sobota, 26 kwietnia 2025

ORCHID MANTIS - "POSSESSION PACT" (Start-track. com) "Analogowe refleksy"

 

    Modliszka jaka jest każdy widzi. Ta o nazwie "Orchid Mantis" oznacza modliszkę kwiatu orchidei, którą można spotkać, kiedy wybierzemy się na wyprawę po lasach tropikalnych Azji Południowo-Wschodniej. Jak podają źródła: "Kilka gatunków wyewoluowało tak, żeby naśladować kwiaty orchidei, jako strategię polowania i kamuflażu. (...) Wiadomo, że potrafią schwytać swoją zdobycz z oślepiającą prędkością". Muzyka projektu Orchid Mantis również rozwija się powoli jak kwiat, łagodnie się kołysze, pozornie usypia - "samice kołyszą się na boki naśladując podmuchy wiatru, są ponad o połowę większe od samców". Za tym projektem ukrywa się jeden człowiek, mieszkaniec Atlanty - Thomas Howard, który pojawiał się już w dodatkach na blogu. Wczoraj ukazała się jego najnowsza całkiem udana propozycja zatytułowana "Possession Pact". Nadarzyła się więc dobra okazja, żeby nieco bliżej przyjrzeć się temu artyście.





Piosenki, która rozbrzmiała powyżej, nie znajdziecie na wydanej wczoraj płycie. Chciałem pokazać, że Howard całkiem nieźle radzi sobie również w tej estetyce. Choć nie zawsze tak było. Początki artysty zabierają nas do jego sypialni i szeroko pojętego gatunku bedroom-pop, który Thomas Howard postanowił rozwijać, bawiąc się na łóżku programem muzycznym w laptopie. Przy tej okazji odkrywał także uroki sceny lo-fi. Wielu z jej przedstawicieli nagrywało kompozycje na boomboxach, starych magnetofonach kasetowych, itd. W piwnicy rodzinnego domu Howard zgromadził więc trochę starego sprzętu - samplery, syntezatory (również zabawki przeznaczone dla dzieci), gitary i magnetofon czterościeżkowy. Z czasem doszły do tego nagrania terenowe, których fragmenty wykorzystywał w swoich pierwszych kolażach dźwiękowych. Od tego momentu upłynęło jedenaście lat, w trakcie trwania których artysta z Atlanty rozwinął swój warsztat.

"Kiedy zaczynałem pisać piosenki nie czułem się zbyt pewnie w tworzeniu melodii, opowiadaniu historii itd. Skupiałem się więc na elemencie sugestywnym - starałem się, żeby moja muzyka przypominała stare wspomnienia lub próbowałem komponować mając na uwadze konkretne miejsce, które sobie wizualizowałem".





Nieliczni recenzenci, którzy zdołali zetknąć się z twórczością Orchid Mantis, w dużej mierze autorzy amerykańskich blogów, w swoich próbach uchwycenia charakteru kompozycji Howarda, często przywołują termin "nostalgia". Ta ostatnia rzeczywiście jest wyraźnie wyczuwalna i obecna w poszczególnych odsłonach. Wynika ona bardziej ze stanu mentalnego autora, sposobu postrzegania rzeczywistości, niż artystycznego założenia, funkcjonującego na zasadzie dogmatu.

"Nigdy nie zamierzałem pisać "nostalgicznych piosenek". Jeśli już, to po prostu staram się tworzyć piosenki, które są piękne. Nostalgia jest zawsze słodko-gorzka, więc jest zwykle smutno piękna".


Thomas Howard w ostatnim czasie zainteresował się gatunkiem slowcore. Słuchał dużo starych płyt takich grup jak: Codeine, Low czy Bedhead. Znalazło to bezpośrednie przełożenie na kompozycje zawarte na wydanym wczoraj albumie zatytułowanym "Possession Pact". Powstał zestaw dwunastu analogowych relikwii, utrzymanych w manierze slowcore, inspirowanych starymi filmami, dawnymi fotografiami itp.

 Płyta "Possession Pact" brzmi jak jedna kompozycja w kilku odsłonach, zarówno tych wypełnionych tekstem, jak i w przebiegach instrumentalnych. Przypomina niespieszne wariacje na temat, ponawianą wciąż na nowo próbę uchwycenia specyfiki konkretnego obiektu w paru sugestywnych ujęciach. Dominuje brzmienie gitary, powolne tempo, ramy gatunkowe do czegoś zobowiązują, mikro zmiany tonacji. Z pewnością tego materiału trzeba wysłuchać w całości, żeby w pełni poczuć ten przywoływany wcześniej nostalgiczny nastrój. 

Niektóre fragmenty mają coś z atmosfery nagrań grupy Low, w innych momentach mogą przypomnieć się dokonania recenzowanej na łamach bloga formacji Zelienople. Ta ostatnia nieco więcej uwagi przykłada do brzmienia, dlatego ich nagrania wydają się być głębsze, szlachetniejsze, także pełniejsze i bardziej nasycone treścią. W przypadku Orchid Mantis mamy do czynienia z czarno-białą fotografią; przy tej okazji warto wspomnieć, że nieco mogą drażnić dość jałowe takty perkusji. Na koniec dodam ciekawostkę, że album "Possession Pact" ukazał się w oficynie "Start-track.com", która ma siedzibę w... Bratysławie.

(NOTA 7-7.5/10)

 




Miasto Galaway (Irlandia) i Maria Somerville, która wczoraj w oficynie 4AD opublikowała album "Luster". Długimi fragmentami brzmienie przypomina dawnych reprezentantów tej wytwórni. A krytycy wyjątkowo zgodnie bardzo pochwalili ten materiał.




Szybka wizyta w Cleveland przyniesie spotkanie z Kennym Hooplą, który jak sam przyznaje, nasłuchał się płyt Sonic Youth i grupy Ride. Oto, co powstało z tych inspiracji.




Miasto Tulsa (stan Oklahoma), zespół Broncho, który wczoraj opublikował album "Natural Pleasure". Ten ostatni został skrytykowany przez recenzenta Pitchfork, dlatego... postanowiłem zajrzeć do tej płyty. Trzeba przyznać, że im dalej w las, tym jest coraz gorzej. Ale... są również intrygujące momenty. Chociażby takie cudeńko!





W naszym wiosennym zestawie nie może zabraknąć Elinor Blake (Kalifornia), która ukrywa się pod jakże adekwatnym do pory roku pseudonimem April March. Oto jej nowy singiel.




Indie-folkowy duetu z Bristolu, czyli NANTUA, dopiero rozpoczyna swoją muzyczną przygodę. Kilka dni temu opublikowali taki urokliwy singiel.




O zespole Floating Clouds wiadomo niewiele, poza tym, że wczoraj wydał całkiem udaną płytę zatytułowaną "With Shared Memory". Oto, jak się rozpoczyna to wydawnictwo.




W podobnym nastroju utrzymane jest najnowsze wydawnictwo "Fools Errand", zespołu Sunflecks, którym dowodzi Forrest Meyer z miasta Bellingham. Moja ulubiona piosenka.




 
Cóż, że ze Szwecji, czyli jeden z moich ulubionych męskich głosów ostatnich lat  - Thomas Feiner oraz jego najnowszy singiel.





Przed nami jeden z moich ulubionych artystów, David Sylvian, oraz jego najnowsza propozycja - opublikowane trzy dni temu demo pochodzi z 2011 roku. Ps. Gorące podziękowanie dla Huberta, za czujność, i podesłanie linka do tej kompozycji. 





MISSS TYGODNIA - bardzo lubię takie właśnie urokliwe miniatury, które zwykle gdzieś przepadają, gdyż nikt nie zwraca na nie uwagi. Przed Wami artysta z Londynu, który przybrał pseudonim KILU, i niedawno podzielił się taką oto piosenką. Aż prosiło się, żeby jednak nieco wydłużyć ten ostatni kluczowy fragment. Może następnym razem...





KĄCIK IMPROWIZOWANY - zawita dziś do Monachium, gdzie spotkał się międzynarodowy skład, z Tony Lakatosem, węgierskim saksofonistą, który przyjął dźwięczną nazwę WEB WEB i wczoraj opublikował album zatytułowany ""Plexus Plexus". 




sobota, 19 kwietnia 2025

MIEN - "MIIEN" (Fuzz Club Records) "Pozdrowienia z Austin"

 

   W latach osiemdziesiątych muzyka była niezwykle istotna, stanowiła sens życia, bardzo jednoczyła. To był kod porozumiewania się: czego słuchasz. W ten sposób się poznawaliśmy. Słuchało się ekstremalnie dużo, intensywnie. Wracałem ze szkoły, włączałem magnetofon i do godziny dwudziestej drugiej non stop grała muzyka. Dzień w dzień " - to wspomnienia Jacka Buhla, członka jednej z najlepszych polskich grup - Variete - zawarte w ciekawej książce Rafała Księżyka  - "Fala.  Rok 1984 i polski postpunk".

Nie pamiętam zbyt dobrze lat 80-tych, ale mógłbym dokładnie to samo powiedzieć o dekadzie lat dziewięćdziesiątych. Obecnie nie słucham płyt z taką intensywnością, jak to czyniłem będąc nastolatkiem. Jednak staram się pielęgnować w sobie ciekawość tego, co dzieje się na tak zwanym rynku muzycznym. Może także dzięki temu dotarłem do bardzo udanej płyty "Mien - "MIIEN", która ukazała się wczoraj i przyniosła ze sobą sporo świeżego wiosennego powietrza.





O supergrupie - jak nazywają formacje MIEN niektórzy dziennikarze - wspomniałem już kilka tygodni temu. Zaprezentowałem wtedy perfekcyjnego singla - "Evil People", który promował to wydawnictwo. Tak się złożyło, że ta piosenka otwiera album "MIIEN", i chcąc nie chcąc, ustawia poprzeczkę oczekiwań. Przyznam, że moje pragnienia związane z wydaną wczoraj płytą MIEN, były mocno rozbudzone, ale dzięki staraniom członków grupy sporo mglistych wyobrażeń zostało wreszcie urzeczywistnionych. Muzyka zespołu emanuje jakąś pierwotną energią, której mogą im pozazdrościć inne formacje nieudolnie i bezskutecznie szukające w hałaśliwym i energetycznym graniu rozpoznawalnego środka wyrazu. Być może wynika to z faktu, że członkowie amerykańsko-kanadyjskiej załogi są świetnymi rzemieślnikami, bardzo dobrze opanowali grę na instrumentach, niczego nie muszą ukrywać lub maskować. Lata praktyki sprawiły, że nawiązały się pomiędzy nimi więzi empatycznego porozumienia.

Lata praktyki odbytej, dodajmy, w swoich macierzystych formacjach: The Black Angeles, Golden Dawn Arkestra, Elephant Stone i recenzowanej jakiś czas temu na łamach bloga grupie The Earlies, w której wyżywa się artystycznie John Mark Lapham, odpowiedzialny w zespole MIEN za brzmienie i subtelne elektroniczne dodatki.

Pomysł powstania grupy MIEN zrodził się w 2004 roku, podczas festiwalu w Austin. Wtedy to Rihsi Dhir ( z Elephant Stone) spotkał i zamienił kilka słów z wokalistą The Black Angles - Alexem Maasą. Do wciąż bardziej hipotetycznego niż realnego składu szybko dołączył wspomniany wcześniej John Mark Lapham, który od razu zaproponował taką oto wizję zespołu: "Wyobraź sobie Black Angeles jako Nico w jej industrialnej fazie z lat 80-tych, w połączeniu z Georgem Harrisonem i Conny Plank".





Co z tych zapowiedzi wyszło, mogliśmy przekonać się w 2018 roku, słuchając udanego debiutu, zatytułowanego "Mien", który odnotowali nielicznie recenzenci. Na tym albumie psychodeliczno-rockowe tony zawierały tu i ówdzie zgrabnie wplecione wschodnie akcenty. Na pokładzie studia nagraniowego znalazł się sitar, stąd też niektóre momenty mogły skojarzyć się z dawnymi dokonaniami grupy Kula Shaker.

Trzeba przyznać, że przy okazji najnowszego albumu "MIIEN, zespół rozwinął skrzydła. "To proces organiczny - twierdzi Rishi Dihr. - Prosty pomysł może stać się czymś monumentalnym, gdyż każdy z nas nada mu własny charakter". 

Rzeczywiście wiele prostych pomysłów na wydanej wczoraj płycie udało się zgrabnie rozbudować. Grupa MIEN jest jedną z tych nielicznych, która mogłaby z powodzeniem zagęścić narrację, wykorzystać jeszcze więcej środków stylistycznych, rozmaitych produkcyjnych dodatków, sampli, zniekształceń, przetworzeń, itd.,...  i mało kto stwierdziłby, że tym razem to mocno przesadzili. Warto podkreślić, jak świetnie w tej estetyce sprawdza się charakterystyczny głos Alexa Maasa. Można bez cienia przesady rzec, że został stworzony do tego typu twórczości. John Mark Lapham nie byłby sobą, gdyby od czasu do czasu nie przepuściłby tej wokalizy przez różne efekty - pogłosy, modyfikacje, chórek itd. W "Silent Golden", "Tungsten", "Morning Echo", panowie zbliżyli się do rejonów, które na dwóch pierwszych płytach z powodzeniem eksplorowała niegdyś formacja Regular Fries. Świetny "Mirror" mógłby zostać kolejnym singlem promującym to wydawnictwo.

Niestety nie udało się uniknąć kilku słabszych momentów. Nie są ta poważne mielizny, ot, drobne kałuże, które można przy okazji kolejnych przesłuchań rozmyślnie pominąć. Fragmenty takie jak: "Tungsten" czy "Knocking On Your Door" na kolorowym tle pozostałej reszty wypadały bezbarwnie albo blado. Dla kontrastu, gdyż album "MIIEN" jest dobrze zbilansowany, utrzymany w zróżnicowanym tempie oraz ekspresji, są także jaśniejsze punkty, gdzie grupa pokazuje w pełni swoje możliwości, to: "Slipping Away" i wieńczący dzieło "Morning Echo".

(nota 7.5/10)

 



Całkiem możliwe, że grupa Beirut najlepsze lata ma już poza sobą. Jednak nie przeszkadza to w publikowaniu płyt. Najnowsza ukazała się wczoraj, zawiera aż 18 utworów. Oto jeden z nich.




Również w dniu wczorajszym ukazał się nowy album piosenkarki z Brooklynu - Avery Friedman, zatytułowany "New Thing". Wybrałem z niego tytułowy utwór.




Kolejna artystka to basista i wiolonczelistka z deszczowego Seattle - Elleanor Barber. Pod koniec marca ukazała się jej płyta Qllella - "Antifragile".




Przeniesiemy się do Berlina, gdzie działa zespół TWINS, który 23 maja opublikuje nowe wydawnictwo zatytułowane "Healing Dreams".







Grupa Divide And Dissolve pochodzi z Melbourne i wczoraj opublikowała płytę zatytułowaną "Insatiable". Wybrałem z niej taki oto rozkoszny fragment.





Dla równowagi dobrze mieć jakiś francuski akcent. Nieźle nam znana grupa Francoise And Atlas Mountains połączyła siły w jednym singlu z Cassandrą Jenkins. Oto on.




Zajrzymy do Manchesteru, gdzie rezyduje Tasmin Stephens, która wraz z kolegami ukrywa się pod szyldem TTSSFU. Oto fragment z jej najnowszej płyty.




MISS TYGODNIA - nie mogło być inaczej, skoro jedna z moich ulubionych grup w ostatnim czasie zapowiada wydanie płyty - stali Czytelnicy dobrze pamiętają wspaniały album "WAIT FOR ME", nowi zawsze mogą sięgnąć do recenzji zamieszczonej na blogu. Ta najnowsza propozycja grupy SNOWPOET, bo o niej mowa, ukaże się 23 maja i będzie nosić tytuł "Heartstrings". Właśnie pojawił się uroczy singiel, który promuje to wydawnictwo. Przywitajcie go ciepło.




W "KĄCIKU IMPROWIZOWANYM"  - spotkanie trębacza i saksofonisty. Daniel Carter oraz Ayumi Ishito, album "Endless Season".


sobota, 12 kwietnia 2025

FLEU DE FEU - "WEEP" (Pogorecords) "SZAMANKA Z BRUKSELI"

 

Belgijska czy holenderska scena niezależna to terytorium bardzo rzadko odwiedzane przez recenzentów płytowych, szczególnie tych pochodzących z Wysp Brytyjskich oraz USA. Macie wrażenie, że całkiem niedawno czytaliście już podobnie brzmiące zdanie? Również odnoszę wrażenie, że całkiem niedawno je napisałem. Osobliwa koincydencja. Jednak to nie pomyłka lub swoiste deja vu. W dzisiejszej odsłonie bloga po raz kolejny wystąpi przedstawiciel - właściwie przedstawicielka - sceny flamandzkiej, która niedawno opublikowała intrygujący album zatytułowany "Weep". Mam tu na myśli Dominique Van Cappellen-Waldock, która ukrywa się wraz z grupą znajomych muzyków pod pseudonimem FLEUR DE FEU. Cała płyta została zadedykowana niedawno zmarłemu ojcu artystki, zaś główną inspirację stanowiła postać "Owl Woman"; "Kobieta Sowa" - była szamanką plemienia Czejenów, którą w 1985 roku wprowadzono do Galerii Sław Kobiet Kolorado.




Dominique Van Cappelllen Waldock ma brytyjsko-belgijskie korzenie. Po rozwodzie rodziców mieszkała przez czas jakiś w Londynie u dziadków. To w stolicy Anglii pobierała pierwsze lekcje nauki gry na gitarze, odkryła rocka i jego wszelkie odmiany. Zasłuchiwała się w płyty Siouxie And The Banshees, Niny Hagen. Później nawiązała sympatyczną relację z Ronniem Jamesem Dio (grupa Rainbow, Black Sabbath), który gorąco namawiał ją do śpiewania i występów scenicznych. Jednak Dominnque niezadowolona z uzyskanych efektów swoich artystycznych poczynań na czas jakiś zrezygnowała z muzyki i podjęła posadę sekretarki.

W 2011 roku założyła postpunkowe żeńskie trio, które przyjęło nazwę Baby Fire i opublikowało album "No Fear". Przy okazji nielicznych wywiadów, do których można dotrzeć, artystka narzeka na belgijską scenę niezależną, gdzie dominują towarzyskie układy, męskie grupy, a panią bardzo ciężko zaistnieć, zarówno na rynku muzycznym, jak i w świadomości przeciętnego odbiorcy. "Nikt nie zwraca uwagi na kobiece zespoły" - oświadczyła rozczarowana.

Być może dlatego jej postać jest bardzo słabo znana także na ojczystej ziemi. Choć poszczególni muzycy doceniają jej wkład, doświadczenie (trzydzieści lat obecności na scenie) oraz zaangażowanie. Jeden z nich określił ją niegdyś mianem "pierwszej damy" brukselskiego undergroundu. W dorobku Dominque Van Cappellen - Waldock znajdziemy wyraźne ślady współpracy z Joe Goldringem (dawniej grupa Swans), Tonny Barberem (The Buzzocks), Eugenem Robinsonem (Oxbow, Bunnel), Dougiem Scharinem (Codein, John Zorn), czy Pierrem Vervoloesemą (dEUS). Wystąpiła na jednej scenie z GodSpeed You! Black Emperor, Lydią Lunch, Bardo Pond, grała przez krótki czas w postmetalowej formacji Doctor And Nurse (zespół rozpadł się tuż po wydaniu pierwszej płyty).




Wymieniłem wszystkie te nazwy nie bez powodu, bowiem to dzięki nim możemy pobieżnie nakreślić mapę zainteresowań belgijskiej wokalistki i gitarzystki. W ostatnich latach są to z pewnością rejony psychodelicznego rocka, czego wymownym potwierdzeniem jest również wydana niedawno płyta FLEUR DE FEU - "WEEP". Gdyby Dominque Van Cappellen-Waldock się poszczęściło, miała lepszego agenta - o czym często wspomina - i nieco więcej czasu, jej najnowszy album ukazałby się nakładem oficyny Constellation Records, bo właśnie z brzmieniem prezentowanym od lat przez kanadyjską wytwórnię ta propozycja mocno się kojarzy.

Od samego początku, czyli od pytania zawartego w pierwszej kompozycji - "How Shall I Begin My Song?" - dominuje ponura atmosfera, którą dodatkowo zagęszczają przyjemnie zapętlone partie gitar. Dochodzą do tego powolne, rozciągnięte tony syntezatorów, wiolonczeli (Matheiu Safatly) i tureckiej lutni. Głos Dominque Van Cappellen -Waldock świetnie odnalazł się w tym otoczeniu. Stanowi coś w rodzaju przewodnika-łącznika pomiędzy światami, kolejnymi warstwami świadomości, które przy okazji psychodelicznego transu można by odkryć.

Siła tych sześciu spójnych i dobrze zestawionych ze sobą nagrań polega na tym, że stanowią kolejne poziomy zanurzenia w tej sugestywnej dźwiękowej podróży. Najgłębiej, a zarazem najmroczniej, wydają się brzmieć dwa najdłuższe przystanki, oznaczone wymownymi tytułami "Weep" (inspirowany poematem Al-Khansy) oraz "My Hand". Przy okazji płyty Fleur De Feu mogą przypomnieć się czołowi przedstawiciele wspomnianej wcześniej oficyny Constellatoin Records (chociaż ta ostatnio serwuje również sporo elektronicznych brzmień, a szkoda), poniekąd wczesne dokonania Dead Can Dance, fragmenty nagrań młodszej odrobinę koleżanki po fachu - cóż, że ze Szwecji - Anny Von Hausswolff. Wydaje się, że belgijskiej artystce udało się wykreować i podkreślić tak istotną dla niej mistyczną stronę muzyki. "Kiedy zanurzam się w dźwiękach czuję, że wychodzę poza czas, mogę dotknąć innego wymiaru". Czego Wam uda się dotknąć? Tradycyjnie przekonacie się sami.

(nota 7.5-8/10) 

 



Skoro padło nazwisko szwedzkiej i nieco młodszej - cóż za złośliwość -  koleżanki Anny von Hausswolff, przeniesiemy się na moment do znanej z jazzowego festiwalu, przepięknie położonej, miejscowości Montreaux, gdzie jakiś czas temu wystąpiła wokalista oraz jej sympatyczna załoga, żeby wykonać również taką oto wyborną kompozycję. Cudo!!





Japończycy nie przejmują się cłami i wydają płyty. Chociażby takie jak ta, opublikowana wczoraj, zatytułowana "Wheels Of Omon", tokijskiej znanej nam grupy Kuunatic.




Belgijska ziemia raz jeszcze, grupa AZMARI, która przypomniała o sobie nowym singlem, ten zaś zwiastuje całe wydawnictwo - "In Oculis", którego premiera będzie miała miejsce 9 maja.




Z Belgii do Francji niedaleka droga, zdążymy więc posłuchać także nowej pieśni formacji Bank Myna, która 25 kwietnia opublikuje album zatytułowany "Eimura".




Kolejne europejskie miasto na trasie naszej wycieczki to Berlin, skąd pochodzi grupa PAINTING, która wczoraj wydała album "Snapshot Of Pure Attention".




Również wczoraj ukazał się nowy album Bon Iver - "Sable, Fable" bardzo zgodnie pochwalony przez krytyków wysokimi notami. Dziennikarze zwykle i od długich lat chwalą wszystkie dokonania Justina Vernona. Czego by się nie dotknął, ich zdaniem... Docenili nawet dwie ostatnie mielizny, przez które ciężko było przejść suchą stopą, że o uszach nie wspomnę. W moim odczuciu płyta "Sable, Fable" stanowi drobne światełko - niezbyt jasne, ale jednak - w tunelu, porzucenie męczących studyjnych  eksperymentów, i próbę powrótu do tego, w czym Vernon niegdyś czuł się najlepiej.




Przed tygodniem ukazała się całkiem przyzwoita płyta grupy Panchiko, która pochodzi z miasta Nottingham, zatytułowana "Ginkgo". Oto mój ulubiony fragment.




Kilka dni temu ukazał się teledysk do mojej ulubionej piosenki ostatnich tygodni, nie mogę więc nie skorzystać z okazji, żeby jej nie przypomnieć.




Pogrążony w wojnie celnej stan Connecticut reprezentuje Maria Usbek, która 25 kwietnia ma zamiar opublikować płytę zatytułowaną "Naturaleza", promowaną przez ten singiel.




"KĄCIK IMPROWIZOWANY" - rozpocznie jedna z moich ulubionych kompozycji ostatnich dni, czyli utwór "Naban", który kończy niedawno wydany album "EFFRA" - Mishy Mullov-Abbado.




"KOMPOZYCJA TYGODNIA" -  pochodzi z oficyny We Jazz Records, która ma siedzibę w Helsinkach. 23 maja ukaże się album "Traces" formacji Cosmic Ear, z Matsem Gustafssonem w składzie. Oto wyborne nagranie z tego wydawnictwa.




sobota, 5 kwietnia 2025

VENTILATEUR - "RAGE DE VIVRE" (W.E.R.F.) "Diamenty, czekolada, piwo i frytki"

 

    Belgijska czy holenderska scena niezależna to terytorium bardzo rzadko odwiedzane przez recenzentów płytowych, szczególnie tych pochodzących z Wysp Brytyjskich oraz USA. Pierwsze skojarzenie podsuwają nazwy klasycznych, mniej lub bardziej znanych, przedstawicieli, takich jak: Legendary Pink Dots, Amatorski (omawiany przeze mnie) Balthazar, Clan Of Xymox, The Ex (wkrótce nowy album), Soulwax, Warhous, Hooverphonic lub dEUS. Wokalista tego ostatniego wyraża się muzycznie występując także w innym zestawieniu personalnym. Mam tu na myśli recenzowany na łamach bloga TAXIWARS, chyba najjaśniejszy punkt owej sceny. Do tego można dorzucić Yuri Honing Trio, którego dokonania także zaprezentowałem lub jego wcześniejsze nieco bardziej rockowe wcielenie - Wired Paradise. Dlatego każdą nową godną uwagi propozycję, pochodzącą z tego rejonu, warto odnotować. Zwłaszcza, kiedy ta wyróżnia się na niezbyt dużym tle pozostałej reszty. Grupa Ventilateur to formalnie trio, które tworzą gitarzysta Daan Soenens, perkusista Iben Stalpaert oraz basista Jasper Hollevoet. Panowie całkiem niedawno opublikowali najnowsze, drugie w dorobku, wydawnictwo, zatytułowane "Rage De Vivre". Na marginesie dodam, że jego zawartość jest dużo ciekawsza w porównaniu do zachowawczego i dość przewidywalnego debiutu.




Spora w tym zasługa gości zaproszonych do studia podczas sesji nagraniowych. Mam tu na myśli szczególnie saksofonistę - Nathana Deamsa (występuje również w grupach Echoe of Zoo, Black Flowers), czy znaną ze składu wspomnianej już dzisiaj formacji Balthazar skrzypaczki - Patricie Vanneste. Poza tym w odróżnieniu od instrumentalnego debiutu, pojawiło się kilka ścieżek ozdobionych wokalizą. W wyrazistym "For Bette Days" wystąpił Luca Missiaen, Sebastien Dewaele - aktor znany ze serialu "Eigen Kweek" czy "Bevergem", zaśpiewał w singlu "Volk" oraz Naomi Sijmons - w tytułowym "Rage De Vivre". Ta ostatnia wypadła zdecydowanie najlepiej w tym towarzystwie i przekonała mnie najbardziej. Można jedynie żałować, że nie ozdobiła większości kompozycji swoim głosem.




Kolejne odsłony albumu "Rage De Vivre" emanują większą dawką energii w zestawieniu ze spokojnym debiutem - "Hoofdlaat" (2022) (tytuł odnosił się do wioski położonej we Flandrii, choć płyta pierwotnie miała być nagrywana na Kostaryce). Tuż po opublikowaniu krążka zespół wyruszył w trasę koncertową. Wystąpił na jednej scenie tuż przed bostońską, o wiele bardziej znaną i rozpoznawalną grupą - KARATE. Później holenderscy artyści rozpoczęli współprace z grupami teatralnymi i powoli gromadzili materiał na kolejny album.

Trzeba przyznać, że zespół Ventilateur sprawnie porusza się po rockowo-jazzowym pograniczu, to właśnie tam czuje się najlepiej. Czasem pojedyncze akordy skręcą odrobinę w rejony art-rocka, to znów pokażą ostry lwi pazur. Być może tej surowości, chropowatości i brudu w ostatecznym rozrachunku mogłoby być nieco więcej. Jednak proste, filmowe tematy oraz ich sugestywne, barwne rozwinięcia całkiem dobrze się bronią.

Warto podkreślić, że nie ma na tym materiale zbyt wiele śladów studyjnej produkcji. Większość udanych kompozycji można swobodnie zagrać podczas koncertu i zabrzmiałyby podobnie. Wydaje się, że jest to zasługa dobrego zgrania zespołu - jak podkreślają artyści, w ten sposób dały o sobie znać długie godziny spędzone w sali prób - oraz Jefa Claeysa (poznali się w Theatre Aan Zee),właściciela studia w Ledeberg, który postanowił nie ingerować nadmiernie w tkankę brzmieniowa poszczególnych utworów.

"Wszyscy troje mamy rockowe korzenie, z pewnymi wpływami jazzowymi. Sądzę, że posiadamy ugruntowane brzmienie, jest w nim pewien rockowy seksapil, zalotna melodia. Nasza muzyka bywa określana również jako filmowa" - tyle perkusista grupy Iben Stalpaeter. Resztę, jak zwykle, sprawdzicie sami.

(nota 7.5/10)


 


Na dobry początek oczywiście powrócę do grupy Mess Esque, żeby przedstawić jedno z pierwszych bardzo wartościowych nagrań tego sympatycznego duetu.



Pozostaniemy w podobnym nastroju. Brytyjska dobrze nam znana grupa Caroline podzieliła się niedawno nowym bardzo urokliwym singlem. Oto on!




Inne duet, tym razem żeński, pochodzący z Wysp Brytyjskich - czyli LILO (Helen Dixon i Christie Gardner), w ubiegłym tygodniu opublikował album zatytułowany "Blood Ties". Wybrałem moją ulubioną kompozycję.




Wrócimy do Melbourne, skąd wywodzi się zespół HTRK. Niedawno pojawił się ich nowy singiel, który zawiera dwie piosenki. Oto jedna z nich.




Kanadyjska Ottawa to miejsce spotkań członków grupy Paragon Cause.  Z ich dorobku wybrałem coś w rytmie dla "tańczących  inaczej".




Nasza dobra znajoma Anika Henderson wczoraj opublikowała najnowsze wydawnictwo zatytułowane "Abbys".




Również w dniu wczorajszym brytyjska grupa rezydująca obecnie w Berlinie - The Underground Youth - opublikowała najnowszą płytę "Decollage". Mój faworyt? Chyba wciąż ten utwór.




MISS TYGODNIA - przykleiła się do mnie niespodziewanie na samym jego początku. Bardzo urokliwa, wiosenna piosenka grupy z miasta Indianapolis - czyli Fern Murphy. Przyjmijcie ją ciepło.




"KĄCIK IMPROWIZOWANY" - nasi znajomi z duńskiej ziemi, czyli Copenhagen Jazzexperience - latem ubiegłego roku recenzowałem ich bardzo udany album - w ostatnich dniach zaprezentowali dwie nowe kompozycje. Oto pierwsza z nich.



Coś na kształt "Kompozycji tygodnia" należy do załogi reprezentującej Los Angeles, które to miasto raczej nie bywa kojarzone z muzyką improwizowaną. Formacja PHI-PSONICS 23 maja opublikuje wydawnictwo zatytułowane "Expanding To One". Oto singiel promujący ten album.