sobota, 29 kwietnia 2023

GRAND BLANC - "HALO" (Parages) "W bieli i w błękicie"

 

     Długi majowy weekend to dobry czas, żeby odnowić kontakt, z rozkwitającym zwykle o tej porze, łonem przyrody. Przy tej okazji warto zabrać ze sobą jakiś mniej lub bardziej dobrany zestaw piosenek. Myślę, że w takich warunkach świetnie sprawdzi się wydana wczoraj płyta "Halo" francuskiej grupy Grand Blanc. Muzyka zawarta na tym albumie potrzebuje wyjątkowej oprawy. I jeśli nie będą to wspomniane powyżej malownicze widoki lokalnej przyrody, to sugeruję przesłuchać tych leniwych nagrań późnym wieczorem albo jeszcze lepiej nocą, kiedy znacznie łatwiej można wyłapać wszelkiej maści drobne subtelności zawarte w aranżacyjnej tkance. Oniryczne nagrania francuskiego kwartetu nie lubią pośpiechu, ani nerwowego rozedrgania, wymagają odpowiedniego nastawienia i skupienia, dopiero wtedy mogą, choć oczywiście nie muszą, w pełni do nas dotrzeć.

Zaryzykuję twierdzenie, obarczone małym marginesem błędu, że formacja Grand Blanc jest w naszym kraju kompletnie nieznana. I pewnie mój wpis oraz najnowsza płyta "Halo", tego stanu rzeczy nie zmienią. Camille Delvecchio, Benoit David i Luc Wagner pochodzą z Metz, ale poznali się dopiero w trakcie studiów w Paryżu. To mniej więcej wtedy, w 2011 roku, wpadli na pomysł założenia zespołu. Jakiś czas później do składu dołączył czwarty członek, czyli basista Vincent Korbel. Debiutancka epka oraz album "Memoires Vives" (2016), zawierająca dwanaście utworów utrzymanych w indie-popowej stylistyce, raczej nie odniosły znaczącego sukcesu. Obrazu grupy, przynajmniej tego muzycznego, nie zmienił również kolejny krążek - "Image Au Mur" (2018), który co prawda otwierał niezły "Il Les",ale później artyści przypomnieli sobie i niestety o synth-popowych korzeniach.

 Przy okazji rejestrowania płyty "Halo" zespół przeniósł się na francuską prowincję, gdzieś w knieje i dąbrowy rozciągające się na północnej część Francji, gdzie w wiejskim domku, na poddaszu z okrągłym świetlikiem, przygotowano tymczasowe studio. Rozciągał się stamtąd niezły widok, na ogród oraz las, a z oddali dochodziło rytmiczne bicie pobliskich dzwonów. Nic więc dziwnego, że wiele elementów pochodzących z nagrań terenowych postanowiono później wykorzystać w aranżacjach. I tak w utworze "Immensite" usłyszymy krople deszczu uderzające o kafelki, a "Oiseaux" został częściowo nagrany w lesie. Płyta "Halo" przynosi wraz z sobą wyraźne zwolnienia tempa kompozycji, w stosunku do zwartości dwóch poprzednich wydawnictw, Delvecchio i Benoit David pokazali się również jako twórcy zgranych i eterycznych melodii.

Najlepszym utworem, z pewnością najbardziej dopracowanym, wydaje się być otwierający album - "Loon". Odrobina nagrań terenowych, trochę produkcji w stylu "lo-fi", szczypta elektronicznych dodatków, do tego oniryczny nastrój, subtelnie poprowadzona linia wokalna przez Camillę Delvecchio, piękna melodia - wszystko to sprawiło, że bardzo często wracałem do tego udanego otwarcia, i pewnie jeszcze nieraz powrócę "na ojczyzny łono". W dalszej części płyty na szczęście jest podobnie; nic tutaj nie razi, nie drażni, ani zbytnio nie wystaje, większość kompozycji bazuje lub wychodzi od akordów gitary akustycznej, rozbrzmiewają delikatne struny harfy, okazyjnie perkusjonalia,  nieco pogłosu. Ten ostatni efekt zwykle towarzyszy wokalistce, pojawiającej się, szkoda, że nie częściej, jako główna aktorka tych nagrań lub w chórkach. W wielu tych niespiesznych piosenkach dominuje męski głos Benoita Davida, który przekonał mnie do siebie odrobinę mniej niż wokal jego koleżanki z zespołu. W eterycznym "Orange" usłyszymy szepty i śpiew ptaków, znalazł on dla siebie miejsce na pograniczu indie-folku i dawnych dokonań mojego ulubionego niegdyś His Name Is Alive. Jak ważny był ten ostatni zespół w historii muzyki alternatywnej pokazuje chociażby fakt, jak niewiele grup próbowało później poruszać się w tej estetyce. Francuzi nie eksperymentują aż tak z aranżacjami, może i szkoda, jak robił to mistrz obsługi taśm Warren Defever. Raczej stosują drobne pętle, płynnie przechodzą od akustycznego grania do swobodnej studyjnej produkcji. W pełnej uroku odsłonie "Dans Le Jardin La Nuit", zbliżyli się do dreampopowych rejonów, a w "Nuit Des Temps", z podmuchami gitar i saksofonu, stanęli niedaleko Julii Holter. Myślę, że nie ma sensu obcować z tym albumem tylko po to, żeby zwyczajnie go przesłuchać i mieć to z głowy. W ten sposób zlekceważymy wysiłek artystów i zrobimy sobie krzywdę. Stare porzekadło maniaka płytowego mówi: "Jeśli muzyka dziś nie wchodzi, spróbuj jutro... Albo za tydzień".

(nota 7.5/10)


 


Najwyższa pora na mój ulubiony refren ostatnich dni, bo i takie rzeczy się zdarzają. Co prawda album Tiny Ruins - "Ceremony" ukazał się wczoraj, ale piosenki "Dorothy Bay" słucham mniej więcej od tygodnia. Młodzi artyści zupełnie inaczej układają dziś linie melodyczne. Obecnie kładzie się nacisk raczej na rytm, zbitki sylab, niewielkie oscylacje wokół kilku zaledwie dźwięków, na powtórzenia i odbicia. Powoli do lamusa odchodzą subtelne czy wyrafinowane połączenia ze sobą poszczególnych nut, długie frazowanie. W dodatku partie wokalne modyfikuje się na kolejnych etapach produkcji, używając wszelkiej maści dostępnych efektów. A potem słuchacz łapie się na tym, że nie wie do końca, czy wciąż śpiewa dla niego wokalista, czy może już bardziej robot lub program komputerowy albo najnowsza aplikacja. Nie chcę wyjść na zgorzkniałego boomera i narzekać, zdaję sobie sprawę, że takie są nieubłagane prawa zmiennych muzycznych epok. Jednak te kilka nut refrenu... ot, drobina, niby nic wielkiego, tak łatwo można je pominąć..., ale przyznam, że wprawiły mnie w zachwyt, choć wcześniej nic nie zapowiadało, że właśnie ta część tej  kompozycji będzie aż tak udana.



I kolejna porcja ładnej refrenowej melodii do nucenia, i znów płyta opublikowana wczoraj, czyli  album "Uncertian Country" kanadyjskiej grupy Great Lake Swimmers.



Mało? Za krótko? Trochę tak. Spróbujemy przedłużyć ten rozmarzony nastrój, słuchając najnowszego singla grupy Wren Hinds, reprezentującej Południową Afrykę, ta piosenka zapowiada album "Don't Die In The Bundu", który ukaże się 21 lipca.



Josienne Clarke pochodzi ze Szkocji, i całkiem niedawno wydała płytę zatytułowaną "Onliness (Songs Of Solitude And Singularity)".



Następna artystka z Toronto, czyli Peggy Messing, ukrywająca się pod nazwą La Faute, która kilka dni temu opublikowała singiel "Blue Girl Nice Day". Znalazłem na nim taki oto utwór.



 Pozostaniemy w Kanadzie, i tak jak obiecałem przed tygodniem, wrócimy do albumu "Darling The Dawn" - All Hands Make Light. Myślę, że właśnie w tych długich kompozycjach, kiedy około piątej minuty pojawia się wokaliza i takty perkusji, grupa ta brzmi zdecydowanie najlepiej.



Powoli już weterani, duet Beach House, i mój ulubiony fragment z najnowszej epki zatytułowanej "Become".



Kolejny Kanadyjczyk w tym zestawieniu, John Southworth, i kolejny singiel zapowiadający wydanie najnowszej płyty "When You're This, This In Love", premiera 12 maja.



Dla ochłody odrobina zimnej fali prosto z niemieckiego Bremen, czyli najnowszy singiel grupy Attic Frost.



W sekcji improwizowanej kanadyjska saksofonistka, rodem z Montrealu, Melissa Pipe oraz jej Sextet. Mój ulubiony fragment wydanej przed tygodniem płyty "Of What Remains".



Co robi saksofonista TaxiWars - Robin Verheyen, kiedy nie nagrywa ze swoją macierzystą formacją? Gra u boku znakomitego pianisty Marca Coplanda, Drew Gressa i Marka Ferbera na płycie "Someday".








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz