wtorek, 18 lipca 2017

HEATHER TROST - "AGISTRI" ( LM Dupli-Cation) "Przewodniczka po greckiej wsypie"




   Wakacyjny czas sprzyja wyjazdom, stąd dzisiejsze zaproszenie na wycieczkę po greckiej wyspie Agistri. Naszą przewodniczką będzie urodzona w Albuquerque skrzypaczka, znana chociażby z formacji A Hawk and Hacksaw - Heather Trost. Wcześniej bohaterkę tego wspiu można było znaleźć pod takimi muzycznymi adresami jak: Neutral Milk Hotel, Bejrut, Heather zna nie tylko z widzenia Josphine Foster, a ostatnio współpracowała także z Thor Harris (Swans). Do tej pory Trost w swoim solowym dorobku miała limitowany singiel oraz równie ekskluzywną kasetę wydaną pod własnym szyldem. 
  
   Na dobry początek warto nakreślić stylistyczną siatkę odniesień, w obrębie której porusza się na swojej debiutanckiej solowej płycie Heather Trost. Jej współrzędne wyznacza twórczość takich zespołów jak: Stereolab, Broadcast czy nieco zapomniany już Pram. Skoro wiemy już mniej więcej, z czym to się je, proponuję garść subtelnych szczegółów, które jeszcze bardziej przybliżą nam charakter płyty "Agistri". 
Nie brakuje na debiutanckim krążku Trost elektronicznych dźwięków, swoistych dopełniaczy krajobrazu, które użyte w odpowiednich proporcjach dodają dodatkowego kolorytu. Również głos amerykańskiej wokalistki bardzo często bywa takim dodatkowym instrumentem, kiedy, jak w utworze "Abiquiu", nie podaje tekstu, a nuta po nucie odmalowuje melodię. Najlepszy - mój ulubiony utwór - ukrywa się pod indeksem numer 3 i nosi tytuł "Agina". W roli głównej mamy tutaj zgrabny
chórek, przywołujący skojarzenia z dokonaniami wcześniej wspomnianego przeze mnie Stereolab, z okresu "Dots and Loops", "Emperor Tomato Ketchup", czy z retro-popem, i przełomem lat 60-70- tych.  Linia melodyczna tego kawałka od razu wpada w ucho, i potem człowiek łapie się na tym, że podśpiewuje sobie ją zupełnie bezwiednie, chodząc między półkami supermarketu. "Bloodmooon" rozpoczyna syntezatorowy dźwięk klawesynu. Słychać i czuć, że Heather Trost szuka ciekawego brzmienia, że potrafi zestawiać obok siebie czy łączyć ze sobą nieraz odległe stylistycznie dźwięki. Wszystko to sprawia, że jej debiut fonograficzny jest jeszcze ciekawszy. 
Znajdziemy także na albumie "Agistri" psychodeliczne odwołania do bogatej tradycji tego gatunku. Jednak w tym wypadku udało się uniknąć mętnej czy ciężkiej atmosfery, która często kojarzy się z tego typu dźwiękami. Heather Trost znacznie bliżej do radosnej i czasem niefrasobliwej krainy surrealizmu, niż do świata klasycznie rozumianej psychodelii. Mój drugi ulubiony utwór to "Me and my Arrow". Chóralna pełna słonecznych refleksów zabawa słowem oraz dobry drive, który otwiera przed słuchaczem bogactwo skojarzeń. Bez trudu wyobraziłem sobie swobodną jazdę kabrioletem, w upalny dzień, serpentynami górskich dróg, malowniczo położonych gdzieś południu Francji. 
   "Agistri" to jedna z tych płyt, które dla dopełnienia całości sugestywnego obrazu, powinna zabrzmieć z czarnego albo błękitnego jak letnie niebo winylu (różowy kolor pominę stosownym milczeniem, gdyż nie należy on do moich ulubionych, mam wcale nie tak drobną awersję do "kultury różu"). Warte jest również podkreślenia konsekwencja, z jaką Heather Trost, przy pomocy prostych w gruncie rzeczy środków, buduje nastrój albumu. To bardzo udany letni zestaw dla tańczących inaczej, pełen ciepłych brzmień i gustownych melodii, do którego będę wracał także po zakończeniu wakacji.
(nota 7.5/10)




Ps. Całkiem możliwe - w tym względzie jestem optymistą - że wśród czytelników tego bloga są również kibice tenisa ziemnego. Dlatego dla ich oraz dla mojej pamięci, z przyjemnością odnotuję, wspaniały sukces polskiego tenisa. Oto Łukasz Kubot grając w parze z Marcelem Melo został zwycięzcą Wimbledonu w grze deblowej. Stojący na bardzo dobrym poziomie finał gry podwójnej panów, był długimi fragmentami zapierającym dech w piersi widowiskiem, pełnym dramatycznych zwrotów akcji i spektakularnych zagrań. Przy stanie 10 do 10 w piątym secie niebo nad głównym kortem zrobiło się szare. Z wolna zaczął zapadać zmierzch, więc podjęto jedynie słuszną w takich okolicznościach decyzję o zamknięciu dachu i zapaleniu oświetlenia. Tak przy okazji nie pamiętam, kiedy ostatnio nawierzchnia w Wimbledonie była aż tak zniszczona, żeby nie powiedzieć zdewastowana. Oj, nie popisali się w tym sezonie ogrodnicy, szczególnie że z roku na rok sadzą coraz wolniejszą trawę. Cały proces zasuwania dachu zwykle trwa trochę, lub trochę więcej niż trochę, w ramach obowiązującej tradycji oraz wpisującej się w nią pełnymi zgłoskami angielskiej flegmy. Trzeba przyznać, że tym razem organizatorzy uwinęli się z tym błyskawicznie, zważywszy na możliwości. Po dziesięciu minutach przerwy - to było najdłuższe dziesięć minut w historii polskiego tenisa - panowie wrócili do gry. Po trzech wspaniałych returnach, po czterech godzinach i trzydziestu dziewięciu minutach zaciekłej walki, niesamowitych akcji, napięcia, nerwów i przyspieszonego bicia serca, przy stanie 13 do 11 w piątym secie, Łukasz Kubot i Marcelo Melo padli ze szczęścia na trawę, a potem sobie w objęcia. Cudowne, niezapomniane chwile. Właśnie w ten sposób przechodzi się do historii sportu. Gratulacje! Miejmy nadzieję, że ten sukces sprawi, że w końcu coś zmieni się w polskim tenisie.











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz