sobota, 22 lutego 2025

THE LIMINANAS - "FADED" (Because Music) "Na dźwiękowej ścieżce"

 
Wydaje się, że francuski duet Lionel Liminana i Marie Liminana, który przyjął dźwięczną nazwę The Liminanas, jest bardzo słabo znany w naszym kraju. W tym roku będą obchodzić uroczystości niezbyt okrągłej rocznicy - szesnastu lat obecności na scenie. Początek ich muzycznej drogi zabiera nas do 2009 roku, i znajomości zapoczątkowanej na korytarzu szkoły średniej. Wcześniej Lionel Liminana (jego rodzina ma hiszpańskie korzenie, choć rodzice urodzili się w Algierii), próbował swoich sił w garażowo-punkowym składzie Les Gardiens Du Canigoo i The Beach Bitches. To upodobanie do prostego nieco przybrudzonego brzemienia gitar ("na początku lubię mieć jakiś prosty riff"), pozostało w nim do dziś. Mam wrażenie, że całkiem dobrze słychać to również w kolejnych odsłonach wydanego wczoraj albumu zatytułowanego "Faded".





Inspiracją do powstania najnowszego wydawnictwa The Liminanas, był utwór grupy The Velvet Underground - "New Age" (1970), gdzie pojawiają się wersy, w których autor prosi gwiazdę o autograf. Za "Faded"w dużym uproszczeniu kryje się historia dawnych gwiazd filmowych czy popkultury, które z wolna odchodzą w zapomnienie. Stąd też wymowna okładka płyty, przedstawiająca postacie z wyblakłymi, rozmazanymi przez upływ czasu twarzami. Patrząc na te oblicza trudno rozpoznać, z kim mamy do czynienia, czym się wsławiły, dzięki czemu powinniśmy o nich pamiętać. ( "Jesteś tylko portretem rozpaczy, twarzą bez serca" - W. Shakespear).

Muzycznie zawartość krążka "Faded" mieni się wieloma barwami, avant-pop, psychodelia, alt-rock itd. To właśnie owa różnorodność stylistyczna jest znakiem rozpoznawczym twórczości zespołu i siłą napędową tego wydawnictwa. Słychać na nim fascynacje członków duetu piosenkami pop z lat sześćdziesiątych (Gainsbourg), stąd też dwa niezłe covery: "Louie Louie" - Richarda Berry i "Ou Va La Chance" - Francoise Hardy".

"Nie jest to pośmiertny hołd, lecz deklaracja miłości do artystki, która ukształtowała nasze życie i wyobrażenia (...). To nasza ulubiona piosenka Francoise Hardy, nad którą pracowaliśmy na długo przed jej śmiercią".

W pozostałych fragmentach słychać także słabość do energetycznego indie-popowego brzmienia, opartego na rozpoznawalnym gitarowym motywie, z żywym rytmem i zwiewną wpadająca w ucho melodyką, które może budzić skojarzenia chociażby z płytami formacji The Raveonettes. Kolejny trop prowadzi nas wprost do kina i muzyki filmowej. Tu i ówdzie można dostrzec inspirację klasycznymi dziełami Ennio Morricone, co najlepiej da się odczuć przy okazji tytułowego, nieco westernowego w charakterze - "Faded". Warto wspomnieć, że duet The Liminanas sporo zawdzięcza sztuce filmowej. Na przestrzeni lat ich kolejne kompozycje można było znaleźć na wielu różnych soundtrackach filmów lub seriali, jak chociażby "Russian Doll". To właśnie pojedyncze "przeboje" sprawiły, że francuski duet z płyty na płytę zyskiwał popularność.




Francuzi debiutowali w 2010 roku publikując album "Belladelic", chociaż wcześniej zamieścili kilka utworów na stronie Myspace, dzięki czemu zauważył ich szef wytwórni Trouble In Mind Records. Wiele razy zmieniali oficynę, tak jak chętnie gościli na płytach innych artystów, i wielokrotnie zapraszali do współpracy znajomych i przyjaciół, poznanych w trakcie licznych tras koncertowych - Peter Hook (New Order), Anton Newcomb (Brian Jonestown Masacre), czy Emmanuelle Seigner. W trakcie rejestrowania najnowszych kompozycji w studiu pojawił się Bobby Gilespie (zespół Primal Scream), znajomy wokalista oraz aktor Bertrand Belin, Pascal Comelade, Jon Spencer, Anna Jean.

"Już dawno przestaliśmy się martwić o losy sceny garażowej. Analogowe obsesje, potrzebę nagrywania na żywo, ciągłe sprzeczki pomiędzy kaznodziejami lo-fi, a wszystkimi innymi. To bez sensu... To właśnie brak barier przyczynił się do ukształtowania naszego brzmienia".

(nota 7.5/10)


 


Pozostaniemy na francuskiej ziemi, z Paryża pochodzi grupa Biche, która całkiem niedawno opublikowała album zatytułowany "B.I.C.H.E", gdzie słychać wyraźną fascynację dokonaniami grupy Stereolab.




Idaho, a w nim Trevor Powers, czyli nasz dobry znajomy z Youth Lagoon i ulubiony fragment z wydanej wczoraj całkiem niezłej płyty "Rarely Do I Dream".




Anika Henderson to kolejna nasza znajoma z dawnych recenzji, brytyjska wokalistka, która zgrabnym singlem zapowiada nowy album "Abyss", premiera 4 kwietnia.




Kolejna piosenka pojawiła się już w "Dodatkach", jednak w ostatnich dniach ukazało się oficjalne video, i zapowiedź podwójnej płyty norweskiej grupy YNDLING, której pierwsza odsłona spodziewana jest na koniec wiosny.





Plastic Atmospheres - czyli projekt Steve'a Klassa z miasta Carson City (Nevada), całkiem udana opublikowana parę dni temu płyta (gdyby nie okropne ścieżki wokalne), zatytułowana "I Died And  Feels Like I Never Left". Mój ulubiony fragment jest na szczęście bez wokalizy.




Przeniesiemy się do niemieckiej miejscowości Saarbrucken, gdzie działa grupa Pretty Lightning, która wczoraj opublikowała album zatytułowany "Night Wobble".




Belgia i Bruskela, gdzie możemy spotkać członków formacji Ciao Kennedy, którzy 1 marca opublikują najnowsze wydawnictwo zatytułowane "Solarium".




MISS TYGODNIA -  Zespół z Portland -  Dead Gowns, z Genevieve Beaution jako wokalistką, przed tygodniem zaprezentował całkiem udaną płytę, do której naprawdę warto sięgnąć  - "It's Summer, I Love You, And I'm Surrender By Snow", gdzie pośród wielu zgrabnych piosenek znalazłem zdecydowanie moją ulubioną. Oto ona! Smacznego!





"Kąciku Improwizowanym"  - na dobry początek basista z Grecji Petros Klampanis oraz jego koledzy, fragment z płyty "Latent Info".




Całkiem miło jest usłyszeć na płytach zagranicznych artystów polską mowę; "wszak Polacy nie gęsi..." Wczoraj ukazał się nowy album formacji The Young Mothers - "Better If You Left It", gdzie w jednej z kompozycji możemy usłyszeć nasz ojczysty język w wydaniu Malwiny Witkowskiej.





sobota, 15 lutego 2025

THE DELINES - "Mr. LUCK AND Ms. DOOM" (Decor Records) "Dyskretny urok pesymizmu"

 

To już nasze drugie spotkanie - nie licząc singli i zapowiedzi - z muzyką amerykańskiej grupy The Delines. Trzy lata temu pokusiłem się o recenzję ich bardzo udanego albumu - "The Sea Drift", który stanowił dla mnie coś w rodzaju furtki prowadzącej do całej twórczości zespołu. Tak to już nieraz bywa z płytami niektórych artystów, że czasem długo potrafią skrywać przed nami swój niepowtarzalny urok, i nigdy nie wiemy, kiedy lub czy w ogóle nastąpi moment jego odsłonięcia. Szczególnie, że muzyka The Delines nie jest spektakularna, nie mieni się finezyjnymi kształtami, rozwiązaniami, nie krzyczy wyrazem buntu czy sprzeciwu wobec zastanych reguł. Raczej i zdecydowanie bliżej jej do tego, co we wszelkiej twórczości artystycznej określamy mianem "dojrzały". Gitarzysta i autor tekstów Will Vlautin i wokalista Amy Boone oraz ich koledzy z zespołu, wolą poruszać się sprawdzonymi i utartymi ścieżkami, niż wytyczać nowe zaskakujące szlaki albo błądzić beztrosko po manowcach i bezdrożach na podobieństwo bohaterów ich muzycznych opowieści.




Historia pierwszego spotkania Vlautina i Boone to temat na oddzielne opowiadanie. Oto muzyk i pisarz, z kilkoma dobrze przyjętymi powieściami na koncie (niektóre doczekały się adaptacji filmowych, w Polsce ukazała się powieść: "Zawsze przychodzi noc"), o którym Ursula K. Le Guin napisała, że to: "Niesentymentalny Steinbeck, który pokazuje, kto tak naprawdę mieszka obecnie w naszej  Ameryce", trafia przypadkiem do podrzędnego baru, gdzie na scenie swoje tęskne pieśni nuci nieznana kobieta. To była Amy Boone. I tak właśnie rozpoczęła się przygoda The Delines, do której to formacji szybko dołączyli pozostali artyści, w tym trębacz i autor wszystkich aranżacji smyczkowych Cory Grey. Nieformalnym członkiem zespołu jest również John Morgan Skew, czuwający zwykle za konsoletą w Bocce Studios, przyjaciel i producent wszystkich płyt.

"Amerykańskie kino, owszem, bywa oszustwem, ale w prawdziwych dekoracjach. Istnieją te motele, te jadłodajnie, te samochody, ci samotni ludzie. Ich historie też istnieją, tylko najczęściej nie mają dobrych zakończeń. Nie maja dobrych dialogów, nie mają tak wspaniałych awantur, strzelania, krwi. Mają nudę, otyłość, bolące plecy".  Maciej Jarkowiec - "Rewolwer obok Biblii".

Bohaterami tekstów Vlautina są ludzie marginesu - przestępcy, narkomani, alkoholicy, prostytutki, mordercy, złodzieje, wszelkiej maści nieudacznicy - "Losers", wiodący swój banalny czy też nędzny żywot, gdzieś z dala od zgiełku rozświetlonych neonami miast lub bezkresnej zielni pól golfowych. Cechą charakterystyczną tych osobowości jest fakt, że wciąż podrywają się do walki, wciąż gdzieś na dnie ich serc majaczy wątła nadzieja, że przewrotny los w końcu i do nich się uśmiechnie. Co ciekawe, w kolejnych kompozycjach The Delines często spotykamy ich w drodze ("Bycie w drodze"), pozostają w ruchu, pomiędzy jednym punktem a kolejnym. ("Podobnie jak w szeregu innych dziedzin, człowiekiem się nie rodzimy, lecz się nim stajemy. Myślę, że w dzisiejszych czasach, które pędzą jak szalone (ku zatraceniu?), warto o tym przypominać" - Gregoire Buillier - "Serce nie ustaje"). Jakby uciekali od kolejnych dramatów z myślą, że zdołają również uciec od samych siebie. Jakby zapomnieli, że : "na autostradzie nie ma nic poza ciemnością drogi" (fragment tekstu z piosenki "There's Nothing Down The Highway" - The Delines).




Przyczynkiem do powstania najnowszej piosenki "Mr.Luck And Ms.Doom" była osobliwa prośba wokalistki Amy Boone, która po zakończeniu koncertu  w Dublinie poprosiła autora tekstów, żeby w końcu napisał prostą piosenkę o miłości, która w odróżnieniu od większość pozostałych, miałaby pozytywny wydźwięk. "Posłuchaj, musisz w końcu napisać dla mnie prostą piosenkę miłosną, w której nikt nie umiera i nic nie idzie źle albo oszaleję".

Willy Vlautin nie byłby sobą, gdyby bohaterami tej historii nie uczynił Mr. Luck (Pana Szczęście), który ma za sobą odsiadkę czterech lat więzienia, i Ms.Doom ( "Panna Zagłada"), pogrążonej w ponurych myślach sprzątaczki. W kolejnych odsłonach najnowszej płyty status podmiotów lirycznych bywa podobny. W "Left Hook Like Frazier" napotkamy kobietę, która ma słabość do nieodpowiednich mężczyzn, mówiąc krótko, ofiarę przemocy domowej oraz frazy: "Miał żonę, dzieci, lewy sierpowy jak Frazier i słowa, które uderzały równie mocno". W świetnym singlowym "The Haunting Thoughts" bohaterka ma dojmujące przeświadczenie, że świat wokół niej za chwilę legnie w gruzach. W "Nancy And Pensacola Pimp" - szesnastolatka więziona jest przez opresyjnego alfonsa. "Sittin On The Curb" - odmalowuje obraz małżonki, oglądającej płonący dom, z mężem i jego kochanką w środku, zastanawiającej się: "Co ona ma, czego nie mam ja?"

Ktoś porównał słuchanie muzyki The Delines do oglądania kryminału, również tego spod znaku noir. Sporo tutaj leniwego tempa, jak w kadrach Jima Jarmusha, nie mniej wolnych najazdów kamery, zbliżeń na zmęczone życiem twarze, udręczone ponure oblicza, tęskne oczy na dnie których odbija się migotliwy blask latarni ulicznych, subtelnie podkreślony tu i ówdzie przez akcenty instrumentów dętych. Chyba najbliżej tej specyficznej i nieco wycofanej ekspresji do niespiesznych dawnych złotych ballad, z okresu lat świetności grupy Lambchop. Bardzo udana propozycja.

(nota 8/10)


 


Zbiór singli i zapowiedzi zaczniemy od fragmentu płyty austriackiego rodzeństwa, w dodatku debiutantów - Anna, Laurenz, Nino, i basista Max Wallners - którzy przyjęli nazwę WALLNERS i przed tygodniem opublikowali pierwszy album zatytułowany "End Of Circles".





Trzy dni temu pojawiło się nowe video naszych dobrych znajomych z grupy The Saxophones. Pewnie wkrótce nadejdzie nowy album.




Kolejni nasi znajomi, czyli norweska grupa Mildfire, całkiem niedawno na łamach bloga pojawiła się recenzja ich ostatniego albumu - "Kids In Traffick", w ubiegłym tygodniu zaprezentowali nowy singiel.





Kolejna nowość zabierze nas do miasta Los Angeles, gdzie rezyduje duet Tremours - Lauren Andino i Glenn Fryatt. Przed tygodniem opublikowali płytę zatytułowaną "Fragments".





Mam nadzieję, że siedem dni temu i w ostatnich dniach posłuchaliście albumu Matta Hsu's Obscure Orchestra - "Forest Party". Często do niego wracam, chociażby do tego świetnego fragmentu.





Na moment zajrzymy do Belgii, gdzie działa i tworzy grupa The Feather, dowodzona przez Thomasa Medarda, przed kilkoma dniami pojawił się ich nowy singiel.




MISS TYGODNIA  - zabierze nas do miasta Los Angeles, gdzie działa grupa Elf Freedom. Z dużą przyjemnością i drobnym opóźnieniem wysłuchałem ich ostatniej płyty zatytułowanej "Solistice". Jeśli ktoś lubi zanurzyć się w psychodelicznych przestrzeniach, proszę bardzo!



 
"Kącik improwizowany" - rozpoczniemy od bardzo urokliwej kompozycji basisty Briana Johna McBrearty'ego, który wraz z grupą przyjaciół, w tym saksofonistą Mattem Douglasem, w drugiej połowie stycznia opublikowali album zatytułowany "Remembering Repeating". Czarujące!





Bardzo lubię dialogi trąbki i fortepianu w różnych odmianach i konfiguracjach. Jedną z nich przedstawia świetny album fińskiego trębacza Mikko Pettinena oraz pianisty Merlijna Angada Gaura, wydany pod koniec stycznia, i zatytułowany "Sketches, Songs And Improvisations".




sobota, 8 lutego 2025

RATS ON RAFTS - "DEEP BELOW" (Fire Records) "Analogowy powiew"

 

    "Wielki głód" - to, jak podają źródła, okres klęski głodu, który dotknął irlandzkie społeczeństwo (szczególnie jego warstwy najuboższe), i przypadł na lata 1845-1849, głównie za sprawą ogromnych strat w uprawach ziemniaków (źródłem zarazy był pierwotniak). Przyczyniła się również do tego nieodpowiednia polityka i złe decyzje angielskiego rządu. "Populacja Irlandii zmalała wtedy o 20 %, doszło także do wielkiej fali emigracji - Irlandię opuściło dwa miliony ludzi". "Bóg zesłał na nas zarazę ziemniaczaną, ale to Anglicy dali nam głód". Z tym ostatnim próbowano poradzić sobie w różny sposób - powiadają, że to potrzeba bywa matką wynalazków. Przy tej okazji powstała "potrawa" - gulasz ze szczurzego mięsa, które to danie nazwano "Rats On Rafts". Tak się składa, że od nazwy tego "wykwintnego dnia" wzięła się również nazwa niderlandzkiego zespołu, który w dniu wczorajszym opublikował czwartą w dyskografii płytę zatytułowaną "Deep Below".



Członkowie formacji nie ukrywają swoich prywatnych muzycznych fascynacji - postpunk, new-wave, coldwave itd. Mówiąc krótko, brzmienie, które prężnie rozwijało się na początku lat osiemdziesiątych i bywa kojarzone z takimi zespołami jak: The Cure, Bauhaus, The Fall, Echo & The Bunnymen itd. Warto podkreślić, że twórczość Rats On Rafts nie jest jedynie pustym naśladownictwem tamtej stylistyki. Grupa z Rotterdamu - gdzie w tym tygodniu toczy się prestiżowy turniej tenisowy ATP 500 - po prostu chce brzmieć tak, jakby kalendarz wciąż wskazywał rok 1982. Nic więc dziwnego, że członkowie zespołu używają analogowego sprzętu oraz technik rejestracji z minionej epoki. "Era cyfrowa daje ludziom wiele nowych możliwości, ale wszyscy podążają tą samą drogą, kwantyzują, kompresują, nudzą" - podsumował krótko wokalistka i założyciel formacji David Fagan.

Dlatego w ich studiu nagraniowym, które mieści się w piwnicy pod budynkiem biurowca, niedaleko lotniska, znajdziemy stary mikser Telefunken M15, syntezator Eminent String Ensemble, magnetofony szpulowe oraz analogowe rejestratory. O cały ten zabytkowy sprzęt dbał przyjaciel grupy James Rubery, który zmarł niedawno, i to również jemu został dedykowany najnowszy album.

"Świat jest urządzony tak, że rzeczy dookoła nieustannie muszą się zmieniać i rozwijać wraz z najnowszymi osiągnięciami technicznymi oraz trendami. Jednak dla naszego zespołu nie jest to konieczne. Nie mamy potrzeby, żeby rozwijać się razem ze światem" - David Fagan.



Pierwszym utworem, który usłyszałem z tej płyty kilka miesięcy temu, był drugi w kolejności "Japanese Medicine", świetnie wprowadzający w nastrój całego wydawnictwa. Z jednej strony stanowi on wyraz zainteresowania japońską sceną alternatywną, dokonaniami takich mało znanych artystów jak: Inoyamaland (ambient, new-wave), czy Miharu Koshi. Z drugiej, to liryczna retrospektywa dotycząca nastoletnich przyjaźni, próba przywołania atmosfery dni młodości, która tak szybko minęła.

To mniej więcej w tamtym okresie, w czasach szkoły średniej, skład powołany do życia przez Davida Fagana i Arnoud Verheula grał pierwsze nieśmiałe covery - "Killing An Arab" - The Cure, czy "Taste The Floor" - The Jesus And The Mary Chain.

"Jeśli posłuchasz płyt Joy Division, dla wielu są one przygnębiające. Dla innych, to jak wejście do ciepłej kąpieli, ponieważ mogą utożsamić się z tą muzyką. Myślę, że to samo dzieje się w piosence "Hibernation" - podsumował David Fagan.

Nie tylko w tej odsłonie udanej płyty "Deep Below" znajdziemy znajome tony, kojarzone ze sceną alternatywną początku lat osiemdziesiątych. Natomiast wokaliza Davida Fagana, który lubi używać sporo efektu pogłosowego, może przywoływać wspomnienie z czołowymi przedstawicielami sceny new romantic. Album "Deep Below" to świadoma i z premedytacją stworzona kraina muzycznych wspomnień. Trudno coś zarzucić poszczególnym kompozycjom, może poza faktem, że ani przez moment nie wychodzą poza granice jasno określonej estetyki. Mocno osadzone w ramach gatunkowych stworzone zostały w oparciu o wielokrotnie już wykorzystane dźwięki, harmonie, przebiegi melodyczne.

 Nastrój tego krążka chyba najbardziej skojarzył mi się z atmosferą płyty nieco zapomnianego już dziś brytyjskiego zespołu The Danse Society - "Haeven Is Waiting". Świetny "The Day Before" zabrał moje myśli w stronę albumu "Faith " - The Cure, a w "Sleeepwalking" pobrzmiewają echa gitary, której brzmienie można odnaleźć na pierwszych płytach Cocteau Twins. Ciekaw jestem recepcji tego wydawnictwa wśród młodych poszukiwaczy alternatywnych dźwięków, bo o starszych "płytowych wyjadaczy" jestem dziwnie spokojny. Ślimak widoczny na okładce płyty ma symbolizować niespieszność kompozycji. Podczas rejestracji poszczególnych nagrań sporo padało, a w sali prób pojawiło się kilka ślimaków. Ten motyw postanowił wykorzystał twórca okładki, niderlandzki grafik Viktor Hachmang.

(nota 7.5/10)

 


Wspomniałem o zespole The Danse Society, który powstał w 1980 roku, ze Stevem Rawlingiem jako wokalistą. Zajrzymy więc na ich album "Haeven Is Waiting".



Sporo dziś będzie podobnego brzmienia, gdyż postanowiłem zebrać w jeden zestaw nowości w tym gatunku. Oto kolejna reedycja przed nami, która ukazała się w ostatnich dniach, zabiera nas do 1991 roku. Wtedy to zespół z Bostonu - Drop Nineteens wysłał swoje utwory demo do wytwórni płytowej. Zebrano je w całość i opublikowano pod nazwą "1991". 




The Underground Youth to brytyjski zespół, który znalazł dla siebie przystań w Berlinie. 4 kwietnia ukaże się ich nowy album zatytułowany "Decollage".




Pozostaniemy na niemieckiej ziemi. Elektrokohle to międzynarodowe trio, które na początku lutego opublikowało album "Kalt Wie Du Bist".



Nasz dobry znajomy duet prosto z miasta Alameda (San Francisco), recenzowałem ich ostatni album na łamach bloga - Vague Lanes, w ostatnich dniach zaprezentował nowy singiel.




Skoro padła już nazwa Vague Lanes, warto raz jeszcze powrócić do mojego ulubionego fragmentu z ostatniej recenzowanej tutaj płyty - "Foundation And Divergence". Cudeńko!!!




I kolejna nowość utrzymana w podobnej estetyce, zespół z miasta Nottingham, który przyjął nazwę LIIGHT oraz ich ostatni singiel.



W Kalifornii rezyduje Josh Hwang, który ukrywa się pod nazwą Castlebeat, kilka dni temu opublikował najnowszą propozycję.



I ponownie reprezentant Wysp Brytyjskich, miasto Leeds, gdzie rezyduje zespół Honesty, który wczoraj wydał płytę zatytułowaną "U R HERE".




Gościliśmy na łamach bloga zespół syna perkusisty The Cure - czyli grupę Topographies. W ubiegłym roku zaprezentowałem album syna Yanna Tiersena, pora na syna klasycznego dziś twórcy minimalizmu Terry Rileya - Gyana, który wczoraj wydał album zatytułowany "Winter Sun". W ten sposób kończy się to wydawnictwo.



"MISS TYGODNIA" - czyli piosenka, którą w ostatnich dniach i godzinach słuchałem najczęściej, zabierze nas do Oslo, skąd pochodzi znana już i prezentowana tutaj grupa - YNDLING. Oto ich najnowszy singiel.



"KĄCIK IMPROWIZOWANY" - dziś reprezentuje australijski artysta, o tajwańskich korzeniach - Matt Hsu, kompozytor, a przede wszystkim lider dwudziestopięcioosobowej orkiestry. Kilka dni temu ukazał się jego album Matt Hsu's Obscure Orchestra - "Forest Party", do którego przesłuchania gorąco Was zachęcam.


sobota, 1 lutego 2025

KRATZEN - "III" (Bandcamp) "Odruchy motoryczne albo sztuka ograniczeń"

 

     "Czasem mniej oznacza więcej" -  z takiego, powtarzanego przy różnych okazjach, założenia wychodzi niemieckie trio Kratzen, dla którego ten zwrot stanowi także coś w rodzaju modus operandi w przekroju całej twórczości. Rozpoczynali jako duet basistki i klawiszowca Malanie Graf, która należała również do grupy Velodrama oraz gitarzysty i wokalisty Thomasa Merscha. Chcąc poszerzyć skład zorganizowali casting na perkusistę, który w cuglach wygrała Stefanie Staub. I tak oto kluby w Kolonii, gdzieś w okolicach roku 2017, przywitały na deskach swoich scen trio z dwoma sympatycznymi blondynkami w składzie (choć kolor fryzur od tamtego czasu pewnie nieraz się zmieniał). Od samego początku w kompozycjach tria Kratzen można było usłyszeć zamierzone połączenie stylistyki krautrocka z elementami nurtu New Wave. 





"Lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte są to dla mnie ekscytujące okresy, kiedy to w Niemczech rozwijała się niezależna muzyka popularna - Can, Cluster, Faust, Kraftwerk, NEU! itp. Te zespoły stanowią dla mnie wzorzec godny naśladowania. Era post-punka jest również ekscytująca ponieważ w zasadzie do dzisiejszego dnia nie dobiegła końca" - oświadczył Thomas Mersch.

Debiutowali w 2022 roku albumem, który nosi niezbyt zaskakujący tytuł "Kratzen". Płyta nie zdobyła większego rozgłosu, choć kilku niezależnych blogerów odnotowało obecność nowej formacji. Przy okazji powstania drugiego wydawnictwa w studiu nagraniowym pojawili się inżynier dźwięku Luis Muller- Wallraf oraz producent Olaf Opal, który miał na koncie współpracę z grupą The Notwist. 

W muzyce tria Kratzen znajdziemy sporo surowego brzmienia, celowego unikania zdobników, dodatków, gwałtownych zwrotów czy nagłych  zmian tempa. To ostatnie jest miarowo odmierzane (perkusistka rzadko używa talerzy) - mechaniczne lub też motoryczne, przy okazji tworzące aurę transu doprawionego przez dźwięki gitary i organów. W tym układzie przede wszystkim liczy się energia, lepiej lub nieco gorzej dawkowana, którą udało się zamknąć w jednostce czasu. "Wierzymy w energię, która pojawia się, kiedy małe rzeczy nagle się zmieniają" - oznajmiła basistka i wokalistka Melanie Graf.





W muzyce tria z Kolonii mamy do czynienia z szeroko pojętą redukcją (słów, tonów, harmonii, rytmu), oraz minimalizmem, które podkreślają korzenie niezależnego grania. W tym kontekście nie mogą specjalnie dziwić słowa recenzenta, który trafnie zauważył, że: "Blask Kratzena wynika z jego ograniczeń".

Dobrze, że energetyczne otwarcie "Reichtum" zachęca, żeby posłuchać dalszej części. Potencjalny przebój wita słuchacza od razu, na samym początku; to odrobinę psychodeliczny "Immer". Mój ulubiony transowy "Vielleicht" ma krautrockowy rytm, zawiera również najbardziej rozbudowaną, jak na możliwości grupy, aranżację, podobnie zresztą jak "Zeichen". Wpadający w ucho "Nur  So", który rozpoczął nasze dzisiejsze spotkanie, przypomniał wczesne nagrania spod znaku Yo La Tengo, z jednej strony, z drugiej udane początki formacji Stereolab. Tym razem w roli głównej usłyszymy wokalistkę i basistkę - Malanie Graf. 

Partie wokalne wykonywane są w języku niemieckim, co dla polskich odbiorców może przynieść wraz sobą dodatkową dawkę surowości. "Zu Spat" ma coś z nastroju pieśni grupy The Velvet Underground, zaśpiewany w duecie, ozdobiony gitarowym przerywnikiem. W przekroju całego wydawnictwa "III" widać całkiem wyraźnie, że gitarzysta lubi przeciągać i rozmywać tony, niż grać akordami. Specyficzny nastrój, proste dźwięki syntezatora oraz jednostajny rytm odsłony zatytułowanej "Du", może skojarzyć się z dokonaniami Joy Divison. Album  "III" stanowi ciekawą propozycję skłaniającą do wspomnień. To trzecie wydawnictwo niemieckiego tria, a nadal nie znaleźli wydawcy. Pytanie, czy w ogóle szukali? Być może to celowy zabieg, albo rzeczywiście żadna wytwórnia nie była zainteresowana promowaniem intrygującego przecież materiału.

(nota 7.5/10)





Pozostaniemy w podobnym nastroju słuchając transowego fragmentu, który znalazłem na niedawno wydanej (17 stycznia) płycie grupy The New Mourning - "Songs Of Confusion", kierowanej przez austryiackiego inżyniera dźwięku i muzyka Thomasa Pronaia.



 
"Slow Fawn Music No.2" to bardzo ciekawa propozycja Sama Cohena, na płycie wydanej wczoraj obok twórcy znajdziemy Olivera Hilla, Makaya McCravena, Cochema, Stuarta Bagie.




Przed tygodniem ukazał się album francuskiego muzyka i producenta Barthelemy Corbeleta, który ukrywa się pod nazwą Barth, krążek nosi tytuł "Like Cavemen Do".





Jason Dungan znalazł bezpieczną przystań w Danii, w mieście Kopenhaga, gdzie pod szyldem Blue Lake opublikował album "Weft".




Przed tygodniem młodzieńcy reprezentujący miasto Leeds i tworzący grupę Lot Of Hands, opublikowali wydawnictwo zatytułowane "Into A Pretty Room".




Wspaniale brzmi najnowszy singiel naszych dobrych  znajomych z grupy The Delines, ich najnowszy album ukaże się za dwa tygodnie, 14 lutego i będzie nosił tytuł "Mr.Lucky & Ms.Doom". Pięknie!




MISS TYGODNIA ( wymiary 102/66/95), czyli "PIOSENKA TYGODNIA"  - to prawdziwa torpeda, która powstawała w Austin, i w Montrealu - wracam do niej bardzo często w ostatnich dniach. Przy okazji zapowiada najnowszą płytę zespołu Mien - "Mien", która ukaże się 18 kwietnia nakładem oficyny Fuzz Club Rec. Grupę tworzą Rish Dhir (zespół Elephant Stone), Alex Maas (The Black Angels), John Mark Lapham (The Earlies) i Robb Kidd (Golden Dawn Arkestra). WOW!!




W "Kąciku improwizowanym" zajrzymy do katalogu oficyny Gondwana Records, która na dzień 28 marca zapowiada premierę albumu naszych znajomych Vega Trails - "Sierra Tracks".




Na wydanej kilka dni temu składance "Spiritual Jazz 17: Esoteric Modal & Progressive Jazz From The Saba & MP5 Labels 1965-76" znalazłem wyborny fragment zarejestrowany w 1970 roku, mam tu na myśli kompozycje "Never Let It End" w wykonaniu The Albert Mangelsdorff Quartet, która pochodzi z płyty o tym samym tytule.