sobota, 23 czerwca 2018

KAMASI WASHINGTON - "HEAVEN & EARTH" (Young Turks Recordings) "Jazzowa zadyszka"





  Na fresku Rafaela Santi - "Szkoła Ateńska", w samym jego centrum, widzimy dwóch największych filozofów starożytności: Platona i Arystotelesa. Pierwszy z nich wskazuje ręką na niebo (na świat idei), drugi natomiast pokazuje dłonią ziemię (świat empiryczny). Nie wiem, czy Kamasi Washington właśnie ten fresk miał przed oczami, kiedy tworzył zarys koncepcji dla swojego najnowszego albumu zatytułowanego "Heaven & Earth". Wiem za to, że podzielił go na dwie zasadnicze części, dwa fizyczne dyski: "Heaven" oraz "Earth". "Earth" - to świat ziemski, świat codziennej krzątaniny, natomiast "Heaven" to świat ludzkiego wnętrza, świat myśli oraz idei. Jest jeszcze ukryta niespodzianka, dodatkowy dysk zatytułowany "The Choice" (ale o tym nieco później).

Całość dysku pierwszego - "Earth"- rozpoczyna się od mocnego akcentu -"Fists of Fury" - który sugeruje, że za moment zanurzymy się w obrazach i kadrach rodem z amerykańskich filmów lat 60-tych i 70-tych. Jednak po chwili orkiestracja przenosi środek ciężkości w nieco bardziej romantyczne czy nostalgiczne rejony. Przez pierwsze trzy minuty pianista próbuje udowodnić, że ma naprawdę szybkie palce. I kiedy dostaje lekkiej zadyszki, do głosu dochodzi Kamasi Washington i jego saksofon. Czas był już najwyższy.

Jak słusznie zauważył jeden z recenzentów Kamasi Washington ma obecnie status gwiazdy. Świadczą o tym wyjątkowo zgodne recenzje wyjątkowo przejętych (w przytłaczającej liczbie) krytyków, którzy nie stroniąc od patosu oraz nadmiernej egzaltacji usiłują przekonać czytelników, że oto obcują z czymś wyjątkowym i są świadkami kolejnego, w przypadku tego artysty, OBJAWIENIA. Powiedzieć, że Washington ma dobrą prasę, to właściwie nic nie powiedzieć. Z pewnością mamy tu do czynienia z czymś na kształt "afektywnej epidemii", o której wspomina w swoich pracach jeden z krytyków kultury popularnej. Trudno nie zauważyć, że pod adresem Washingtona, przy okazji pojawienia się jego nowego wydawnictwa, sypią się hymny pochwalne i bukiety entuzjastycznych zdań. I co jest w tym wszystkim najciekawsze - sypią się one ze wszystkich stron, również, a może przede wszystkim, z tych, które na co dzień nie są związane z jazzem.
Autorzy audycji radiowych, którzy zazwyczaj obawiają się odtworzyć chociażby miniaturowe solo trąbki - drżąc o wyniki słuchalności - grają 12-sto minutowe kompozycje Kamasi Washingtona w całości. Po wysłuchaniu utworu, opowiadają - niezbyt przekonująco udając wzruszenie - że wyjątkowo miło było zanurzyć się w tej rozkosznej toni dźwięków. I ja mam w to uwierzyć?! Doprawdy...

A może coś przegapiłem. Być może "odnowiciel jazzu", jak nazwali Washingtona niektórzy krytycy, rzeczywiście sprowadził jazz nie na salony, ale pod strzechy, i wkrótce jego "rozkoszne dźwięki" wypełnią hale sklepów wielkopowierzchniowych, umilając czas i pomagając w doborze odpowiednich zakupów... Jeśli jest aż tak dobrze z recepcją muzyki improwizowanej, to posłuchajmy wspólnie jakże urokliwego fragmentu z wybornej płyty innego saksofonisty, który wprawdzie odnowicielem jazzu nie jest, ale potrafi dmuchać w ustnik. Logan Richardson i utwór "Hunter of Soul" pochodzący z albumu "Blues People".









Wróćmy jednak do płyty "Heaven & Earth" Kamasi Washingtona. Prolog/orkiestracja/chór/improwizacja/chór/improwizacja/orkiestracja/chór/epilog - to ulubiony schemat amerykańskiego saksofonisty. Z jednej strony możemy powiedzieć, że Kamasi Washington wyjątkowo uparcie trzyma się wypracowanych i sprawdzonych  schematów. Ani na moment nie próbuje zburzyć, czy zmienić przyjętej uprzednio strategii. Zupełnie tak, jakby przerażało go ryzyko wyjścia poza niesprawdzony do tej pory teren. Tak, jakby to, co leży poza granicą jego osobistej strefy komfortu stanowiło zagrożenie. A w domyśle miało obnażyć jego braki czy niedociągnięcia, pozostawić rysę na doskonałym i tak pieczołowicie pielęgnowanym wizerunku. A przecież, jak możemy usłyszeć w jednym z filmów Godarda, prawda zawiera wszystko - także błędy.
Z drugiej strony, ktoś przychylnie nastawiony - czyli większość dziennikarzy - pochwali amerykańskiego artystę za konsekwencję w dążeniu do celu.
Przyznam szczerze, że na dłuższą metę, czyli ok.150 minut przebiegu obydwu krążków ( nie wspominam o dodatkowych 35 minutach dysku numer 3), te "orkiestrowo-chóralne" wypełniacze, nanizane na oś czasu techniką "kopiuj-wklej", stają się nudne czy wręcz męczące.

Co uderza na płycie Kamasi Washingtona "Heaven & Earth", to brak żywej interakcji, całkowity, permanentny i być może zaplanowany BRAK DIALOGU pomiędzy poszczególnymi instrumentami. W koncepcji Washingtona artyści mają starannie wydzieloną prywatną strefę, którą starają się zagospodarować własną improwizacją. A przecież takie soczyste niekiedy dialogi kontrabasu i saksofonu, trąbki i fortepianu, obok swobodnej improwizacji, stanowią to, co w jazzie jest najpiękniejsze. Wydaje mi się, że do głosu dochodzi tutaj swoisty pragmatyzm, bowiem amerykański artysta lubi sobie wcześniej wszystko dokładnie rozplanować. I to między innymi odróżnia go od wielkich magów saksofonu, do których często bywa porównywany -  John Coltrane,  Pharoah Sanders.

Z pewnością nie brakuje na płycie "Heaven & Earth" ducha lat 60-tych. I co warte szczególnego podkreślenia, pomimo różnych barw i odcieni, nad całością unosi się jakaś specyficznie pozytywna aura. Specyficznie, bo nie jest to typowo amerykański "keep smiling", ale świadomość, że w życiu bywa lepiej lub gorzej, a równie ważne jest to, żeby po prostu być. Spróbować cieszyć się każdym dniem, drobnymi rzeczami (wyborną płyta Logana Richardsona "Blues People"), tak jak Washington zdaje się cieszyć każdym zagranym przez siebie dźwiękiem.
Co również charakteryzuje ten album to brak kaskaderskich popisów, balansowania na cienkiej linii samouwielbienia. Granie poszczególnych instrumentów podporządkowane jest czemuś nadrzędnemu (platońska ręka skierowana ku górze), idei całości kompozycji, jej charakterystycznego i wyznaczonego kolejnymi partiami brzmienia.
Z drugiej jednak strony nie ma praktycznie ani jednej solowej partii fortepianu, klawiszy, trąbki, że o gitarze nie wspomnę, która warta byłaby zapamiętania. Nie ma na tym albumie solowej improwizacji, do której chciałbym zachwycony powrócić albo którą, wyjątkowo przejęty, musiałbym odtworzyć, raz i drugi, polecając ten właśnie fragment znajomym ich szczególnej uwadze.










Drobnym odstępstwem od ulubionego schematu amerykańskiego saksofonisty jest początek utworu "The Invicible Youth", gdzie przez pierwszą minutę dźwięki instrumentów rozbiegają się we wszystkie strony. Jednak to tylko - o czym przekonamy się po chwili - rozgrzewka sztywnych palców i spierzchniętych warg, przed harmonijnym graniem, które wypełni kolejne minuty. To obok "One of One" zdecydowanie najsłabszy fragment tego wydawnictwa. Kamasi Washington gra tutaj punktowo, robi krótkie oddechy, stosuje miniaturowe pauzy, w tej drodze prowadzącej donikąd. Równie bezbarwna czy monochromatyczna wydaje się być improwizacja gitarzysty. Przy tej okazji kompozycja wyraźnie traci dynamikę, kuleje, rozłazi się na boki (podobne momenty znajdziemy na dysku oznaczonym numer 2).

W ostatecznym rozrachunku tym razem nieco lepiej - niż było to w przypadku "The Epic" - wypadły partie wokalne. Pewnie również z tego powodu, że utwory okraszone wokalizą zostały ciekawej napisane i zaaranżowane.

Krążek numer dwa rozpoczyna się równie marzycielsko, co ten oznaczony numer jeden. Tym razem wyjątkowo dobrą robotę wykonuje orkiestracja oraz chór (mniej schematycznie i przewidywalnie niż do tej pory), które w zestawieniu z oddechami saksofonu tworzą naprawdę sugestywne tło. To właściwie kolejna, w przypadku amerykańskiego artysty, ilustracja, gotowa ścieżka dźwiękowa do nieistniejącego filmu. Kompozycji na dysku numer 2 jest tyle samo - 8 - co na jedynce, jednak są nieco dłuższe. Czy są ciekawsze czy nieco gorsze, trudno powiedzieć. Skromnemu autorowi tego bloga, na dzień dzisiejszy oraz nieodległe jutro, bliżej jest do zawartości dysku pierwszego. Taneczny "Vi Lua Vi Sol", podczas słuchania którego nóżka sama chodzi po parkiecie. Banalny "Street Fighter Mas", odrobiny liryczny i nostalgiczny "Song for the Fallen", choć utrzymany w całkiem żywym tempie - oto, co szczególnie zapamiętałem z części "Heaven".
Gdyby komuś było mało, niejako w bonusie może otrzymać dysk numer 3, zatytułowany "The Choice", który zawiera dodatkowe pięć utworów, w tym dwa covery: "Will You Love Me Tomorrow" i "Ooh Child",  bagatela kolejne 35 minut muzyki. Z tego dodatkowego zestawu najbardziej przypadł mi do gustu blisko 10-minutowy cover przeboju Gofin and King - "Will You Still Love Me Tomorrow".

Czy Kamasi Washington zaskoczył mnie czymś na swoim najnowszym albumie? Niekoniecznie. Może jedynie tym, że wciąż konsekwentnie robi swoje, nie oglądając się na mody, i podszepty nie zawsze szczerych przyjaciół, z gatunku tych, którzy zwykle wszystko wiedzą lepiej. Paradoksalnie chyba więcej ze swoich umiejętności Washington pokazał na albumie Throttle Elevator Music - "Retrospective", o którym napisałem TUTAJ. "Heaven & Earth" to dobry album, który ma słabsze i lepsze momenty.
Nie pieję z zachwytu, nie ślinie się, nie marszczę, po prostu... słucham

(nota 7.5/10)






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz