środa, 6 czerwca 2018

BEN HOWARD "NOONDAY DREAM" (Island Records) "Przestrzeń przede wszystkim..."




Nie ma to jak... dobrze zacząć. A trzeba sobie powiedzieć, że najnowsza płyta Bena Howarda - "Noonday Dream" rozpoczyna się wybornie. Ileż to razy przekonałem się o tym, że taki świetny początek albumu podnosi oczekiwania słuchacza, i niejako ustawia całą płytę. Ileż to razy ten wyostrzony pierwszymi nagraniami apetyt nie został później w pełni zaspokojony. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca w przypadku trzeciego krążka angielskiego artysty.

   Oczywiście słuchając tych dziesięciu bardzo dobrych kompozycji, nie sposób nie nawiązać do twórczości Justina Vernona (Bon Iver). Bo to on przed laty przecierał szlak songwriterów, takimi albumami jak chociażby kultowy: "For Emma, Forever Ago", wytyczał nowe ścieżki dla swoich późniejszych naśladowców. "Chciałem być takim uczniem Neila Younga" - powiedział przed laty, w jednym z wywiadów Vernon.

 Czyim uczniem jest Ben Howard, nie będę rozstrzygał. Wiem za to, że tam, gdzie Bon Iver - zaskoczony i zmęczony popularnością - odszedł od melodii, wybierając ślepą uliczkę nużących elektronicznych efektów, eksploatowania (aż do bólu) możliwości technicznych, jakie dziś oferuje studio nagraniowe ("22, A Milion"), tam Ben Howard rozważnie przystanął, i pozostał wierny tradycji pisania piosenek, gdzie główną rolę odgrywa linia melodyczna.
Nie oznacza to, że na płycie "Noonday Dream" brakuje produkcyjnych tricków, elektronicznych dodatków, całego tego technicznego anturażu, który zwykle ma na celu ubogacenie kompozycji. Na ostatnim albumie Howarda jest przede wszystkim dużo przestrzeni. Wokół głosu i gitary akustycznej zwykle coś się dzieje - pojawia się drugi i trzeci plan, który nie jest sprowadzony do roli gustownego wypełniacza, czy monochromatycznego tła. W tych nagraniach - "The Defeat", "Someone In The Doorway", "A Boat To An Island Part 2/ Agatha's Song" -  po prostu bardzo łatwo się zanurzyć, zatopić, zasłuchać... Howard i jego ekipa - dziewięciu zaproszonych na sesję muzyków - umiejętnie wykorzystują różne instrumenty (skrzypce, wiolonczela, syntezator, sample, gitary elektryczne, vocoder, pogłosy), które dodają dodatkowych barw.
Pomimo nostalgicznego, długimi fragmentami, charakteru albumu, kompozycje Howarda nie są męczące - co jest bolączką wielu tego typu wydawnictw - i co warte szczególnego podkreślenia, utwory te w żadnym momencie nie tracą na dynamice. Piosenki zawarte na płycie "Noonday Dream" mają swój charakterystyczny rytm, wewnętrzny oddech, który często, jak chociażby w przypadku "What The Moon Does", wyznaczają takty gitary.
Ben Howard lubi korzystać z repetycji, ale nie zanudza słuchacza powtarzaniem kolejnych fraz. Owa wspomniana przeze mnie dźwiękowa repetycja służy do budowania napięcia, różnicowania poziomów, wyodrębniania drobnych momentów kulminacyjnych. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że angielski twórca miał oddzielny pomysł na każdą z tych dziesięciu kompozycji, dzięki czemu płyta pomimo spójności, podtrzymywania sugestywnego, nieco marzycielskiego nastroju, nie straciła nic z różnorodności. Od świetnie przyjętego i nagrodzonego debiutu Bena Howarda "Every Kingdom" minęło 7 lat, i z pewnością nie były to dla artysty lata stracone. Album "Noonday Dream" to dzieło dojrzałego mężczyzny, które zawiera zarówno pogłębienie dawnych  tematów, jak i próbę odejścia w zupełnie nową stronę. 

Skoro był dobry początek, to musi być i dobry koniec, bo właśnie kompozycja "Nica Libres At Dusk" otwiera najnowszy album Bena Howarda.

(nota 8/10)











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz