Długo nosiłem się z zamiarem założenie bloga. Myślałem –
rozważając wszelkie za i przeciw – wreszcie postanawiałem, podejmowałem decyzję
i... z bliżej nieznanych przyczyn (zawsze coś się znajdzie),odkładałem
realizacje tej decyzji na inny, być może lepszy ku temu czas. Chciałbym, żeby
były to strony poświęcone przede wszystkim muzyce. Mniej lub bardziej
wysublimowanym dźwiękom, których próżno szukać w rozgłośniach radiowych.Takie
mamy czasy, że dziś dobrą muzykę trzeba tropić w internecie, gdyż radio, przy „zielonym
oku” którego dorastałem - „zielone oko radio Romans otwiera przestrzeń fal” (Variette)
- jest ostatnio(z małymi wyjątkami) oporne na promowanie
ambitnych treści. Niech więc będzie to swoisty pamiętnik, w którym będę
odnotowywał – mam nadzieję, że w miarę możliwości regularnie – moje minione,
jak i ostatnie, ważne odkrycia muzyczne, ale także być może filmowe, książkowe. Nie
będzie to muzyka dla każdego, bo nie interesuje mnie to, co przeciętne. Rzeka
bylejakości zalewa nas każdego dnia. Bagno estetycznej nudy codziennie podchodzi
bliżej do naszych drzwi. Będzie to muzyka dla wybranych, wyjątkowych,
„naznaczonych”. Muzyka dla tych, którzy czują podobnie i odnajdą w kolejnych
propozycjach własne, być może od dłuższego czasu poszukiwane, odbicie.
Od czego zacząć? Może od końca...
Koniec roku to zwykle czas podsumowań. Minione miesiące nie
przyniosły zbyt wiele dobrych czy też przełomowych albumów. Na poszczególnych
płytach, które dane mi było przesłuchać, pojawiło się, jak zwykle zresztą, dużo
ciekawych utworów. Niestety w większości przypadków były to pojedyncze
„piosenki” – perły, diamenty – nie tworzące udanej całości. Tendencja jest
taka, że wszelkiej maści artyści raczej z wolna odchodzą od koncepcji albumu
jako przemyślanej całości. A takie właśnie cenię sobie najbardziej. To za nimi
oczy wypatruję, to ich uparcie szukam na półkach sklepowych czy w internecie.
Jaką płytę pragnąłbym wyróżnić w tym kończącym się 2015
roku? Chyba taką, która w moim odtwarzaczu gościła najczęściej. Taką, do której
wracałem w każdej wolnej chwili. Taką wreszcie, która za każdym razem
sprawiała, że czas z nią spędzony, nie był czasem straconym, a czasem
odzyskanym.
Skoro tak, to moje
myśli muszę skierować do album zespołu The Antlers - „In London”. Ta płyta to
nic innego jak zapis koncertu, jaki odbył się dnia 24 października ubiegłego
roku w hali Hackney Empire w Londynie. Nie byłoby tego koncertu, gdyby nie
płyta „Familiars” wydana w 2014 roku. Dla mnie jest to album przełomowy, jeśli
chodzi o rozwój jak i moją recepcje tego zespołu. Na tej piątej bodajże - jeśli
chodzi albumy długogrające - płycie
wspaniałego tria z Brooklynu, pojawiło się w moim odczuciu coś wyjątkowego.
Nazywałbym to ogólnie dojrzałością. Dojrzałością brzmienia, dojrzałością
mentalną. Świadomością tego, co chcemy zrobić, jaki efekt zamierzamy osiągnąć.
Można powiedzieć, że przez
te wszystkie lata rozwoju zespół przygotowywał się do nagrania tego materiału.
W warstwie muzycznej na stałe zagościła trąbka. Po raz pierwszy na tak dużą
skalę muzycy wykorzystali jej brzmienia na epce „Undersea”. I myślę, że to
właśnie tam pojawiła się koncepcja nowej drogi, nowego otwarcia. Zwieńczeniem
czego był doskonały album „Familiars”. Dziś praktycznie nie wyobrażam sobie,
żeby na nowej płycie The Antlers nie pojawiły się dźwięki trąbki. Trąbki żałosnej,
trąbki żałobnej, smutnej, nostalgicznej, a nade wszystko metafizycznej, dzięki
brzmieniu której obcujący z nią słuchacz bez trudu przenosi się w inny wymiar.
Trąbki, która doskonale podkreśla również warstwę liryczną
albumu. Wokalista i niejako spiritus movens całego projektu – Peter Silberman -
w swoich tekstach porusza tematy samotności, tęsknoty, lęków, wszystkich tych
stanów emocjonalnych, które dotykają współczesnego człowieka. Z kolejnych
wersów tych niezwykłych piosenek wyłania się obraz nas samych. Bo tacy – my
żyjący na początku 21 wieku – właśnie jesteśmy. Przede wszystkim zagubieni i
samotni, po omacku szukający spełnienia, które ktoś nam kiedyś obiecał.
A jak
to było ze mną? Pamiętam, że to był zimny kwiecień roku pańskiego 2014. Wszyscy
nie mogli doczekać się wiosny, która jak tylko mogła, tak opóźniała swoje
nadejście. Zupełnie przypadkiem dostrzegłem okładkę albumu the Antlers -
„Familiars”
Wiem
jedno, że tego wrażenia, jakie wywołała na mnie fotografia tej okładki nigdy
nie zapomnę. To było i wciąż przecież jest małe dzieło sztuki.
Poczułem, że natychmiast muszę przesłuchać
ten album, że nie ma takiej siły, która by mnie od tego odwiodła. Nie wiem,
czego dokładnie się spodziewałem. Pamiętam jednak, że pomyślałem sobie: „Tak,
to może być dobra płyta”. Był środek
zimnego kwietnia, album ukazał się w połowie czerwca. I tak właśnie zaczęło się to pamiętne lato. Od utworu „Palace”, który rozpoczyna album „Familiars”(jak i
koncertowy zapis „In London” dokonany niecały rok później).
Niech więc będzie, że moja płyta roku to zapis koncertu The Antlers w Hackney Empire. W kolejnych odsłonach bloga pojawią się inne ważne albumy 2015, a także niezapomniane single.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz