sobota, 21 grudnia 2024

"SERCE NIE USTAJE" - CZYLI ULUBIONE KSIĄŻKI OSTATNICH MIESIĘCY

 

    Nie wiem, w jaki sposób natrafiłem na tytuł "Serce nie ustaje". Może to było deszczowe popołudnie, księgarnia, jedna z tych nielicznych, które zdołały ocaleć w trakcie powodzi zamykania tego typu przybytków. Być może zwróciłem uwagę na charakterystyczną okładkę. Nieśmiało wziąłem egzemplarz do ręki - wydawał się być ciężki (ponad kilogram). Ostrożnie odwróciłem książkę w dłoniach, żeby odczytać streszczenie i notkę dotyczącą nieznanego mi autora. Moje oczy wypatrzyły również "cenę sugerowaną" - 98.90. Uff..., bardzo ciężki egzemplarz. W dodatku okładka mogłaby być grubsza, sztywniejsza, papier bielszy. Pomyślałem wtedy, że jeszcze trochę się rozejrzę, powoli, na spokojnie popatrzę tam i tu, tu i tam, w końcu tyle nowości dookoła. 
A jednak jakiś czas później, raczej krótszy niż dłuższy, nabyłem egzemplarz "Serce nie ustaje", zwabiony mimo wszystko napisem "Nagroda Goncourtów (polski wybór)". Książka Gregoire Bouilleira otrzymała więcej prestiżowych wyróżnień - Prix Andre Malrouax, Prix Honore De Balzac itp.

Punktem wyjścia (dosłownie) do snucia bardzo rozbudowanej opowieści - cały tekst liczy sobie blisko 900 stron - jest samobójcza śmierć byłej modelki Marcelle Pichon, która w wieku sześćdziesięciu czterech lat postanowiła się zagłodzić (jej ciało znaleziono dziesięć miesięcy później). Główny bohater - pisarz - stara się rozwikłać zagadkę śmierci tej postaci, w tym celu zakłada agencję detektywistyczną "Bmore and Investigations". Jak to zwykle bywa w przypadku wielkich powieści, główny rdzeń fabuły jest tylko pretekstem do snucia rozmaitych  refleksji. Z okruchów informacji, strzępów faktów ("Nie ma faktów, są tylko interpretacje"), z odłamków plotek i piętrzących się hipotez, bohater próbuje stworzyć wnikliwy wizerunek Marcelle Pichon. Na wszelkie możliwe sposoby dokonuje analizy poszczególnych etapów jej egzystencji.


Gregoire Bouillier i francuskie wydanie książki


"Gregoire Bouillier nieustannie widzi w świecie rzeczywistym sieć znaków i zbiegów okoliczności. Czerpie z tego materię do dygresji i skojarzeń; starając się lepiej wydobyć temat, który zdaje się mu umykać" - napisał Le Monde.

Wydaje się, że Gregoire Bouillier stworzył coś na kształt "powieści totalnej". Z pewnością jest to dzieło jego życia, gdyż do tej pory ten były malarz i dziennikarz nie miał na koncie czegoś tak niezwykłego. Warto docenić ten ogromny wkład pracy francuskiego pisarza. 


"Serce nie ustaje" - Gregoire Bouillier (mapa hipotez i skojarzeń)

Biorąc książkę do ręki pomyślałem, że to niemożliwe, żeby przy tak obszernym tekście utrzymać ciekowość czytelnika. Pomyliłem się. Powieść "Serce nie ustaje" rozwija się powoli, ale z każdą kolejną stroną wciąga coraz bardziej. Czego tutaj nie ma! Krótka historia mody i modelingu, barwne przywołanie ducha dawnych epok (lata 40, 50, 60, 70-te), filozofia kultury, elementy psychologii społecznej, znakomita pogłębiona psychologia postaci, wnikliwa interpretacja wszelkich aspektów życiorysu itd. Erudycja, mądrość, wyrafinowanie, dobry humor, również ten czarny, sarkazm, specyficzna lekkość frazy, wyborny styl. To, o czym wcześniej wspomniałem, świetnie pokazuje zdjęcie mapy skojarzeń, tropów, hipotez, które zamieściłem powyżej.

Oczywiście, ktoś bardzo krytycznie nastawiony słusznie zauważy, że ów wyjątkowo obszerny tekst można spokojnie skrócić o 40, czy 70 stron. Szczególnie pod koniec powieści, kiedy autor zaczął nieco się powtarzać, kiedy odrobinę niepotrzebnie przeciągał nieubłaganie nadchodzące zakończenie. Rozumiem jednak, że tego wymagała specyficzna konwencja tej książki, z którą piszącemu trudno było się rozstać. W końcu nie każdego dnia tworzy się "Dzieło życia" - inteligentnie rozbudowaną, rozciągniętą na wielu płaszczyznach, wyrafinowaną opowieść o tym, czym tak naprawdę jest ludzka egzystencja. Brawo!! Pozycja obowiązkowa!! Z pewnością będę do niej wielokrotnie wracał.





"Próbują zmienić to, co ty i ja nazywamy rzeczywistością, chcą ją zamulić jak wodę, jeśli stwierdzisz, że jakaś rzecz jest inną rzeczą i powtórzysz to dostatecznie wiele razy, to musi tak być, a jeśli powtarzasz to w kółko, ludzie przyjmują to za prawdę (...).

"Pieśń prorocza" - Pula Lyncha to książka , która w ubiegłym roku otrzymała prestiżową nagrodę Bookera. Od wielu lat laureaci tego wyróżnienia dopisują się do listy pisarzy, których wypada znać. To nie jest tak, że każdy laureat jest autorem arcydzieła, albo od razu przypadnie Wam do gustu, ale na krótkiej liście finalistów każdego roku z pewnością znajdziemy wartościową pozycję ( o ile otrzymamy polski przekład, a z tym niestety bywa różnie, choć jest spora poprawa). 

"Pieśń prorocza" to książka o wolności i zniewoleniu. W subtelny sposób - nawiązuje stylistycznie do dusznej atmosfery powieści Franza Kafki (zdaje się, że to on napisał: "Klatka wybrała się na poszukiwanie ptaka") - pokazuje moment, kiedy coraz bardziej opresyjny system państwa (skąd my to znamy), próbuje zawłaszczyć każdy elementy życia jednostki. Co warto szczególnie podkreślić, to bardzo wyraźnie odmalowana sfera psychologiczna - odczuć, uczuć, stanów mentalnych, która w prozie Paula Lyncha uzyskuje materialne cechy, jakby była oddzielną namacalną rzeczywistością i przenikała to, co fizyczne i realne.


  "Mleczarz" - Anny Burns to kolejny przykład laureatki nagrody Bookera, którą autorka otrzymała w 2018 roku. Polski przekład ukazał się całkiem niedawno, tuż  pod koniec tego roku, więc mamy do czynienia ze spóźnionym odkryciem na rynku wydawniczym. Tematyka podobna jak w "Pieśni proroczej", czyli wolność jednostki jako wartość nadrzędna. W tle konflikt w Belfaście, nawiązanie do burzliwych lat siedemdziesiątych i starć na linii "protestanci-katolicy", a więc niespokojny czas, który Anglicy nazwali lakonicznie okresem "kłopotów" ( "The Troubles"). 

Od samego początku tego tekstu zwraca na siebie uwagę aluzyjny i dygresyjny język autorki - jakby melodyjność frazy Jerzego Pilcha połączyć z celnością metafor Kurta Vonneguta i przyprawić o głębię prozy Milana Kundery. Humoru, groteski tutaj nie brakuje, choć autorka porusza wyjątkowo poważne kwestie. Być może fragmentów swobodnej dygresji jest w ostatecznym rozrachunku zbyt wiele, więc niektórzy czytelnicy mogą poczuć drobny przesyt tym wartko płynącym strumieniem słów. Jednak dość łatwo można przyzwyczaić się do tego typu ekspresyjnej narracji, i szybko wejść w rzeczywistość sugestywnie odmalowaną przez Annę Burns.



"Była nieco przesądna, co odkryłem z czasem. Wiedziała o każdej pełni księżyca, tu i ówdzie znajdowały się tajemne znaki, które dawały jej trochę więcej informacji, horoskopy, szczególne centy, sposoby pokonywania przeszkód na chodniku, sygnały, które zauważałem tylko wtedy, gdy byłem z nią. Świat był rebusem dobrych i złych wiadomości (...). Uwielbiałem sposób, w jaki się ubierała. Ja, który rzadko nosiłem cokolwiek innego niż dżinsy i tiszert, uważałem ten aspekt za tajemniczy i zachwycający, jej spodnie i spódnice, pończochy i pantofle, bransoletki i biustonosze. Chciałem chodzić z nią na zakupy, żeby zobaczyć, jak to robi - dowiedzieć się, jak się to wszystko nazywa, te malutkie podkoszulki bez rękawów, prześwitujące czarne legginsy, które zostawiały lekko gniewne, ząbkowane ślady na skórze jej ud - ale nigdy mi na to nie pozwoliła".

Jim Lewis - amerykański pisarz i dziennikarz, cztery książki w dorobku, w tym jedna, która doczekała się polskiego przekładu - "Duchy Nowego Yorku". Szkoda, że tylko jedna, bo autor mocno zaostrzył mój literacki apetyt. Z początku nie zachwyciła mnie ta proza, już miałem odłożyć egzemplarz do kolejki, pozostawić go pośród wielu innych książek oczekujących na lepszy czas, ale jakoś pokonałem kolejne strony i wciągnąłem się w te niespiesznie rozwijane historie z miastem w tle. Choć mówiąc szczerze, na miejscu Nowego Yorku równie dobrze mógł znaleźć się Paryż, Londyn lub Kraków. 

Początkowo sądziłem, że to zestaw oderwanych od siebie historii, ale autor pod koniec spiął wszystko bardzo zgrabną klamrą, znalazł wspólny mianownik. W tekście czuć wyraźnie, kiedy Lewis znalazł dobry rytm, kiedy słowa zaczęły płynąć wartkim strumieniem, odnalazły cudowny "flow". To rozdział historii miłosnej "John i Bridget", który skojarzył mi się z początkowymi fragmentami  "Gry w klasy" Julio Cortazara. To właśnie tam autor pokazał swój talent i kunszt, mówiąc krótko kupił mnie i oczarował.


   "Moi najbliżsi niczego się nie boją. nie mają kłopotów, nie zakochują się, nie obgryzają paznokci, nie wierzą w przypadki, nie składają obietnic, nie hałasują, nie mają ubezpieczenia społecznego, nie płaczą, nie szukają kluczy, okularów, pilota, dzieci, szczęścia. Nie czytają, nie płacą podatków, nie są na diecie, nie mają żadnych preferencji, nie zmieniają zdania, nie ścielą łóżek, nie palą, nie robią list zakupów, nie zastanawiają się, zanim coś powiedzą. Nie mają zastępców (...) nie są kłamczuchami, złodziejami, hazardzistami, chojrakami, leniuchami, w nic nie wierzą, nie są zboczeńcami... (...). Nie żyją".

Valierie Perrin - "Życie Violette" - ta powieść to bardzo miła niespodzianka i spore zaskoczenie. Szczególnie, że wcześniej przeczytałem "Cudowne lata" tej autorki, która to książka raczej mnie nie poruszyła. Jednak postanowiłem dać francuskiej pisarce drugą szansę. Podszedłem do tej powieści jak pies do jeża, widząc jej reklamę, która głosiła, że we Francji sprzedało się ponad milion egzemplarzy. Od takich zapowiedzi zazwyczaj warto trzymać się z daleka. Choć bywają wyjątki. Najwyraźniej francuscy czytelnicy mają dużo lepszy gust, niż nasi rodacy (wystarczy spojrzeć na krajowe listy bestsellerów). Miejsce akcji to cmentarz, gdzie główna bohaterka Viollette pełni funkcję stróża. Nagrobki, pomniki, kolejne ceremonie pogrzebowe skłaniają do snucia refleksji. Przy okazji uda się również rozwikłać rodzinną tajemnicę. W kolejce już czeka (powoli zaczynam) kolejna powieść autorki - "Ostatnie niedziele".

W tej nazwijmy to dla uproszczenia "kobiecej literaturze" szczerze i gorąco polecam książkę "Zaproszona" - Emmy Celine, o której wspominałem już kiedyś. Warto również sięgnąć po "Ciała" noblistki Annie Ernaux (rzecz tym razem o inicjacji seksualnej oraz aborcji). Muszę przyznać, że to jedna z moich ulubionych pisarek. Byłem, jestem, i pozostanę oczarowany jej wspaniałą książką "LATA", do której regularnie lubię wracać. Czytam więc wszystko tej autorki, co tylko ukaże się w polskim przekładzie. Kolejna pani, która zrobiła na mnie wrażenie to Miranda Cowley Heler - "Papierowy pałac" - bardzo udany debiut, przynajmniej na polskim rynku, absolwentki Uniwersytetu Harvarda, która działa też w branży filmowej.


  Andrzej Stasiuk - "Rzeka dzieciństwa". Autor nagrodzonej przed laty "Jadąc do Badadag" jest jednym z moich ulubionych polskich pisarzy. Jak rzadko który lokalny twórcy ten "piewca pogranicza" potrafi w zwykłym pejzażu, prostej rozmowie, brudnym hoteliku, polnej wiejskiej drodze, odnaleźć pokłady czegoś niezwykłego, ukrytą głębię, metafizyczny zachwyt, okruchy filozoficznej czy metafizycznej refleksji. Bez cienia przesady mogę powiedzieć, że Andrzej Stasiuk wciąż pisze taką samą książkę, niczym pająk cierpliwie tka taką samą opowieść, oczywiście w różnych barwnych wariantach, gdzieś na marginesie wrażeń i notatek  z licznych podróży po Europie Środkowej oraz Wschodniej jej części, które stały się jego udziałem. Tak to już bywa, że do jednych twórców szeroko pojętej kultury jest nam nieco bliżej, podczas gdy do innych bardzo daleko (paradoksalnie zderzenie się z tym co obce, inne, zwykle niesie wraz z sobą najwięcej korzyści, w perspektywie kształtowania światopoglądu oraz postępu poznawczego). Do twórczości Andrzeja Stasiuka od wielu lat jest mi bardzo blisko (moje ulubione dzieło twórcy to magiczny "WSCHÓD"). Dlatego z ochotą sięgam po każdą nową pozycję. 


Marta Hermanowicz - "Koniec".  To kolejna miła niespodzianka i udany debiut, który podobno długo nie potrafił znaleźć uznania w oczach wielu wydawców. Ci ostatni, jak zwykle myśleli głównie o rocznym bilansie. To, co jednych wprawi w zachwyt, innych może odepchnąć - to specyficzny język oraz rytm tej opowieści. Przy tej okazji mogą pojawić się skojarzenia z książkami Zyty Rudzkiej. 

"Koniec" to historia wojennej traumy inteligentnie zderzona z trudami dorastania w Polsce lat 90-tych. Te dwa główne nurty czasowe nieustannie przenikają się wzajemnie, jakby współistniały obok siebie. Bolesna rodzinna przeszłość i równie przykre momenty dzieciństwa wyznaczają horyzont zdarzeń dla głównej bohaterki - Malwiny. W dodatku ów czas zapętla się na zasadzie repetycji zdarzeń, fragmentów, epizodów. Na poziomie języka również co chwila pojawiają się i powracają fragmenty tekstów, wierszy, dziecięcych rymowanek, modlitw, piosenek i pieśni religijnych. Igła czasu ciągle przeskakuje na obracającej się płycie tej intrygującej historii, jakby autorka chciała nam powiedzieć, że wszystkie odnogi czasu są obecne w tej jednej konkretnej chwili. Bujny język Hermanowicz podlega tym samym prawom, co czas. Funkcjonuje w oparciu o rozmaite fluktuacje, zmienny rytm słów  - "żyje tylko ten, kto się rusza", z których tworzy się charakterystyczna dla tej powieści melodia. Trudno obok tak ciekawej prozy przejść obojętnie, choć pewnie wielu odbije się od niej jak od ściany. Książka została nominowana do nagrody "Paszporty Polityki", ogłoszenie laureatów w styczniu. Mój wybór już znacie.

 "Słońce i sweter grzeją, chciałabym je ściągnąć. Lipiec klei się do mnie, ściska za gardło. Wszędzie piasek, w oczach, w ustach, chodniki kończą się w połowie drogi, zaczynają kilka metrów dalej. W drodze usycham, marszczę się z braku wody, jestem staruszką, dzidzią piernik (...). Czy jestem Malwiną czy Lotką. Czy mieszkam w Nowej Soli, czy w pięćdziesiątym drugim zakątku".

Z polskich pozycji polecam również książki Macieja Jarkowca  - "Rewolwer obok biblii" oraz "Na bulwarach czyhają potwory. Filmowa historia Ameryki", Artur Domosławski  -"Rewolucja nie ma końca. Podróże w krainie buntu i nadziei", Jul Łyskawa - "Prawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców", Anna Appelbaum - "Gułag" (właśnie czytam).

 Zagraniczne powieści i książki, które chciałbym odnotować to: Quentin Tarantino - "Spekulacje o kinie". "Homo Deus" - Yuval Noah Harai, "Trylogia siedmiogrodzka" - Benffy Milkos, "Czas starego Boga" - Sebastian Barry, "Życie, starość i śmierć kobiety" - Didier Eribon, "Słoneczny szkielet" - Mike McCormak .


   Przyznam szczerze, że jestem już mocno zmęczony czytaniem powieści, gdzie główny bohater policjant, detektyw, patolog, dziennikarz, archiwista, nauczyciel, profiler (obojga płci), miewa problemy z alkoholem, narkotykami, męczy się ze sobą, małżonką i rodziną, kotem lub psem, zwierzętami w ogóle, przy okazji nieudolnie, i z sobie tylko znanych powodów, walczy z całym światem albo z nieustannie pogłębiającą się depresją (prym wiodą tutaj skandynawscy pisarze, pewnie wynika to również ze zbyt małej ilości światła słonecznego w tej części Europy). 
Problem polega na tym, że tak naprawdę niewielu jest oryginalnych autorów (autorek), którzy potrafią połączyć całkiem niezły styl z ciekawie poprowadzonym wątkiem fabularnym. Chyba najlepiej w tej delikatnej materii sprawdzają się aktualnie wszelkiej maści thrillery niż klasyczne książki kryminalne (gdzieś na pograniczu sytuuje się moja ulubiona i wspaniała powieść w tym gatunku "Prawda o sprawie Harry'ego Queberta" - Joel Dickera; nawet nie próbujcie oglądać serialu na motywach tej powieści, straconego czasu nikt nie odda). 

Dlatego w tym roku postawiłem na książkę sensacyjną - DON WINSLOW - "SKORUMPOWANI".  Szybka, bezkompromisowa narracja, wartkie dialogi, zwroty akcji, prosty język, bez zbędnych ozdobników, ciągnących się opisów przyrody oraz rozbudowanej warstwy psychologicznej, za co autor bywa niekiedy krytykowany; po prostu "sensacyjne mięcho". Dla tych, którzy polubią oszczędny styl Winslowa, mogę spokojnie polecić jego mafijną trylogię: "Miasto w ogniu", "Miasto Marzeń", "Miasto w gruzach" (ostatnią pozycję aktualnie czytam) .


"Chciałem, żeby opowieść miała frazę, niepokój muzyki jazzowej, ale nie wyrażone wprost słowami. Pisanie fikcji to obserwowanie świata oczyma innego człowieka, słuchanie go innymi uszami. To zuchwałość wiary, że można się dowiedzieć, co się dzieje w tajemnicy świadomości innego człowieka, kimkolwiek jest, mordercą, uciekinierem, mężczyzną opierającym się o barierkę o zachodzie słońca na minutę czy dwie przed tym, jak wystrzał karabinu oderwie mu żuchwę i przeleci przez szyję, i roztrzaska kręgosłup, muzykiem grającym na pianinie z zamkniętymi oczyma. 

Kochałem jazz, ale zdaje mi się, że jeszcze bardziej kochałem muzyków jazzowych. Kochałem muzykę samą w sobie, a także jako model etyczny i estetyczny dla uprawiania literatury, jej lekkość i głębię, szybkość i powściągliwość. Tak właśnie chciałem, żeby brzmiało to, co piszę, jak  piszę, pod wpływem potężnego impulsu i nie wiedząc, dokąd zmierzam, czasem prosto przed siebie, a czasem pozwalając się nieść zakosami, w których zdawałem się gubić, i w których niespodziewanie odnajdywałem skarb".

Muzyki jazzowej (znanych postaci z krainy improwizowanych dźwięków) nie brakuje w książce "JAK PRZEMIJAJĄCY CIEŃ" - ANTONIA MUNOZA MOLINY.  Tak się złożyło, że to jeden z moich ulubionych pisarzy ("Jeździec polski" ,"Zima w Lizbonie"), obok Javiera Mariasa. Tych dwóch hiszpańskich twórców łączy szacunek literackiego świata (bywali nagradzani i wyróżniani), podobna wrażliwość, wspaniała melodyjność języka, niespieszność tempa, a co za tym idzie, frazy, podobna głębia zanurzenia w przedstawieniu otaczającego świata, umiłowanie do kina, szczególnie tego spod znaku noir ("nasza wyobraźnia jest zarażona kinem" -  stwierdził Molina).
 
Antonio Munoz Molina bywa bardziej sentymentalny, popada w melancholijne nastroje, znacznie więcej u niego wspomnień, nostalgii, drobnych migotliwych tęsknot. Podczas gdy Javier Marias w swojej twórczości lubił snuć rozmaite, często filozoficzne, dygresje, z łatwością odchodził od głównego tematu, jak i do niego powracał, był staranny, uważny na pojedyncze brzmienie słowa. Byłbym w stanie przyjąć zakład, że obydwaj panowie z prostej historii zakupów w supermarkecie, bez trudu mogliby odmalować małe dzieło sztuki.

Powieść "Jak przemijający cień" - również nominowana przed laty do Nagrody Bookera - łączy ze sobą dwa główne wątki. Pierwszy opowiada historię mordercy Martina Luthera Kinga - czyli Jamesa Earla Ray'a, który uciekając przed obławą dotarł aż do Lizbony, gdzie spędził dziesięć dni (zainteresowanych tematem tej obławy mogę polecić książkę - "Ogar piekielny ściga mnie. Zamach na Martina Luthera Kinga i wielka obława na jego zabójcę" - Hampton Sides). 

Molina próbuje wcielić się w postać poszukiwanego zbiega, stara się wyobrazić, jak mógł wyglądać ten osobliwy czas w stolicy Portugalii. Wątek historii Jamesa Earla Raya przeplata się z prywatnymi wspomnieniami pisarza, rozważaniami na temat twórczości artystycznej. Przyznam, że to właśnie te autobiograficzne refleksje hiszpańskiego twórcy ujęły mnie w tym tekście najbardziej.


     W trakcie moich literackich poszukiwań dotarłem również do pewnej pracy doktorskiej, napisanej jakiś czas temu - WIOSNA SZUKAŁA - "MĘSKOŚĆ I FANTAZMAT W PROZIE JAVIERA MARIASA I ANTONIA MUNOZA MOLINY".  
Przyznam, że bardzo ucieszyła mnie ta rozprawa, chociażby z tego prostego względu, że nie tylko ja dostrzegłem pewne podobieństwa stylu, pokrewieństwo spojrzenia, wspólnego ducha, u tych dwóch wcześniej wymienionych przeze mnie twórców. W języku polskim niewiele jest tekstów analityczno-krytycznych, które próbowałby zinterpretować nieco bardziej akademickim dyskursem dorobek Javiera Mariasa i Antonia Munoza Moliny. Dlatego też każda taka próba - mniej lub bardziej udana, w moich  oczach warta jest podkreślenia. Autorka, którą z tego miejsca serdecznie pozdrawiam, przywołuje Freuda, ujęcie strukturalistyczne, Raewyn Connell - "Masculinities", Jacquesa Lacana, Bourdie, Butler, Karlsson, Kristeve, Showalter. Oczywiście to pozycja dla tych, którzy obcowali lub obcują z twórczością akademicką. Pani Wiosna Szukała jest również współautorką pracy "Książka dla Julia. Cortazar po latach". Przypadek? Nie sądzę.



 

sobota, 14 grudnia 2024

SUNSTACK JONES - "LUMINOUS HANDS" (AV8 Records) "W blasku słońca"

 

     Pewnie wielu z Was wciąż całkiem nieźle pamięta grupę The Verve. Nigdy nie był to mój ulubiony zespół, nawet w latach świetności, ale znałem kilka ich płyt i lubiłem od czasu do czasu wracać do paru dobrych piosenek, chociażby po to, żeby sprawdzić, czy wciąż na mnie działają. Formacja The Verve funkcjonowała przez dekadę, od końca lat osiemdziesiątych do końca złotych lat dziewięćdziesiątych. Ich muzyczne poczynania charakteryzowało specyficzne i całkiem rozpoznawalne brzmienie gitar - tak wtedy się grało - odrobinę zakwaszone, nieco psychodeliczne, przy okazji nawiązujące do niektórych grup z lat 60-tych. Chyba największy komercyjny sukces przyniosła im płyta "Urban Hymns", z kultowym przebojem oraz ikonicznym teledyskiem (lider formacji wybrał się na szybki spacer ulicami miasta, podobnie jak sześć lat wcześniej zrobiła to w innym teledysku wokalistka grupy Massive Attack)) - "Bitter Sweet Symphony", gdzie wykorzystano symfoniczny cytat z utworu "The Last Time" - The Rolling Stones. Tuż po rozpadzie grupy w 1999 roku jej wokalista - Richard Ashcroft - próbował rozwijać solową karierę i nawet całkiem nieźle to wyszło.


Dlaczego o tym wspominam? Tak się złożyło, że członkowie grupy Sunstack Jones wychowali się również na muzyce The Verve. "To nie tak, że siedzę i słucham przez cały czas płyt The Verve, ale kiedy byliśmy młodzi, oni byli dla nas tacy wielcy, i byli po prostu zajebiści..." - wyznał całkiem szczerze wokalista Sunstack Jones. Jego koledzy pokochali piosenki brytyjskiej formacji do tego stopnia, że w swojej twórczości nie tylko nawiązywali do charakterystycznego brzmienia, ale z płyty na płytę starali się je rozwijać i ubogacać. Nadarzyła się okazja, żeby sprawdzić, jak sobie poradzili z tym niełatwym zadaniem. Niedawno ukazała się ich płyta zatytułowana "Luminous Hands", która brzmieniem przywołuje gitarowego ducha lat dziewięćdziesiątych.



Końcowy i całkiem zadowalający efekt udało się uzyskać również dzięki znajomości z dawnym basistą zespołu The Verve - Nickiem McCabe. To on zaprosił członków formacji Sunstack Jones do swojego studia. 

"Naszym głównym celem jest ulepszenie ostatniej  rzeczy, którą zrobiliśmy, a nie staranie się, żeby zostać kimś innym. Oszustów można rozpoznać z daleka, zazwyczaj są headlinerami, prawda?".

Grupa Sunstack Jones debiutowała w 2012 roku krążkiem "Surefire Ways To Sweet The Mind", wydanym przez oficynę Mammouth Bell Recording, specjalnie powołaną do tego celu przez dwóch liderów zespołu. Początkowo skład dość często ulegał zmianie, aż wykrystalizował się gdzieś pod koniec 2016 roku i zamknął w pięcioosobowej załodze. Wszyscy w młodości słuchali podobnych rzeczy - The Verve,  Ride, Stone Roses, Black Rebel Motorcycle Club.

"Chcieliśmy nazwy, która brzmi jak szalony stary bluesman, czy coś w tym stylu. To była mieszanka czegoś ekscytującego oraz interesującego, jak wymyślone słowa i czegoś zupełnie przyziemnego, jak moje i Richy'ego nazwisko " - wspominał wokalista Chris Jones.

Panowie początkowo zajęci obowiązkami zawodowymi wysyłali sobie próbki nagrań drogą internetową. Jednak po kilku udanych koncertach doszli do słusznego wniosku, że najwięcej frajdy przynosi im wspólne granie, także takie w sali prób, gdzie powstawały kolejne pomysły i piosenki.



 
Ostatnie wydawnictwo zatytułowane "Luminous Hands" grupa Sunstack Jones reklamowała na Instagramie jako: płytę dla fanów zespołu Galaxie 500. Pewnie jest w tym trochę racji, chociaż utwory zawarte nam albumie są dość różnorodne, jak na ograniczone możliwości grupy. Udany początek, czyli tytułowy "Luminous Hands", od razu przywołuje skojarzenie z najlepszymi momentami w dyskografii The Verve. Dalej jest podobnie. Dominuje brzmienie gitar, które od czasu do czasu zyskują na sile rażenia. 

Przy okazji odsłony "Even Though", mogą przypomnieć się fragmenty twórczości Mojave 3. Nieco bardziej w stronę dawnych pieśni grupy The Byrds, zmierzają "Useless Saying" czy "I Guess That Fine". Z tej całkiem niezłej płyty - szczególnie, kiedy mamy do czynienia z niezbyt obfitym w intrygujące premiery grudniowym czasem - warto zapamiętać także świetny "Moriarty Hotel". Niby proste gitarowe granie, ale niepozbawione głębi oraz uroku, pewnie odrobinę "dziaderskie" dla pokolenia "sigmy" i "dzbanów", ale fani wyżej wymienionych formacji powinni znaleźć coś dla siebie na tym krążku.

(nota 7/10)

 



W strefie "Dodatki..." z Liverpoolu przeniesiemy się do Manchesteru, gdzie działa i tworzy Abbie Ozard, która niedawno opublikowała album "Everything Still Worries Me". Moja ulubiona piosenka.



Zajrzymy do miejscowości Mangat, która leży w Wielkiej Brytanii, gdzie tworzy zespół Tokyo Tea Room. Zamiast dramatycznie kiepskiej i wydanej wczoraj płyt "The Night " (która zebrała w prasie zaskakująco dobre recenzje)  - grupy Saint Etienne, posłuchamy niedawno wydanego singla Tokyo Tea Room.



 
Cici Arthur reprezentuje Kanadę, a jego nowa piosenka zapowiada lutowa premierę płyty "Way Through" - 21 luty 2025 roku. W składzie zespołu artysty znajdziemy dobrych znajomych - Nicholasa Krgovicha, Josepha Shabasona. 




Deradoorian to grupa z Nowego Yorku, z liderką Angelą Deradoorian i dobrym znajomym saksofonistą Patrickiem Shiroshim w składzie. Oto ich najnowsza propozycja.



Chicago w stanie Illinois, zapowiedź płyty "Phonetics On And On" - grupy Horsegirl, która ukaże się 14 lutego 2025, dzięki uprzejmości oficyny Matador Records.



 
Dania i miasto Kopenhaga, tam odnajdziemy postać Rasmusa Prika Kalmarka, który wraz z kolegami tworzy formację Casquette. Oto najlepszy fragment z ich płyty "Lad Mig Leve".



Pod koniec listopada zespół z Los Angeles - The Blue Magic Church opublikował wydawnictwo zatytułowane "The People vs. The Blue Magic Church". Wybrałem z niego taką kompozycję.




Sami nasi znajomi zasilają skład kwintetu Outof/Into - Gerald Clayton - fortepian, Immanuel Wilkins saksofon altowy, Joel Ross - marimba, wibrafon, Kendrick Scott - perkusja, Matt Brewer - bass. Fragment ich niedawno opublikowanej płyty "Motion 1".




Na koniec zostawiłem "KOMPOZYCJĘ TYGODNIA" , ta należy do amerykańskiej grupy Wet Tuna, która przed tygodniem opublikowała materiał zatytułowany "Groovin' Fantasy Set". Do tego fragmentu wracam najczęściej.




sobota, 7 grudnia 2024

CHANTAL ACDA & THE ATLANTIC DRIFTERS - "SILENTLY HELD" (Challenge Records) "Jesieniara"

 

    Postać niderlandzkiej artystki Chantal Acda jest bardzo słabo znana w naszym kraju. Przyznam, że całkiem zwyczajnie przegapiłem jej ostatni album w natłoku nowości płytowych. Jednak kiedy w ostatnich dniach szukałem czegoś, co korespondowałoby nastrojem z aurą panującą za oknem, wybór płyty zatytułowanej "Silently Held" okazał się być strzałem w dziesiątkę. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to super gorąca nowość - tych jest niewiele w grudniowy czas - gdyż od premiery tego wydawnictwa zdążyło upłynąć kilka miesięcy. Pomyślałem sobie, że najwyraźniej tak musiało być, gdyż kompozycje zawarte na tym krążku, w znakomity sposób odmalowują wszelkie barwy nie tylko tej jesieni, i właśnie o tej porze roku smakują szczególnie. Kto wie, czy nie mamy do czynienia, z jedną z najlepszych płyt w całym dorobku artystki, której debiutancki album "Dreamly You" ukazał się w 1999 roku. 

Wydaje się, że od samego początku kluczem do twórczości holenderskiej wokalistki było odnalezienie właściwych muzyków, w otoczeniu i przy współpracy których, jej niespieszne kompozycje nabrałyby dodatkowych kolorów. Pieśniarka, urodzona w 1978 roku w mieście Helmun (Holandia), początkowo postawiła na lokalnych muzyków, związanych z niderlandzką sceną jazzową, później nawiązała nić porozumienia z Nilsem Frahmem i Peterem Broderickiem (ten ostatni zaśpiewał z nią również w jednym utworze na płycie "Silently Held"). Wspólnym mianownikiem wydawnictw oznaczonych szyldem Chantal Acda, poniekąd także dobrym duchem kolejnych sesji nagraniowych, jest Shahzad Ismaily, który jak twierdzi artystka, wystąpił na wszystkich jej płytach.



Ta najnowsza, skrząca się barwami jesieni, zatytułowana "Silently Held", została w dużej mierze nagrana w Nowym Yorku (Brooklyn). Stanowi czwarte i jakże owocne spotkanie z gitarzystą Billem Frissellem, trochę mentorem, po części inspiracją, przy okazji najstarszym muzykiem w składzie.

"Mam do niego całkowite zaufanie. Wiedziałam to już po kilku wcześniejszych spotkaniach, które zaowocowały także nagraniami na żywo (płyta z 2018 roku). Kiedy usłyszałam, jak gra ze swoim stałym kontrabasistą - Thomasem Morganem, zobaczyłam przestrzeń, w której było miejsce na moje surowe emocje".

Oprócz Morgana w studiu pojawili między innymi: Joachim Badenhorst (klarnet), Colin Stetson (saksofon), Eric Thielemans (perkusja), Jozef Dumoulina (fortepian), Kurt Van Herck (saksofon) i oczywiście dobry duch Shahzad Ismaily. Niektóre partie dograno już w Holandii z lokalnymi muzykami, gdzie za suwakami konsolety znalazł się Phil Brown (współpracował z Talk Talk i  Markiem Hollisem) oraz Phil Weindrobe ( Dirty Projectors). Jedną z inspiracji, o których wspomniała Chantal Acda , była piosenka Marka Hollisa - "Inside Looking Out", zamieszczona na jego solowej płycie. 

"Mam to szczęście, że często mogę współpracować z producentem tego arcydzieła, co pozwoliło mi jeszcze głębiej zrozumieć historię kryjącą się za tymi piosenkami". Kolejnymi źródłami natchnienia byli: Joni Mitchell, Bon Iver i Phoebe Bridgers.



Tym razem niderlandzka wokalistka szukała surowości i realizmu, pewnie również z tego powodu większość materiału nagrano w jednym ujęciu. Podczas tworzenia poszczególnych kompozycji nie czuła się dobrze. "Zarówno moje wzloty, jak i upadki, potrafią być bardzo intensywne. W najczarniejszych dniach czuję, że moja twórczość się porusza, zmienia kształt, prosi mnie, żebym zwróciła na nią uwagę. Tam jest tyle piękna do odkrycia".

W tych niespiesznych pełnych uroku kompozycjach zawartych na albumie "Silently Held", znajdziemy sporo tytułowej ciszy, którą muzycy potrafią w odpowiedni sposób wykorzystać. W tego typu graniu - z wyraźnym odwołaniem do twórczości wspomnianego już dziś Marka Hollisa - liczy się każda nuta, istotny jest każdy pojedynczy ton wydobyty ze strun gitary, kontrabasu, klarnetu, saksofonu, fortepianu czy perkusji.

 Możemy przekonać się o tym już przy okazji wybornego otwarcia "One Day, One Life", gdzie, jak i w pozostałych częściach, mogą przypomnieć się dokonania Davida Sylviana (z okresu grupy Nine Horses), pieśni Anais Mitchell, czy "szlagiery" innych przedstawicieli nurtu americana, albo najlepsze moment z twórczości Cassandry Wilson. Sporo tych skojarzeń. Płyta "Silently Held" stanowi celebrację muzyki oraz wspólnego grania. 

W pogranicznej twórczości Chantal Acda jazz łączy się swobodnie z leniwymi taktami americany, te z kolei subtelnie przeobrażają się w indie-folkowe pejzaże. W kolejnych odsłonach widać, w jaki wytrwany sposób: "rytm i harmonia, napięcie i odprężenie mogą się rozwijać i przeplatać lub zderzać". Z jednej strony mamy do czynienia z oszczędnością w dawkowaniu emocji i kolejnych tonów,  z drugiej otrzymujemy bogactwo niuansów, rozmaitych dźwiękowych drobin inteligentnie wplecionych w aranżacyjną tkankę. Chyba nie muszę specjalnie przekonywać, że tego typu płyty jak "Sliently Held" zyskują z każdym kolejnym przesłuchaniem, bo właśnie wtedy pojawia się coraz bardziej sugestywne wrażenie, że odkrywamy więcej i więcej. 

W takim układzie nie dziwi specjalnie fakt, że Chantla Acda lubi pracować z muzykami jazzowymi. Ci ostatni: "nie myślą w kategoriach "zwrotka/refren", ponieważ mają inny sposób słuchania i układania melodii (...). Jednak moja muzyka to nie jazz" - podkreśliła w jednym z wywiadów.

Pośród dziewięciu kompozycji zawartych na krążku "Silently Held" znajdziemy jeden cover piosenki Bonnie Raitt - "I Can't Make You Love Me", i duet wykonany ze starym znajomym Peterem Broderickiem -  "We Will, We Must". Na koniec warto wspomnieć, że Chantal Acda pochodzi z muzycznej rodziny, jej matka była śpiewaczką klasyczną. Jednak to nie ona zainspirowała córkę do śpiewania i tworzenia piosenek, tylko... płyty... Cindy Lauper. Kto by pomyślał... Dodam jeszcze, że wytwórnia Challenge Records i tym razem zadbała o bardzo dobrą jakość dźwięku, co jest jej znakiem firmowym.

"Jeśli potrafimy być cicho i słuchać się, ufać sobie wzajemnie, otwierać się, pozwalać sobie i otaczającym nas ludziom na bycie wrażliwymi, popełniać błędy... dzieją się cudowne rzeczy" - Bill Frissell.

(nota 8/10) 


 


Pojawiają się już pierwsze podsumowania roku, choć nowe płyty, single, piosenki wciąż jeszcze wychodzą, co zamierzam w prosty sposób udowodnić, prezentując kolejną odsłonę strefy "Dodatki...". Na początek stan California, artysta ukrywający się pod szyldem Killing Vincent, oraz ulubiony krótki fragment z jego ostatniego wydawnictwa zatytułowanego "Something Must've Went Wrong".



Ghent to miejscowość w Belgii, gdzie żyje i tworzy, nieco w duchu dawnego Bon Iver, Isaac Roux, niedawno opublikował album zatytułowany "Trobuled Waters". Mój ulubiony fragment.



W podobnym nastroju brzmią trzy nowe single londyńskiego artysty Canty, które zapowiadają album "Din Binge", premiera 31 stycznia.



Philadelphię i stan Pennsylvania reprezentuję grupa 22 Halo, czyli wokalista i gitarzysta Will Kennedy oraz jego wesoła drużyna.



Kolejna zapowiedź styczniowej premiery płytowej - brytyjska, i znana już czytelnikom bloga, grupa Tunng, oraz fragment albumu "Love All Over Again", który ukaże się 24 stycznia. 



Miasto Nowy York reprezentuje jedyna wokalistka w dzisiejszym zestawieniu Alex Sopp, która jakiś czas temu opublikowała album zatytułowany "The Hem And The Ha".



Niektórzy zaczynają przegląd kolejnej odsłony bloga od "KOMPOZYCJI TYGODNIA" (całkiem słusznie). Tym razem mój wybór padł na Bryce Cloghesy'a, wokalistę grupy Military Genius, która niedawno opublikowała nowe wydawnictwo - nagrywane na pustyni Mojave - zatytułowane "Scarred For Life". Coś dawnego jest w tym połączeniu nutek, rzadko który artysta robi to obecnie właśnie w ten sposób. Bardzo często wracam do tej piosenki.



Na dobry początek "kącika improwizowanego" włoski gitarzysta mieszkający w Lonydnie - Sabino De Bari, oraz jego koledzy, we fragmencie z nowej płyty zatytułowanej "Ashanti".



Pozostaniemy we Włoszech, międzynarodowy kolektyw Zaaar wydaje swoje albumy we włoskiej wytwórni. Wczoraj ukazało się najnowsze dzieło zatytułowane "Ovules".



Na koniec pojawi się nasz dobry znajomy - Jack Wyllie (grupy Szun Waves, Portico Quartet), w nowym projekcie Paradise Cinema. Wczoraj, dzięki uprzejmości oficyny Gondwana Records, ukazał się album zatytułowany "Returning, dream".