czwartek, 26 maja 2016

MELANIE DE BIASIO - "Blackened cities" Play it again Sam (bursztynowe odcienie hipnotycznej ciszy)







Melanie De Biasio to 37-letnia (w lipcu skończy 38 lat) belgijska piosenkarka, kompozytorka i autorka tekstów. Zanim zaczęła naukę śpiewu w Royal Conservatory w Brukseli, wchodziła w skład zespołu rockowego. W dzieciństwie sumiennie ćwiczyła na lekcjach baletu oraz dykcji. W trakcie trasy koncertowej po Rosji pojawiały się u niej problemy z głosem. Owe kłopoty były na tyle poważne, że Melanie zawiesiła śpiewanie niemal na rok. Jak sama podkreślała w jednym z wywiadów, dzięki tej wymuszonej przerwie - "wymuszonej ciszy" - oraz szeregu ćwiczeń doszła do nieco innego sposobu śpiewania. W rodzimej Belgii krytycy muzyczni okrzyknęli ją "belgijską Billie Holiday". Jednak zanim do tego doszło, zanim pod adresem De Biasio popłynęła rzeka ciepłych słów, nieoczekiwanych komplementów oraz hymnów pochwalnych wielbiących jej urokliwy głos, artystka wydała debiutancki album "A stomach is burning"(2007r.). Album zawierał dziesięć spokojnych nastrojowych kompozycji, które mniej lub bardziej wpisywały się w gatunek jakim jest jazz. Krytycy muzyczni podzielili się w ocenie albumu. Być może sami nie byli pewni (kto wie, czy przy okazji pisania recenzji jeden lub drugi wnikliwy dziennikarz nie odczuwał pieczenia w dolnej części żołądka), czy pochwalić uroczą debiutantkę, czy  raczej wytknąć drobne błędy. Ponoć krążek sprzedał się w zawrotnej liczbie - zważywszy na gatunek, kraj pochodzenia i środki promocji - czterech tysięcy sztuk.
Wnuczce włoskiego emigranta na co dzień towarzyszy zespół. W jego skład wchodzą: Pascal Paulus(klawisze), Pascal Mohy(fortepian), Dre Pallemaerts(perkusja), Samuel Gerstmans(bas). Melanie dodatkowo oprócz śpiewu gra na flecie, który jest dla niej przedłużeniem jej głosu(jednym z jej ulubionych artystów jest Yousef Lateef). Jazz dla Melanie De Biasio - tak, jak dla znakomitej większości artystów czy przedstawicieli nie tylko tego gatunku - oznacza przede wszystkim wolność. Stanowi platformę, dzięki której artysta w nieskrępowany sposób może wyrazić siebie. Zapytana przez jednego z dziennikarzy o gatunek muzyczny, który wykonuje, Melanie odpowiedziała, że nie jest to typowy jazz, ale "rozwojowy pop". Gdybym koniecznie musiał określić ramy gatunkowe, w które wpisuje się twórczość belgijskiej artystki, nazwałbym to "chamber-jazz-popem" albo "pogranicznym jazzem". W jej muzyce słychać bowiem elementy soulu, popu, jazzu, bluesa. To wokalistka oraz jej zespół w akcie kreacji sami decydują o tym, w jaki sposób wykorzystać oraz zestawić ze sobą elementy poszczególnych gatunków. Kolejną wyróżniającą się cechą utworów sygnowanych nazwiskiem De Biasio, jest cisza i spokojne wybrzmiewanie dźwięku. Ten sposób grania przywołuje skojarzenia z ostatnimi dokonaniami Talk Talk, solowym wydawnictwem Marka Hollisa, czy z albumami prezentowanej na łamach tego bloga belgijskiej grupy BED(ciekawe, czy Melanie słyszała kiedykolwiek płytę swoich rodaków).
Kiedy słyszymy głos Melanie De Biasio, przed oczami pojawia się obraz małej zadymionej knajpy, w której momentalnie ustają wszelkie rozmowy i zaczyna płynąć inny czas. W górze leniwie obracają się skrzydła wentylatora, przy barze widać szare oblicza, zmęczone trudami zbyt wolno dogasającego dnia. Tutaj nikt nigdzie się nie spieszy. Tutaj liczy się tylko chwila podkreślona czy uwypuklona przez kolejne takty muzyki, odmierzane oddechami fortepianu, kroplami basu, westchnieniami perkusyjnych szczotek oraz charakterystycznym głosem wokalistki. A może zupełnie niepostrzeżenie znaleźliśmy się na planie filmu Davida Lyncha, Louis Malle'a, Jima Jarmuscha, Paolo Sorrentino lub któregoś z dawnych przedstawicieli kina noir. W towarzystwie Melanie De Biasio wszystko jest możliwe. "W ciemności lubię przestrzeń, bo można sobie wyobrazić tak wiele rzeczy".






Budowanie nastroju, tworzenie sugestywnego, niepowtarzalnego klimatu, wprowadzanie słuchacza w błogi letarg czy stan chwilowej hipnozy - wszystko to stało się znakiem rozpoznawczym belgijskiej artystki. I znalazło swój doskonały wyraz na albumie "No deal" wydanym w 2013 roku. Aż wierzyć się nie chce, że te siedem wyjątkowych kompozycji nagrano w zaledwie trzy dni. W odróżnieniu od debiutu, druga w dorobku płyta zachwyciła nie tylko krajowych krytyków i recenzentów. Spodobała się również słuchaczom, i dotarła do piątego miejsca na belgijskiej liście przebojów.
Rok 2015 przyniósł kolejny album w dyskografii De Biasio. Mam tu na myśli krążek "No deal Remixed". Płyta z remiksami stanowiła w moim odczuciu - jak zwykle w takich przypadkach bywa i co zupełnie zrozumiałe, zdania mogą być w tej kwestii mocno podzielone - chyba niepotrzebny ukłon w stronę szerszego kręgu odbiorców. Nie wiem, czy album z remiksami powstał z inicjatywy De Biasio. Pewnie wokalistka jedynie uległa podszeptom szefów wytwórni płytowej, którzy zachęceni sukcesem płyty "No deal", postanowili jeszcze bardziej zwiększyć sprzedaż. Zremiksowane w mniej lub bardziej udany sposób piosenki, straciły niemal wszystkie istotne i charakterystyczne cechy dla twórczości belgijskiej wokalistki. Zniknął gdzieś niepowtarzalny klimat, wyparował wyjątkowy nastrój, oraz to coś, co stanowiło znak rozpoznawczy grupy De Biasio, a wymykało się trafnemu opisowi, jednoznacznemu ujęciu. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że ukłon w stronę nieco bardziej komercyjnego rynku okazał się być niezbyt trafionym pomysłem, również z tego prostego powodu, że kapryśny i nieprzewidywalny rynek raczej artystce się nie odkłonił.
Dlatego też nie byłem pewien, czego powinienem się spodziewać po najnowszej płycie - "Blackened cities" - z której to okładki spoglądało na mnie rodzinne miasto De Biasio, Charleroi. Jednak dość szybko rozwiałem swoje obawy i wątpliwości. Z zadowoleniem bowiem przyjąłem fakt, że najnowszy album zwiera tylko jedną, niemal 25-minutową kompozycję. Trudno jednoznacznie określić, chociażby ze względu na rozmiar ostatniego krążka, czym on w istocie jest - przedłużonym(i to mocno) singlem, epką czy swoistym koncept albumem. Czymkolwiek by nie był, liczy się tylko fakt, że jego zawartość muzyczna broni się doskonale. "Blackened cities" to wciągająca od pierwszych taktów hipnotyczna suita. Melanie De Biasio znów czaruje głosem. Jej wokal stanowią bogate w odcienie i subtelności średnie rejestry (jak to określił jeden z recenzentów, Melanie ma głos w kolorze bursztynu). Ton jej ciepłego głosu kojarzy mi się z takimi artystkami jak: Shirley Horn, Abbey Lincoln, Karin Krog. Znów na płycie mamy charakterystyczne momenty zawieszenia pomiędzy dźwiękami. Znów obok linii melodycznej liczy się nastrój, cisza, swoboda wybrzmiewania poszczególnych tonów. Znów mroczny z pozoru klimat wypełniają refleksy światła i półcienie. I znów można się w tych leniwych miękkich falach dźwięku zanurzyć bez reszty.
Dobrze, że muzycy z zespołu oraz Melanie De Biasio mogli sobie pozwolić na taką ekstrawagancję. Któż dziś nagrywa takie albumy?! Niejako na starcie skazując się, że owa kompozycja nie zagości w większości rozgłośni radiowych. Dobrze, że belgijska wokalistka nie dokleiła do tego wspaniałego materiału kolejnych dwóch albo trzech naprędce zrobionych utworów. Tej kompozycji słucha się z zapartym tchem od początku do końca. Sam kilkakrotnie złapałem się na tym, że nie zdołałem spostrzec, kiedy w uroczym towarzystwie Melanie upłynęło kolejne 25 minut. Belgijska artystka nigdy nie przypuszczała, że kiedykolwiek nagra i wyda niemal 25-minutową kompozycję. Dobrze, że Melanie De Biasio wciąż potrafi zaskoczyć nie tylko samą siebie.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz