sobota, 24 czerwca 2023

DARKSIDE - "LIVE AT SPIRAL HOUSE" (Matador Rec.) "Płyta startowa"

 

    Jakiś czas temu, w wąskim gronie znajomych, zastanawiałem się, jak wygląda i czym się charakteryzuje nowe pokolenie maniaków płytowych. Chociaż lepiej byłoby użyć określenia - "fanów muzyki", gdyż płyta jako fizyczny nośnik nie jest już tym, czym była kiedyś. Piosenek słucha się obecnie głównie korzystając z telefonu lub w systemie streamingowym, znacznie rzadziej starym dobrym zwyczajem kładziemy srebrny krążek na wysunięty talerz odtwarzacza. W tym kontekście padło szereg intrygujących pytań, pojawiło się także kilka potencjalnych odpowiedzi. Te drugie nie są aż tak istotne, jak te pierwsze - z czasów studenckich dobrze pamiętam zdanie, powtarzane nam przez pewnego profesora, który zwykł mówić: "Postęp poznawczy dokonuje się w trybie sposobu zadawania pytań". Jedna z kwestii powtarzających się w tym ożywionym dialogu dotyczyła tego "przełomowego krążka", tej "pierwszej płyty" lub "płyty startowej", od której można dziś zacząć muzyczną przygodę. Jak sądzicie, co to mogłoby być?

Dawne pokolenia - pewnie także mojego profesora - miały pod ręką nieraz bardzo wysłużone czarne krążki The Beatles, The Rolling Stones, King Crimson, Pink Floyd, Black Sabbath czy Yes. Dekadę lub dwie dekady później dzisiejsi czterdziestolatkowie namiętnie odtwarzali kasetowe wydania płyt Joy Division, The Cure lub Variette. Na początku lat dziewięćdziesiątych słuchało się brytyjskiej sceny gitarowej, kopiowało się zawsze ciekawe i zdobyte z trudem propozycje amerykańskich niezależnych wytwórni. Status "przełomowych albumów", przynajmniej według wielu dziennikarzy, otrzymały wydawnictwa "The Bends" - Radiohead czy "Ok Computer", "Cure For Pain" nieodżałowanej grupy Morphine brzmiał inaczej niż wszystko, i tak cudownie soczyście szczególnie w niskich rejestrach, a o "Dummy" - Portishead mówiło się, że znacznie wyprzedził swój czas. Popularność zdobywał nudny dla mnie i boleśnie przewidywalny grunge, kluby zaczynały tętnić mrocznym psychodelicznym trip-hopem, do głosu dochodził post-rock, Stereolab za chwilę miał wydać "Dots And Loops", dobre pięć minut mieli artyści pochodzący ze Skandynawii, wspaniale i niepostrzeżenie rozkwitała scena kanadyjska, tylko Europa Środkowa i jej południowa część wciąż czekała na lepsze dni.



A jak to wygląda obecnie? Czego dziś może posłuchać młody człowiek, żeby załapać tak zwaną "zajawkę muzyczną", a potem zacząć szperać, szukać i odnajdywać, a przede wszystkim cieszyć się kolejnymi odkryciami. Gatunki się zmieniają, ich granice coraz bardziej się zacierają, współcześni artyści funkcjonują na pograniczu różnych stylistyk, i nie jest to żadna ekstrawagancja, tylko sytuacja jak najbardziej naturalna. Z kolei płyty niektórych nowych  grup posługujących się jasno określoną estetyką, sztywno nakreślonymi gatunkowymi ramami, brzmią dziś cokolwiek archaicznie, wielu kłują w uszy wtórnością, rażą brakiem wyobraźni czy inwencji.

Nie ma obecnie ani jednej trwałej głównej mody, te przecież zmieniają się w oka mgnieniu, próżno szukać sprawdzonego i pewnego "muzycznego centrum" (zespół, kierunek, wytwórnia) - centrum jest tranzytywne, jak pisał przed laty Zygmunt Bauman. Przeciętny młody człowiek nie ma w zwyczaju, a dobre nawyki to podstawa, słuchać płyt od początku, aż po ostatni wolno dogasający dźwięk. W streamingu piosenki jakże często się przewija, wybiera dowolne momenty, skacze się niefrasobliwie ruchem konika szachowego po polu przypadkowo wybranych playlist. W tym kontekście nie dziwi więc, bo dziwić nie może, że coraz mniej powstaje albumów pojętych jako całość, z udanym wprowadzeniem, wspaniałym rozwinięciem i gustownym epilogiem. Bynajmniej nie jest to z mojej strony żadna forma utyskiwania na obecne czasy. Staram się tylko nieśmiało zrelacjonować, czy przybliżyć, aktualną sytuację panującą na rynku muzycznym.

A może by tak... wybrać się na koncert. Lato to czas festiwali, w trakcie trwania których można poznać nowe zespoły, zetknąć się z mniej popularnymi lub zupełnie nieznanymi nurtami. Można także posłuchać płyty koncertowej, i właśnie od niej zacząć swoją muzyczną przygodę. Od kilku dni bardzo często wracam na koncert, a właściwie do zapisu sesji nagraniowej, której latem ubiegłego roku dokonał amerykański duet Darkside. Wydawnictwo to nosi tytuł "Live At Spiral House", i ukazało się na początku czerwca tego roku nakładem oficyny Matador. 

Amerykański tandem Darkside powstał w 2011 roku, kiedy swoje siły postanowili połączyć Nicolas Jaar i David Harrington. Debiutancki krążek nosił tytuł "Psychic" (2013), zebrał znakomite recenzje w prasie branżowej, zawierał swobodne połączenie elementów muzyki elektronicznej, klubowej, z rockiem psychodelicznym czy nawet progresywnym. Zamiast korzystać z fali szybko zdobytej popularności i rozwijać pomysły z udanego debiutu, duet zamilkł fonograficznie na osiem długich lat. Druga w dorobku płyta zatytułowana "Spiral" (2021), nie była już tak udana, i wielu dziennikarzy przy okazji jej premiery pokręciło nosem.

Najnowszy zestaw nagrań "Live At Spiral House" pokazuje, że duet Jaar/Harrington wciąż ma ogromny potencjał. Znajdziemy na nim kilka starych przebojów, w stylu otwierającego całość, świetnego w tej wersji - "Liberty Bell", czy "Golden Limit", będącego luźnym połączeniem dwóch kompozycji "Golden Arrow" ( z płyty "Psychic"), i "The Limit". "Freak, Go Home" również pochodzi z udanego debiutu, przypomniał mi dawne nagrania Regular Fries, z okresu przywoływanej już nieraz na łamach bloga płyty "Accept The Signal". Podobnie brzmi "Heart Jam", tutaj w zmienionej transowej, nieco przybrudzonej, energetycznej wersji. Cały ten materiał pomyślany został jako dźwiękowa podróż po krainie wyobraźni, tętniąca klubowymi rytmami i zanurzająca się raz po raz w niespokojną psychodeliczną otchłań. 

Warto w tym momencie podkreślić rolę trzeciego artysty, który na czas sesji dołączył do amerykańskiego duetu. Mowa o perkusiście Tlacaelu Esparzy. Przede wszystkim jest to twórca oprogramowania perkusyjnego "Sensor Percusion". Jego zdaniem perkusja sensoryczna zapewnia dużo bardziej zbilansowaną metodę używania bębnów. Głównym punktem tego systemu jest odpowiedni czujnik, który odbiera wibrację membrany, a potem tworzy mapę powierzchni bębna. W takim układzie liczy się nie tylko siła z jaką uderzasz, ale również miejsce kontaktu pałeczki z membraną.  

 Wy, starzy płytowi wyjadacze oraz ty młody człowieku, stawiający swoje pierwsze niepewne kroki w muzycznej krainie - sprawdźcie sami, jak to wszystko smakowicie brzmi.

(nota 8/10)

 


Powyżej padła nazwa nieco zapomnianej dziś formacji Regular Fries. Powróćmy zatem choć na chwilę do ich debiutanckiego bardzo dobrego albumu - "Accept The Signal". W drugiej części tej znakomitej kompozycji pojawi się damski głos -  to Francine Luce dała pokaz swoich możliwości. Wokalistka nie zrobiła potem wielkiej kariery, ale nie wyobrażam sobie, żeby zabrakło jej w tym nagraniu. Cudo!!!



W ubiegłym tygodniu wspominałem o grupie Slowdive, tak się złożyło, że kilka dni temu pojawił się nowy singiel, zapowiadający ukazanie się płyty "Everything Is Alive", której premiera przewidziana jest na 1 września 2023 roku.



Kultowy, przynajmniej w niektórych kręgach, amerykański zespół Swans wczoraj opublikował swój szesnasty, jeśli dobrze liczę, album zatytułowany "Beggar". Wybrałem dla Was jedną z najdłuższych kompozycji.



Pozostaniem w USA, przeniesiemy się do miasta Chicago, gdzie mieszkają: basista Douglas McCombs, gitarzysta Bill MacKay i perkusista Charles Rumback. Panowie tworzą trio Black Duck i w dniu wczorajszym opublikowali debiutancki krążek "Black Duck".



Pozostaniemy w podobnym nastroju, ale przeniesiemy się do Nowej Zelandii, skąd pochodzi Peter Jefferies (grupy Nocturnal Projections, The Kind Of Punishment), który wczoraj wydał album "Closed Circuit".



Również wczoraj ukazała się płyta Pascala Comelade, Ramona Pratsa i Lee Ronaldo zatytułowana "Velvet Serenade". Oto mój ulubiony utwór.



Był Francuz, pora na holenderską wokalistkę - Roos Meijer, która na początku czerwca, z pomocą orkiestry Residentie Irkest The Hague, opublikowała album "Stories Of Change". Do tego fragmentu wracam najczęściej.



Przeniesiemy się do Monachium, gdzie działa Monika Roscher Big Band, w maju tego roku opublikowali album zatytułowany "Witchy Activites, And The Maple Death".



 Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej, dlatego na koniec zajrzymy na płytę naszego krajowego kolektywu OVE (The Overview Effect) - "Geography And Geometry", która ukazała się wczoraj.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz