena znajdowała się pod rozłożystym namiotem, a na niej stali, żeby tylko stali, członkowie grupy Mercury Rev, którzy będąc ewidentnie pod wpływem działania bliżej nieznanych substancji chemicznych ( co na to komisja sejmowa?!), zagrali wspaniały koncert, jeden z najlepszych jaki widziałem na ekranie telewizora.









Od samego początku kimś w rodzaju enfant terrible zespołu był David Baker. Jak powiedział w jednym z wywiadów Jonathan Donahue, teksty zawarte na debiutanckim albumie grupy, w dużej mierze zawierały coś w rodzaju zapisu strumienia świadomości Davida Bakera. Po pewnym czasie członkowie grupy zaczęli spierać się z nim o wszystko, począwszy od zawartości merytorycznej poszczególnych piosenek, a skończywszy na jego zachowaniu scenicznym. Sprzeczką i kłótnią nie było końca. Do legendy przeszła opowieść, jak to Baker w samolocie próbował wydłubać łyżeczką oko koledze z zespołu. Choć jeden z muzyków zapytany po latach, nie przypominał sobie takiego zdarzenia ("może to było gardło"), a wszystkim obarczył dziennikarza Melody Maker, który dla celów promocyjnych miał stworzyć taką historyjkę. Jednak po wydaniu dwóch pierwszych albumów ekscentryczny wokalista, z łyżeczką lub bez niej, musiał opuścić szeregi grupy. Później pracował jako producent muzyczny, pod pseudonimem SHADY opublikował płytę "World", w 2012 roku ponownie powrócił na scenę, tym razem z Variety Lights i krążkiem "Central Flow".

W 1995 roku Mercury Rev już z nowy-starym wokalistą (Jonathan Donahue wcześniej udzielał się w chórkach, wykonywał niektóre piosenki) nagrał płytę zatytułowaną "See You On The Other Side". Zgodnie z opinią Donahue była to najlepsza płyta w dorobku grupy, jednak tego zdania nie podzielili ani krytycy, ani słuchacze. Album kompletnie się nie sprzedał, załamani członkowie formacji znów pogrążyli się w sprzeczkach i kłótniach, aż w końcu grupa zawiesiła działalność. Donahue przeżył w tym czasie załamanie nerwowe (był uzależniony od heroiny), jego kompan - Sean "Grasshopper" Mackowiak - zamknął się na kilka miesięcy w klasztorze.
Żadne znaki na ziemi i niebie nie wskazywały na to, że członkowie zespołu znów kiedyś razem zagrają, ani tym bardziej, że ich kolejna wspólna płyta będzie przełomową i odniesie aż taki komercyjny sukces. To "Deserter's Songs" wydany w 1998 roku sprawił, że zespół Mercury Rev narodził się na nowo, a także zaistniał w świadomości wielu nowych fanów.

Daleki jestem od tworzenia sztucznych podziałów, jednak wydaje mi się, że w wypadku formacji Mercury Rev warto taki podział zastosować. Owa linia demarkacyjna oddzielałaby tych, którzy znali dokonania grupy przed wydaniem "Deserter's Songs" oraz tych, dla których album wydany w 1998 roku był pierwszym, z którym się zetknęli. Taki podział całkiem nieźle tłumaczy podejście i ocenę późniejszych wydawnictw amerykańskiej grupy. Stąd dla wielu, również dla skromnego autora niniejszego wpisu, krążek "Deserter's Songs" był punktem zwrotnym, przełomowym, ale również momentem krytycznym w rozwoju formacji z Buffalo. Grupa na późniejszych wydawnictwach - "All is Dream" (2001), "The Secret Migration" (2005), "Snow Flake Midnight" (2008) - wyraźnie straciła impet i wigor, całkiem zmieniła styl, podążając w stronę onirycznych, leniwych, opartych głównie na elektronicznym brzmieniu, kompozycji. Zniknęła gdzieś gitarowa siła, drapieżność i swoboda nieskrępowanej wyobraźni. Ale to już opowieść na inną okazję.






Początek lutego 2019 przyniósł zapowiadane od jesieni ubiegłego roku nowe wydawnictwo grupy: "Bobbie Gentry's The Delta Sweete Revisited" . Album stanowi próbę przypomnienia ważnej dla muzyki country postaci, jaką bez wątpienia była Bobbie Gentry. Amerykańska wokalistka funkcjonowała na muzycznej scenie pod koniec lat 60-tych. Naprawdę nazywała się Roberta Streeter, a pseudonim artystyczny wybrała pod wpływem filmu "Ruby Gentry" z 1952 roku, z Jennifer Jones i Charltonem Hestonem w rolach głównych. Jej pierwszy album "Ode to Billie Joe" otrzymał aż trzy nagrody Grammy. Pierwszy singiel, który sprzedał się w całkiem imponującej ilości kilku milionów egzemplarzy, nosił tytuł "Ode to Billie Joe/ Mississippi Delta". Piosenka "Ode to Billie Joe", która najbardziej poruszyła słuchaczy przybliżała okoliczności samobójczej śmierci Billie Joe McAllistera (zakończył swój żywot skacząc z mostu Tallahatchie Bridge, w utworze chodziło również o odbiór społeczny tej tragedii). Cała ta historia była ponoć inspirowana wydarzeniami z 1954 roku, morderstwem 14-letniego chłopca - nastolatek został zastrzelony i zrzucony z mostu Black Bayou.

Trzeba przyznać, że to całkiem zgrabny pomysł, żeby wrzucić na muzyczny warsztat zapomniane kompozycje amerykańskiej artystki. Pewnie niewielu rodzimych krytyków, radiowców czy dziennikarzy (a co tu mówić o przeciętnym kolekcjonerze płyt), zna choćby pobieżnie dokonania tej piosenkarki, która lata temu i przez krótki okres miała za oceanem status gwiazdy. Nie mogło być inaczej, skoro jej utwór zdetronizował na liście przebojów kompozycje grupy The Beatles. To również duży sukces zespołu Mercury Rev, że zaproszenie do wykonania tych 12 utworów przyjęła czołówka wokalistek szeroko pojętej sceny alternatywnej. Lista pań, które zechciały wykonać stare szlagiery wygląda imponująco.

Czy we wszystkie kompozycje udało się tchnąć nowe życie? Pozwólcie, że to pytanie pozostawię bez wyczerpującej odpowiedzi. Każdy oceni sam. Jak to w takich wypadkach bywa, jedne utwory bronią się lepiej, inne wypadają na ich tle nieco gorzej. Album jest spójnym i przemyślanym wydawnictwem. Punktem wspólnym są sugestywne orkiestracje oraz fakt, że udało się z poszczególnych utworów wydobyć nostalgiczno-bluesową nutę. Sporo w takich przypadkach zależy od nastawienia - ktoś powie, że te utwory, jakoś, pomimo różnych wokalistek, są do siebie podobne, ktoś inny, że taki był zamysł artystów i ciężko to będzie jednoznacznie zanegować. Warto sięgnąć do twórczości Bobbie Gentry i samemu sprawdzić, jak zmieniły się aranżacje, i czym różnią się interpretacje zaproszonych do współpracy wokalistek.

(nota 7/10)



 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz