sobota, 3 czerwca 2023

LANTERNS ON THE LAKE - "VERSIONS Of US" (Bella Union) "W poszukiwaniu energii"

 

     Roland Garros... - ach... Już samo logo przyprószone delikatnie rdzawym pyłem robi na mnie wrażenie, wywołuje przyjemne mrowienie na plecach. Od najmłodszych lat oglądam rozgrywki na malowniczo położonych kortach w szesnastej dzielnicy Paryża, przy 2 Avenue Gordona Bennetta. Ten obiekt, w którego skład wchodzą między innymi trzy główne areny - Court Philippe Chartier, Court Suzanne Lenglen i Court Simone Mathieu, ma w sobie jakąś magię, zarówno o rześkim poranku, jak i w gasnącym powoli miodowym świetle majowego wieczoru. Boiska wyłożone specyficzną, jedyną  w swoim rodzaju, mączką były świadkami wielkich i niespodziewanych triumfów, a także zaskakujących upadków gwiazd tenisa oraz nietypowych zdarzeń, jak chociażby to podczas pamiętnego finału Martin Verkerk - Juan Carlos Ferrero, kiedy to nagi mężczyzna wbiegł na arenę i przebywał tam przez jakiś czas ku uciesze gawiedzi i zdziwieniu nieco ospałych tej niedzieli pracowników ochrony albo ubiegłoroczny wypadek, gdy aktywistka przykuła się do siatki dzielącej kort, a służby porządkowe miały wielki problem, żeby ją stamtąd usunąć. 
Tym bardziej przykro dziś patrzeć, kiedy trybuny na meczach pań świecą pustkami. Ten smutny trend utrzymuje się od dłuższego czasu, powstało coś na kształt anty mody - na mecze kobiet po prostu się nie chodzi, czego wymownym potwierdzeniem były finały elity WTA, rozgrywane nie tak dawno w Fort Collins. Przeciętny kibic tenisa nie wie, jak wygląda obecnie pierwsza dziesiątka rankingu najlepszych zawodniczek świata, zazwyczaj nie kojarzy ich twarzy czy nazwisk, zupełnie tak, jakby po zakończeniu kariery dawnych mistrzyń nie pojawiły się w ich miejsce nowe, młode dziewczyny, godne uwagi, pochwał i zachwytów. Wszystko to zawdzięczamy zmienionym włodarzom WTA, którzy zadowoleni z piastowania prestiżowych stanowisk, nie robią niczego, żeby wypromować kobiecy tenis, nadać tym zawodom odpowiednią rangę. Potrzebne są natychmiastowe zmiany, przede wszystkim kadrowe, zanim damskie rozgrywki przejdą zupełnie do strefy cienia i staną się dyscypliną egzotyczną na miarę Cheese-Rolling (turlanie za serem), czy podwodnego hokeja.



Nie trudno się domyśleć, jakby czuli się członkowie grupy Lanterns On The Lake, gdyby na ich koncerty nie chcieliby przychodzić fani. Pewnie niezbyt szczególnie. Każdy z nas może wymienić kilka zespołów, które właśnie podczas występów scenicznych, czując energię przekazywaną od publiczności, ten specyficzny rodzaj elektrycznego powietrza wibrującego od wszelkiej maści fluidów, nagle przeobrażają się i zyskują na znaczeniu. Należy również do nich brytyjska ekipa, założona w 2007 roku przez Hazel Wilde i Paula Gregory, w wersji koncertowej nabierająca dodatkowej mocy, wyrażanej za pomocą emocjonalnej wokalizy i podmuchu przesterowanych gitar. Tego ostatniego elementu wyraźnie zabrakło na poprzednim wydawnictwie - "Spook The Herd", nominowanym do nagrody Mercury Prize. Jednym z powodów takiego stanu rzeczy były zmiany w życiu osobistym wokalistki i kompozytorki Hazel Wilde. Fakt, że została szczęśliwą mamą, zmienił jej perspektywę na świat, dlatego też w jej piosenkach pojawiło się znacznie więcej łagodności, spokoju i zatroskania. 

Całkiem możliwe, że podobnie miał brzmieć najnowszy, wydany wczoraj, album zatytułowany "Versions Of Us". Pomimo podkreślanej przy byle okazji wspólnoty i silnej więzi, która łączyła członków grupy Lanterns On The Lake, szeregi grupy nagle opuścił perkusista Oliver Ketteringham. Utwory stworzone przez duet Wilde/Gregory po modyfikacji nie zakładały więc specjalnego wkładu sekcji rytmicznej. Przynajmniej do czasu, gdy do brytyjskiej formacji postanowił dołączyć Phil Selway, perkusista formacji Radiohead. "W ciągu kilku tygodni mieliśmy zupełnie inną wersję albumu, a sprawy potoczyły się zupełnie inaczej" - oświadczyła Hazel Wilde i dodała: "Macierzyństwo uprzytomniło mi, że istnieją inne ważne rzeczy, na tym świecie. Muszę wierzyć, że istnieje lepsza droga i alternatywna przyszłość niż ta, do której zmierzamy".

Skłamałbym, gdybym oświadczył, ze słyszę niezwykły wkład pracy nowego perkusisty. Alternatywny rock to nie jazz, żeby muzyk siedzący za zestawem perkusisty miał miejsce i czas jakoś szczególnie się wykazać. Jednak mając w pamięci powyższą wypowiedź Hazel Wilde, mogę stwierdzić, że płyta "Versions Of Us" miałaby zupełnie inne brzmienie, gdyby szeregi grupy nie zasilił Phil Selway. Mówiąc krótko, powrócił stary dobry Lanterns On The Lake, o czym możemy się przekonać słuchając pierwszych czterech świetnych energetycznych utworów - z małym wyjątkiem, drobną mieliznę w tej ćwiartce stanowi przeciętna piosenka "Vatican". Dalej jest podobnie - podobnie dobrze, treściwie i soczyście. Wróciła radość wynikająca ze wspólnego grania, zgrabnie podana siła przekazu, spora dawka energii skumulowana na odcinku kilku minut. Nie jest to płyta na miarę mojego ulubionego albumu "Beings", recenzowanego na łamach tego bloga. Jednak poszczególne utwory tworzą spójną i wyrazistą, nieźle zrealizowaną przez Paula Gregory, całość, a znakomity "Rich Girls", brzmiący jak definicja stylu grupy, niczym nie ustępuje najlepszym nagraniom zawartym na wspomnianym wydawnictwie z 2015 roku.

(nota 7.5-8/10)

 


Bathe Alone to dream-popowy (dobrego dream-popu nigdy dość!) projekt z Atlanty multiinstrumentalistki Balei Crone, która tym wpadającym w ucho singlem zapowiada pojawienia się epki na początku sierpnia.


The First Eloi to grupa z Hamburga, stworzona przez dwóch weteranów sceny post-punkowej, których wsparła młoda wokalistka, kibicująca Idze Świątek nie tylko podczas turnieju na kortach Rolanda Garrosa.



Zajrzymy na wczoraj wydaną płytę "Bunny" amerykańskiej grupy Beach Fossils z Brooklynu, wybrałem dla Was taki oto fragment.



Dawno nie słyszeliśmy Bena Howarda, będzie do tego okazja 16 czerwca, kiedy to ukaże się jego nowa płyta zatytułowana "Is It?". Zapowiada ją zgrabny singiel.



Przeniesiemy się do słonecznej Italii, skąd pochodzi ośmioosobowy skład, który przyjął wdzięczną nazwę Primovere. Oto ich najnowsza kompozycja.



Z Detroit w stanie Michigan pochodzi grupa Protomartyr, która wczoraj wydała nowy bardzo energetyczny materiał "Formal Growth The Desert".



Yawning Balch to amerykańska grupa dowodzona przez gitarzystę Boba Balcha, 7 lipca opublikuje swoje najnowsze dzieło "Volume One".



Alexi Erenkov i Alison Alderdice to małżeństwo pochodzące z Oakland, dobrze znane stałym Czytelnikom tego bloga, tworzące grupę The Saxophones. Wczoraj ukazała się ich najnowsza, i co ważne udana, propozycja płytowa "To Be A Cloud", do której jeszcze powrócę w przyszłym tygodniu.



W kąciku improwizowanym zajrzymy na album gitarzysty Steve'a Banksa - "Emboldened", która ukazała się przed tygodniem. Obok niego wystąpili Sam Crockatt - saksofon, Rebeca Nash - fortepian, Henrik Jensen - bas, Mark Whitlam - perkusja.



Przeniesiemy się w czasie do roku 1971, miasta Baton Rouge w Louisianie, gdzie działał kolektyw The Southern University Jazz Ensemble. Oto fragment z płyty "Live At Time 1971 American College Jazz Festival".






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz