sobota, 27 lutego 2021

NIGHTSHIFT - "ZOE" (Trouble In Mind Records) "Party przy świecach"

 

      W dzisiejszym wydaniu "Muzycznego Świata" nieco więcej muzyki. Czasem zdarza się tak, że ciekawych czy też wartych poznania albumów pojawi się w tygodniu więcej, i trudno chociażby nie wspomnieć o krążkach, na które od kilkunastu dni niecierpliwie się czekało. Część wspólna tych różnych albumów wyraża się w tym, że większość z nich jednak pozostawiła po sobie pewne, rosnące z każdą chwilą, uczucie niedosytu. Stąd też poniższe wzmianki stanowią raczej drobne sygnalizacje, niż, co w takim układzie w pełni zrozumiałe, wnikliwy opis. Czego bym nie napisał, jedno nie ulega wątpliwości, warto sięgnąć nie tylko do tych płyt, ale poszukiwać w muzyce czegoś tylko dla siebie, nie oglądając się na mody i style, oraz podpowiedzi nie zawsze rzetelnych krytyków. 

Pozwólcie, że moją prezentację zacznę od albumu, na temat którego zamieściłem już wzmiankę na łamach tego bloga. Mam tu na myśli krążek Lost Horizons - "In Quiet Moments" (part 1). W miniony piątek światło dzienne ujrzała część druga, a tym samym, cały fizyczny nośnik. Album został stworzony "ku pokrzepieniu serc", w czasie żałoby po zmarłej niedawno matce Simona Raymonde'a. Do wykonania skomponowanych w przeciągu kilku miesięcy piosenek dawny muzyk Cocteau Twins zaprosił spore grono artystów. Sam proces werbowania wokalistów szef wytworni Bella Union porównał do żmudnego wysyłania CV pod adresem przyszłych pracodawców. Co ciekawe, nie wszyscy obdarowani ścieżką dźwiękowa zechcieli umieścić na niej swój głos. Jednak Raymonde nie odsłonił kulis procesów rejestracji, i nie powiedział któż taki delikatnie lub z wdziękiem albo brutalnie odmówił udziału w sesji nagraniowej. W drugiej części - czyli od utworu dziewiątego do szesnastego -  płyty "In Quiet Moments" wystąpiło dwóch panów i sześć pań. Z przykrością muszę stwierdzić, że moim zdaniem część pierwsza tego wydawnictwa jest znacznie lepsza niż druga jego odsłona. Tym razem kompozycje nie są aż tak udane, funkcjonują w oparciu o podobnie rozpisane nuty i klasycznie brzmiące aranżacje. Najsłabiej wypadł Christopher Duncan, muzyk dość znany na Wyspach Brytyjskich -  za album "Architect" otrzymał nominację do Mercury Music Prize. W piosence "Circle" projektu Lost Horizons jego wokaliza wypadła blado, jakby artysta nieudolnie zmagał się z nieodpowiednią tonacją. Podobnie słabo zaprezentowała się Ren Harvieu w utworze "Unvaveling In Slow Motion", gdzie jej wysoki, szczególnie w refrenie, głos, ozdobiony nieco na siłę  schematyczną partią skrzypiec, nie przemówił do mnie w przekonujący sposób. Odrobinę nijaki wydaje się być także "Flutter", z gościnnym udziałem Rosi Blair. Z kolei troszkę lepszy "Blue Soul", w wykonaniu Laury Graves, przypomniał mi dawne dokonania Hectora Zazou. Obronił się natomiast delikatny głos ulubionej wokalistki Simona Raymonde'a - Karen Peris, a także świetna Marissa Nadler oraz najstarszy w tym gronie, bo 82-letni Ural Thomas, który wykonał tytułową kompozycję. Moimi ulubionymi utworami, do których wciąż chętnie i często wracam, pozostały "I Woke Up With An Open Heart" - The Hempolics, a także cudowna Kavi Kwai - "Every Beat That Passed". Po przesłuchaniu całego albumu "In Quiet Moments" można dojść do jedynie słusznego wniosku, że gdyby na playliście zabrakło pięciu czy sześciu kompozycji, mielibyśmy do czynienia z bardzo dobrym wydawnictwem. A tak... jest tylko całkiem nieźle.


Kolejna płyta, na którą z niecierpliwością czekałem, to krążek Richarda Barbieriego - "Under A Spell". Wielokrotnie deklarowałem na łamach tego bloga moją słabość do twórczości Davida Sylviana, a przecież Barbieri to jego niegdyś stały współpracownik, pamiętający początki Japan, Porcupine Tree, Rain Tree Crow, itd.  Podczas prac nad swoim ostatnim wydawnictwem zaprosił w gościnne progi studia Steve'a Hogartha (Marillion) i szwedzką wokalistkę Lisen Rylander Love, jednak ich wkład w te nagrania jest znikomy, a z pewnością pozostawiający wiele do życzenia. Richard Barbieri gra na tym albumie - szczególnie w jego elektroniczno-ambientowych odsłonach, mocno zgranymi, jak dla mnie, motywami. Choć trzeba uczciwie przyznać, że znajdziemy na krążku "Under A Spell" utwory, które przypominają lata dawnej świetności. Transowy "Flare 2", "Serpentine" czy "Sketch 6", przenoszą nas do czasów, kiedy w znakomitym składzie Rain Tree Crow grał nieodżałowany Mick Karn, i sprawiają, że chcemy posłuchać ich raz jeszcze. Jednak te trzy czy cztery rodzynki to troszkę za mało, żeby na dłużej i w pełni cieszyć się tym wydawnictwem. Myślę, że wspomniane wcześniej ambientowe kompozycje Barbieriego całkiem nieźle będą korespondować z gitarowo-przestrzennymi utworami Deana McPhee, jego czwarta w dorobku płyta "Witch's Ladder" również ukazała się kilka dni temu.




Z Australii, a dokładniej mówiąc z Perth, pochodzi grupa Mt. Mountain. W dorobku mają cztery pełnowymiarowe wydawnictwa, które wypełniają transowo-gitarowe kompozycje, gdzie sprawne uchu wychwyci odwołania do takich zespołów jak: Can, Moon Duo, Kikagaku Moyo, Cuasa Sui itd. Najnowszy album - "Centre" wypełniają dobre, ale mimo wszystko łudząco podobne do siebie utwory, oparte na powtarzalnych krautrockowych taktach i psychodelicznym brzmieniu gitar. Z tym, że owe gitary zachowują się długimi momentami dość powściągliwie. Po wysłuchaniu całości słuchacz łapie się na tym, że spędził kilka kwadransów w miłym, ale jednak przewidywalnym towarzystwie. Rzuca się w uszy brak odstępstwa od ustalonej normy, dobrej gitarowej solówki, soczystego westchnienia basu, jakiegoś niespodziewanego akcentu. Pośród dziewięciu kompozycji wyróżniłbym szczególnie dwie: "Aplomb" oraz "Peregrination", które uwiodły mnie żywym rytmem i tętniącą gdzieś w ukryciu energią. Tym razem ewidentnie zabrakło erupcji tego intrygującego skądinąd australijskiego wulkanu.



 I na koniec tej dzisiejszej przydługiej wyliczanki album szkockiej grupy Nightshift zatytułowany "Zoe", przy którym chciałbym zatrzymać się na nieco dłużej. Formacja ta powstała całkiem niedawno, bo w 2019 roku, jednak większość muzyków wchodzących w jej skład funkcjonowała już od dłuższego czasu na lokalnej scenie, zasilając szeregi mniej znanych zespołów, takich jak: Spinning Coin, 2PLY, Robert Sotelo. Początkowo Nightshift tworzyło dwóch muzyków - David Campbell (gitara), i Andrew Doig (bas). Dopiero później dołączyli do składu Chris White (perkusja), Eothen Stearn (klawisze, śpiew) oraz Georgia Harris (wokal, gitara, klarnet). W ubiegłym roku wydali kasetę, a pod koniec lutego 2021 doczekaliśmy się debiutanckiego wydawnictwa "Zoe". Płytę rozpoczyna utwór "Piece Together", monotonnymi pociągnięciami basu, któremu towarzyszy leniwa, podwojona wokaliza. Warto dodać, że poszczególne partie kompozycji muzycy nagrywali osobno, każdy w swoim domu, przesyłając kolejne pomysły i ścieżki dźwiękowe drogą mailową. To, co od razu zwraca na siebie uwagę w brzmieniu formacji z Glasgow, można określić jako specyficzne wykorzystanie instrumentów. Wyżej wspomniane odzywają się bowiem w bardzo oszczędny sposób i nie wychodzą poza ściśle określone ramy.  Muzycy lubią stosować układy prostych dźwięków, które następnie powielają, tworząc w ten sposób skromne, ale nie pozbawione uroku aranżacje. Jednak tym sposobem nie wprowadzają słuchacza w trans, gdyż pomiędzy poszczególnymi tonami jest sporo wolnej przestrzeni. Czasem wypełni je okruch solówki indie-rockowej gitary, to znów odezwie się klarnet. I tak to już w życiu niekiedy bywa. To, co momentami pogrążało płytę Mt. Mountain - "Centre", lub nie dawało wypłynąć Australijczykom na szersze wody, w przypadku szkockiej formacji wydaje się być siłą ich debiutanckiego krążka.  W "Outta Space" rozmyty, jakby celowo niedbale zagrany krautrockowy motyw stanowi jego podwalinę. Delikatna, rozmarzona wokaliza - stojąca w sporym kontraście do tej z kompozycji "Spray Paint The Bridge", gdzie partie wokalne rozjechały się w jakiś przedziwny sposób - oraz ozdobnik klarnetu przynosi wraz z sobą miłą niespodziankę. "Make Kin" przypomina osobliwą próbę Sonic Youth, wykonaną pod koniec zbyt długiego dnia, na dużym kacu albo na sporym zmęczeniu. W "Romantic Mud" nieśmiało przebija się duch zapomnianego już Bauhaus. Najdłuższa, bo siedmiominutowa kompozycja - "Power Cut" - wydaje się być również jedną z najlepszych. Tekst do tego utworu powstał w chwili, gdy Eothen Stearn przebywała w Marsylii. Pewnego dnia  nastąpiła wielogodzinna przerwa w dopływie prądu i wokalistka szkockiej grupy spędziła wieczór przy świecach, snując i przelewając na papier refleksje dotyczące uzależnienia współczesnego człowieka od technologii. Początkowo album miał nosić tytuł "Contus", nawiązując do pracy filozofa kultury Rosi Braidotii - "Posthuman" (nowe technologie, badania postkolonialne, neohumanizm, feminizm). Jednak pozostałym członkom grupy ów tytuł wydał się zbyt pretensjonalny. Ostatecznie postawiono na "Zoe", pod którą to nazwą wokalistka rozumie wysiłek czy też ciągłe dążenie do nieskrępowanego samorozwoju. Miejmy nadzieję, że przed grupą Nightshift jeszcze spora droga do pokonania. Jednak już teraz warto im się przyglądać.

(nota 7.5/10)

 



W kąciku deserowym nadal pozostaniemy w Szkocji, gdyż stamtąd pochodzą weterani alternatywnych dróg i bezdroży. Oto kultowy niegdyś zespół Arab Strap postanowił przypomnieć o swoim istnieniu. Piątego marca ukaże się ich najnowsze wydawnictwo "As Days Get Dark". Zarówno nazwa grupy, jak i teksty wielu ich piosenek, niosły wraz z sobą konotacje seksualne. Nic więc dziwnego, że i tym razem teledysk promujący album nawiązuje do erotyki. Moje wychowane na pornografii oczy nie znalazły w tym video niczego obrazoburczego. Zainteresowanych nieocenzurowaną wersją teledysku odsyłam do strony bandcamp zespołu, gdzie można bez przeszkód obejrzeć cały materiał, pod warunkiem, że ukończyło się już osiemnasty rok życia.



A skoro Arab Strap... to oczywiście musi zabrzmieć jeden z moich ulubionych utworów  -"Girls Of Summer". (Ps. od 2 minut 30 sekundy zróbcie odpowiednio głośno swoje wzmacniacze).




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz