Belgijska czy holenderska scena niezależna to terytorium bardzo rzadko odwiedzane przez recenzentów płytowych, szczególnie tych pochodzących z Wysp Brytyjskich oraz USA. Macie wrażenie, że całkiem niedawno czytaliście już podobnie brzmiące zdanie? Również odnoszę wrażenie, że całkiem niedawno je napisałem. Osobliwa koincydencja. Jednak to nie pomyłka lub swoiste deja vu. W dzisiejszej odsłonie bloga po raz kolejny wystąpi przedstawiciel - właściwie przedstawicielka - sceny flamandzkiej, która niedawno opublikowała intrygujący album zatytułowany "Weep". Mam tu na myśli Dominique Van Cappellen-Waldock, która ukrywa się wraz z grupą znajomych muzyków pod pseudonimem FLEUR DE FEU. Cała płyta została zadedykowana niedawno zmarłemu ojcu artystki, zaś główną inspirację stanowiła postać "Owl Woman"; "Kobieta Sowa" - była szamanką plemienia Czejenów, którą w 1985 roku wprowadzono do Galerii Sław Kobiet Kolorado.
Dominique Van Cappelllen Waldock ma brytyjsko-belgijskie korzenie. Po rozwodzie rodziców mieszkała przez czas jakiś w Londynie u dziadków. To w stolicy Anglii pobierała pierwsze lekcje nauki gry na gitarze, odkryła rocka i jego wszelkie odmiany. Zasłuchiwała się w płyty Siouxie And The Banshees, Niny Hagen. Później nawiązała sympatyczną relację z Ronniem Jamesem Dio (grupa Rainbow, Black Sabbath), który gorąco namawiał ją do śpiewania i występów scenicznych. Jednak Dominnque niezadowolona z uzyskanych efektów swoich artystycznych poczynań na czas jakiś zrezygnowała z muzyki i podjęła posadę sekretarki.
W 2011 roku założyła postpunkowe żeńskie trio, które przyjęło nazwę Baby Fire i opublikowało album "No Fear". Przy okazji nielicznych wywiadów, do których można dotrzeć, artystka narzeka na belgijską scenę niezależną, gdzie dominują towarzyskie układy, męskie grupy, a panią bardzo ciężko zaistnieć, zarówno na rynku muzycznym, jak i w świadomości przeciętnego odbiorcy. "Nikt nie zwraca uwagi na kobiece zespoły" - oświadczyła rozczarowana.
Być może dlatego jej postać jest bardzo słabo znana także na ojczystej ziemi. Choć poszczególni muzycy doceniają jej wkład, doświadczenie (trzydzieści lat obecności na scenie) oraz zaangażowanie. Jeden z nich określił ją niegdyś mianem "pierwszej damy" brukselskiego undergroundu. W dorobku Dominque Van Cappellen - Waldock znajdziemy wyraźne ślady współpracy z Joe Goldringem (dawniej grupa Swans), Tonny Barberem (The Buzzocks), Eugenem Robinsonem (Oxbow, Bunnel), Dougiem Scharinem (Codein, John Zorn), czy Pierrem Vervoloesemą (dEUS). Wystąpiła na jednej scenie z GodSpeed You! Black Emperor, Lydią Lunch, Bardo Pond, grała przez krótki czas w postmetalowej formacji Doctor And Nurse (zespół rozpadł się tuż po wydaniu pierwszej płyty).
Wymieniłem wszystkie te nazwy nie bez powodu, bowiem to dzięki nim możemy pobieżnie nakreślić mapę zainteresowań belgijskiej wokalistki i gitarzystki. W ostatnich latach są to z pewnością rejony psychodelicznego rocka, czego wymownym potwierdzeniem jest również wydana niedawno płyta FLEUR DE FEU - "WEEP". Gdyby Dominque Van Cappellen-Waldock się poszczęściło, miała lepszego agenta - o czym często wspomina - i nieco więcej czasu, jej najnowszy album ukazałby się nakładem oficyny Constellation Records, bo właśnie z brzmieniem prezentowanym od lat przez kanadyjską wytwórnię ta propozycja mocno się kojarzy.
Od samego początku, czyli od pytania zawartego w pierwszej kompozycji - "How Shall I Begin My Song?" - dominuje ponura atmosfera, którą dodatkowo zagęszczają przyjemnie zapętlone partie gitar. Dochodzą do tego powolne, rozciągnięte tony syntezatorów, wiolonczeli (Matheiu Safatly) i tureckiej lutni. Głos Dominque Van Cappellen -Waldock świetnie odnalazł się w tym otoczeniu. Stanowi coś w rodzaju przewodnika-łącznika pomiędzy światami, kolejnymi warstwami świadomości, które przy okazji psychodelicznego transu można by odkryć.
Siła tych sześciu spójnych i dobrze zestawionych ze sobą nagrań polega na tym, że stanowią kolejne poziomy zanurzenia w tej sugestywnej dźwiękowej podróży. Najgłębiej, a zarazem najmroczniej, wydają się brzmieć dwa najdłuższe przystanki, oznaczone wymownymi tytułami "Weep" (inspirowany poematem Al-Khansy) oraz "My Hand". Przy okazji płyty Fleur De Feu mogą przypomnieć się czołowi przedstawiciele wspomnianej wcześniej oficyny Constellatoin Records (chociaż ta ostatnio serwuje również sporo elektronicznych brzmień, a szkoda), poniekąd wczesne dokonania Dead Can Dance, fragmenty nagrań młodszej odrobinę koleżanki po fachu - cóż, że ze Szwecji - Anny Von Hausswolff. Wydaje się, że belgijskiej artystce udało się wykreować i podkreślić tak istotną dla niej mistyczną stronę muzyki. "Kiedy zanurzam się w dźwiękach czuję, że wychodzę poza czas, mogę dotknąć innego wymiaru". Czego Wam uda się dotknąć? Tradycyjnie przekonacie się sami.
(nota 7.5-8/10)
Skoro padło nazwisko szwedzkiej i nieco młodszej - cóż za złośliwość - koleżanki Anny von Hausswolff, przeniesiemy się na moment do znanej z jazzowego festiwalu, przepięknie położonej, miejscowości Montreaux, gdzie jakiś czas temu wystąpiła wokalista oraz jej sympatyczna załoga, żeby wykonać również taką oto wyborną kompozycję. Cudo!!
Japończycy nie przejmują się cłami i wydają płyty. Chociażby takie jak ta, opublikowana wczoraj, zatytułowana "Wheels Of Omon", tokijskiej znanej nam grupy Kuunatic.
Belgijska ziemia raz jeszcze, grupa AZMARI, która przypomniała o sobie nowym singlem, ten zaś zwiastuje całe wydawnictwo - "In Oculis", którego premiera będzie miała miejsce 9 maja.
Z Belgii do Francji niedaleka droga, zdążymy więc posłuchać także nowej pieśni formacji Bank Myna, która 25 kwietnia opublikuje album zatytułowany "Eimura".
Kolejne europejskie miasto na trasie naszej wycieczki to Berlin, skąd pochodzi grupa PAINTING, która wczoraj wydała album "Snapshot Of Pure Attention".
Również wczoraj ukazał się nowy album Bon Iver - "Sable, Fable" bardzo zgodnie pochwalony przez krytyków wysokimi notami. Dziennikarze zwykle i od długich lat chwalą wszystkie dokonania Justina Vernona. Czego by się nie dotknął, ich zdaniem... Docenili nawet dwie ostatnie mielizny, przez które ciężko było przejść suchą stopą, że o uszach nie wspomnę. W moim odczuciu płyta "Sable, Fable" stanowi drobne światełko - niezbyt jasne, ale jednak - w tunelu, porzucenie męczących studyjnych eksperymentów, i próbę powrótu do tego, w czym Vernon niegdyś czuł się najlepiej.
Przed tygodniem ukazała się całkiem przyzwoita płyta grupy Panchiko, która pochodzi z miasta Nottingham, zatytułowana "Ginkgo". Oto mój ulubiony fragment.
Pogrążony w wojnie celnej stan Connecticut reprezentuje Maria Usbek, która 25 kwietnia ma zamiar opublikować płytę zatytułowaną "Naturaleza", promowaną przez ten singiel.
"KĄCIK IMPROWIZOWANY" - rozpocznie jedna z moich ulubionych kompozycji ostatnich dni, czyli utwór "Naban", który kończy niedawno wydany album "EFFRA" - Mishy Mullov-Abbado.
"KOMPOZYCJA TYGODNIA" - pochodzi z oficyny We Jazz Records, która ma siedzibę w Helsinkach. 23 maja ukaże się album "Traces" formacji Cosmic Ear, z Matsem Gustafssonem w składzie. Oto wyborne nagranie z tego wydawnictwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz