sobota, 14 maja 2016

RADIOHEAD - "A moon shaped pool" XL Recordings ("Forma wypełniona treścią")




                                                                                          (fot.internet)



Przyznam szczerze, że jakoś specjalnie nie czekałem na nowy album grupy Radiohead. Ostatnie dokonania brytyjskiego zespołu nie tyle, co rozczarowały mnie, ile mocno i zwyczajnie zmęczyły. Jeszcze kilka lat temu obcowanie z ich najnowszymi "produkcjami"(to bardzo w tym przypadku adekwatne określenie) przypominało zmaganie się z tym, co trudne (a w niektórych wypadkach niemalże bolesne). Nie było to doświadczenie, które przyniosłoby wymierne efekty na poziomie poznawczym, czy też na płaszczyźnie związanej z pogłębianiem swojej wrażliwości. Ostatnie kompozycje grupy Thoma Yorke'a w przeważającej większości były mdłe, rozmyte i ciężkie w odbiorze. Stanowiły doskonały przykład na to, co zwykle określa się zwrotem: "przerost formy nad treścią" (albo kolokwialnie rzecz ujmując "przeprodukowaniem"). Wyglądało to trochę tak, jakby zespół za wszelką cenę starał się wszystkim udowodnić, jaki to jest na wskroś nowoczesny, nowatorski, wyprzedzający dane mu miejsce oraz czas, w jaki to niezwykły sposób potrafi zapanować nad skomplikowaną materią dźwiękową. W efekcie końcowym tych formalnych popisów, słuchacz zamiast zestawu lepiej lub gorzej zaaranżowanych piosenek otrzymywał zapis brzmieniowych eksperymentów. W tamtym okresie prym wiodła elektronika we wszelkich jej możliwych odmianach - loopach, samplerach, pogłosach, zniekształceniach, zagęszczeniach struktur formalnych itd. W pewnym momencie zacząłem się zastanawiać, po co Thomowi Yorkowi potrzebny zespół, skoro ich utwory brzmią tak, jakby nad całością sprawował pieczę nie muzyk rockowy, ale informatyk lub programista. Co ciekawe, i warte w tym miejscu szczególnego podkreślenia, zespół wciąż miał rzeszę wiernych fanów, których dodatkowo przybywało z roku na rok. To swoisty paradoks oraz fenomen godny socjologiczno-kulturowej analizy. Oto zespół, jakby na przekór wszystkim, brnie dalej w dźwiękowe eksperymenty, jak tylko może komplikuje materię brzmieniową utworów, a fanów wciąż przybywa. Zupełnie tak, jakby nastąpił zwrot, czy też przechył - co przecież przytrafia się wielu zespołom - w stronę bardziej komercyjnego(a tym samym przystępnego) grania. Miejmy nadzieje, że ten okres jest już za nimi.
    Ubiegły tydzień nieoczekiwanie - przynajmniej dla mnie - przyniósł nowy singiel grupy Radiohead zatytułowany "Burn the witch" oraz zapowiedź ukazania się nowej płyty. Przesłuchałem ten utwór raz i drugi, obejrzałem teledysk, bez wielkiego entuzjazmu. Nadal, po niemal tygodniu obcowania z albumem, uważam, że piosenka "Burn the witch" jest najsłabszym utworem na płycie(który dodatkowo album otwiera), a także wyjątkowo nietrafionym singlem, który ma promować nowe wydawnictwo. Jednak na tym kończą się złe informacje, ponieważ dalej, z każdym kolejnym fragmentem płyty "A moon shaped pool", jest już tylko lepiej. 
Do następnego utworu na płycie również powstał teledysk. Piosenka "Daydreaming" skupiona jest wokół nostalgicznej partii klawiszy. Charakterystyczny głos Thoma Yorke'a  buduje niepowtarzalny oniryczny klimat i przeprowadza słuchacza przez kobierzec subtelnych dźwięków. 





Spokojny nastrój zostaje utrzymany w "Decks dark", gdzie na scenie muzycznej królują partie klawiszy. Z czasem wyłania się miękki pulsujący bas oraz rytmiczne akordy gitary. "Desert Island Disk" otwiera akustyczna gitara, jak żywcem wyjęta z płyt, któregoś z czołowych przedstawicieli americany. To jej repetytywna fraza stanowi bazę całego utworu. Senną atmosferę budują dodatkowo plamy dźwięków, które tworzą barwne tło. "Ful stop" to najbardziej dynamiczny fragment płyty. Przywołuje skojarzenia z krautrockiem czy spacerockiem, lub dokonaniami zapomnianego już Regular Fries. Powtarzalne struktury dźwiękowe, żywy rytm (muzyczne perpetuum mobile) bez trudu wprowadzają słuchacza w hipnotyczny trans. "Ful stop" jest jak jazda samochodem przez mroczne i niebezpieczne dzielnice pogrążonego we śnie miasta. Nikt nie wie, co za chwilę może wyłonić się z ciemności. Rozmyte smugi świateł, szum wiatru, odbicie twarzy w lusterku...już za późno, żeby się zatrzymać... 
"Glass Eyes" - przynosi ukojenie. Subtelna i wyjątkowo poruszająca linia melodyczna od razu zapada w pamięć. Instrumenty smyczkowe przydają temu fragmentowi dodatkowej szlachetności, barwy, uroku. 
"Indetikit" i "The numbers" to aranżacyjny popis, odsłaniający ogromne możliwości zespołu. Zachwyca świadomość i konsekwencja w budowaniu nastroju, sceny muzycznej oraz rozmaitych planów brzmieniowych. To również doskonały pokaz tego, na czym polega praca w studiu nagraniowym.  "The numbers" przywołuje dodatkowo ducha lat 70-tych. Na samym początku mamy coś na kształt niewinnego i pewnie zupełnie niezamierzonego cytatu z twórczości Roberta Wyatta. W finale utworu pojawiają się instrumenty smyczkowe, które toczą barwny dialog z fortepianem. Ta piosenka doskonale sprawdziłaby się jako fragment ścieżki dźwiękowej do serialu "Vinyl"(tak lekko, tak swobodnie, jak w "The numbers" Radiohead nie grali od lat).  "Present tens" - obok "The numbers" , i póki co, mój ulubiony utwór na płycie, to kolejne aranżacyjne cudeńko. Łagodny kołyszący puls, niespieszne takty nakreślone przez gitarę akustyczną, pogłosy, zapętlony vocal Thoma Yorke'a, a na deser - anielski chór odsłaniający fragment muzycznego nieba. Ten utwór to wzorzec tego, jak może brzmieć wyrafinowany pop, avant-pop przyszłości.W moim wymarzonym świecie tak właśnie wyglądałyby "popowe piosenki". Całość albumu "A moon shaped pool" wieńczą: "Tinker tailor" i "True love waits". Dwa ostatnie oddechy, dwa ostatnie westchnienia przed zapadnięciem w błogi sen. 
Co jest szczególnie warte podkreślenia, to brzmienie najnowszej płyty Radiohead. Nawet w najbardziej dynamicznych momentach albumu(może oprócz mocno "nabitego", i jakby nad wyraz zagęszczonego w średnich rejestrach "Burn the witch") poszczególne kompozycje nic nie tracą ze swojej subtelnej miękkości, czystości, gładkości, wyrazistości (jakby na przekór panującej tendencji do sztucznego podbijania dynamiki, mam tu na myśli nie brzmienie "fizycznego krążka", ale aspekty technicznej realizacji). Niezależnie od gustów muzycznych czy preferencji gatunkowych, to naprawdę wyjątkowa przyjemność móc obcować z tak nagraną płytą.
Radiohead to wciąż kreatywny zespół, a nie tylko grupa odcinająca kupony od swojej bogatej 30-letniej przeszłości. Jednak w odróżnieniu od wielu wcześniejszych produkcji na ostatnim albumie owa kreacja nie była celem samym w sobie. W przypadku "A moon shaped pool" wyraźna, czytelna i wyrafinowana długimi fragmentami forma została po brzegi wypełniona treścią. Zdaje się, że muzycy znów znaleźli złoty środek pomiędzy dążeniem do szukania nowych estetycznych rozwiązań, a zwykłą radością wynikająca ze wspólnego grania.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz