Uważam, że niekiedy zbyt entuzjastyczne recenzje - niektórzy
dziennikarze sugerowali, że właśnie od tego albumu zaczyna się jakaś "nowa era jazzu" -
mogą tylko zaszkodzić tej bardzo udanej przecież płycie. Nic na tej płycie się nie zaczyna, oprócz
debiutu fonograficznego Washingtona (choć wydał już wcześniej własnym sumptem
kilka swoich utworów), i nic tym bardziej się nie kończy. Zastanawiający jest
spory, jak na taki gatunek muzyczny, szum medialny, który towarzyszył wydaniu
„The Epic”. Mnóstwo portali, które na co dzień raczej nie recenzują płyt
jazzowych, uznało „dzieło” Kamasi Washingtona za dzieło właśnie, a w pewnych,
wcale nie pojedynczych, przypadkach nawet za "arcydzieło" lub za "wydarzenie roku".
Czyżby dziennikarze skupili się głównie na rozmiarze tego albumu? Trzeba
przyznać, że ten jest imponujący.
Całość liczy sobie aż 3 płyty CD, 17 utworów, blisko 3
godziny muzyki, jak ktoś policzył dokładnie 172 minuty. Washington zatrudnił 32
osobową orkiestrę, 20 osobowy chór pod dyrekcją Miguela Atwood- Fergusona.
Utalentowany saksofonista skomponował 13 z 17 utworów. Rozmiary i rozmach
albumu muszą więc robić wrażenie. Pikanterii dodaje fakt, że Washington ma
dopiero 34 lata. Zastanawiam się jednak, jak wyglądałaby większość recenzji,
gdyby ta płyta liczyła sobie jedynie 6 utworów i trwała dajmy na to niespełna
70 minut.
Album „The Epic” podzielony został na trzy części. „The plan”, „The glorious”,
„Historic repetition”. Ramy gatunkowe, w które wpisuje się ta płyta,
można by określić terminem „spiritual-jazz”. Na pewno bliżej Kamsi Washingtonowi
do Johna Coltrane'a niż do Pharoah Sandersa. W końcu Washington jako
osiemnastolatek został laureatem nagrody imienia Johna Clotrane'a. W grze
34-latka słychać wyraźnie fascynacje jazzem lat sześćdziesiątych.
Wszyscy ci, którzy
podejdą do tego albumu zwabieni wcześniej nad wyraz pochwalnymi recenzjami,
mogą odrobinę się zawieść. Na „The Epic” nie dzieje się nic nadzwyczajnego. Ten
materiał muzyczny nie stanowi żadnej rewolucji, czy to na poziomie tak zwanej
merytorycznej zawartości płyty, czy w dziedzinie rejestracji dźwięku. Nie ma
tutaj w zasadzie niczego nowego, czego miłośnicy jazzu nie słyszeliby już
wcześniej. Ameryka już dawno została odkryta. A „The Epic” to po prostu bardzo
dobry album, zrobiony ze smakiem, zawierająca szereg ciekawych tematów i
mnóstwo dobrych improwizacji. Tyle, albo aż tyle.
Z różnych stron dochodzą do nas głosy, że jazz jako gatunek
zabrnął w ślepą uliczkę. Są i tacy, którzy już dawno ogłosili jego śmierć,
podobnie jak wielu innych gatunków muzycznych. Przeżyliśmy już „koniec
historii”, „koniec filozofii”, „koniec kina”. Jednak tak to już zwykle bywa, że
koniec czegoś, jest czasem nowego początkiem. Jazz, tak jak i pozostałe
gatunki, będzie istniał, choćby po to, żeby takim „opiniom” zrobić na przekór.
Jazz, jak każdy inny gatunek, będzie przeżywał swój lepszy i gorszy czas. W
pewnym sensie rozumiem utyskiwania na działalność wydawniczą pewnych wytwórni.
W jednej oficynie wydawniczej ma być wolno, romantycznie, pompatycznie, nie do
końca treściwie. Inny label stawia na swobodę, dzikość, energię, żywiołowość,
nieskrępowanie, niekiedy „twórczy chaos”. Jeszcze inna wytwórnia specjalizuje
się w standardach, klasyce. Rynek muzyczny jest tak bogaty, że każdy znajdzie
dla siebie coś interesującego, inspirującego, budującego. Nie rozumiesz pewnych
treści? Po co się męczyć, widocznie nie jest to muzyka, film, książka, ogólnie
mówiąc wytwór kultury przeznaczony dla ciebie. Choć z drugiej strony nieraz
trzeba po prostu dać sobie czas, znaleźć odpowiedni moment, kiedy coś, co
wydawało się w pierwszej chwili dla nas niedostępne, nagle przemówi „ludzkim
głosem”, nagle odkryje przed nami swoje piękno. Ale żeby od razu obwieszczać
koniec gatunku?
Kamasi
Washington ma być wedle opinii niektórych krytyków odnowicielem jazzu. Zupełnie
nie rozumiem, po co te szumne określenia, górnolotne słowa. Niech po prostu gra
tak, jak potrafi najlepiej. Niech oczarowuje nas i zachwyca, tak jak robi to
długimi fragmentami na płycie „The Epic”(najmniej podobają mi się „zwykłe
piosenki” odśpiewane raczej przeciętnym głosem przez Patrice Quinn). Niech to
więc będzie jazz z rozmachem, jazz bez ograniczeń, jazz subtelny, wyrafinowany,
poszukujący, ewokujący, korzystający w inteligentny sposób z bogatej tradycji
tego gatunku. Niech to będzie jazz rozwijający idee wolności ( bo czymże jest
również jazz, jeśli nie wolnością, próbą, pierwsza, drugą i kolejną, wyrażania
samego siebie, swojego stosunku do życia i świata). Wolności rozumianej jako
„uświadomiona konieczność”, ale zawierającej także swobodę anarchii. Niech to będzie jazz „pograniczny”, umiejętnie zestawiający ze sobą czy obok
siebie cechy różnych gatunków. Niech to będzie jazz, gdzie będą współistniały
przeciwieństwa. Niech to będzie jazz, w którym będą się spotykać kunszt
rzemiosła i polot niczym nieskrępowanej wyobraźni. Album „The Epic” z pewnością
wyrósł z tęsknoty właśnie za takim jazzem.
Kamasi Washingotn mówi sam o sobie: „Jestem marzycielem”.
Czy na ostatnim albumie spełnił wszystkie swoje marzenia? Miejmy nadzieję, że
nie. Na koniec taki apel do krytyków, nie zabierajmy mu jego marzeń, po prostu
pozwólmy mu być. Pozwólmy mu grać.
Oto jeden z moich ulubionych utworów. Na uwagę
zasługuje wspaniała improwizacja pianisty Camerona Gravesa (rozpoczyna się
ok.6min)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz