poniedziałek, 7 maja 2018

JUST MUSTARD - "WEDNESDAY" (Pizza Pizza Records) "Pocztówka lat 90-tych"





   Zacznę od zdania, które kilkakrotnie pojawiło się na łamach tego bloga - lubię debiutantów...
A tak się złożyło, że zespół Just Mustard kilka dni temu wydał debiutancki album zatytułowany "Wednesday", i wcale nie jest to musztarda po obiedzie. Jak dla mnie równie dobrze ta płyta mogłaby się nazywać "Sunday 21.00". Bowiem każdej niedzieli, o tej porze, na początku lat 90-tych, na kanale MTV, nadawany był program "120 Minutes", w którym przybliżano sylwetki zespołów szeroko pojętej sceny alternatywnej. Wspominałem już o tym kultowym dla mnie programie na łamach tego bloga (tutaj ).
Wracam do niego z tego powodu, że formacja Just Mustard na debiutanckim krążku gra tak, że prowadzący program "120 Minutes" Paul King westchnąłby zachwycony, a potem bez najmniejszego zgrzytu umieściłby ich teledysk gdzieś pomiędzy utworami takich grup jak Swallow czy My Bloody Valentine. Znajdziemy na tej płycie i rozmyte shoegazowe gitary, i dyskretne nawiązania do zapomnianej już dziś grupy Cranes - specyficzna aura nagrań i hipnotyczny głos wokalistki. To prawda, że członkowie grupy Just Mustard na swoim debiucie spoglądają wstecz, dokonując tym samym reinterpretacji muzycznej przeszłości, jednak w ten sposób kształtują swoją artystyczną tożsamość.

Oczywiście mogę wymieniać dalej, że i gitary, i bas, i głos, i mroczny, psychodeliczny nastrój, który szybko udziela się słuchaczowi... Jednak to, co przede wszystkim zapada w pamięć, w trakcie odsłuchiwania tych udanych kompozycji, to brzmienie całej płyty. Widać wyraźnie, że zespół miał od początku pomysł na siebie. Album nagrał David Noonan, w domowym studio. I kto wie, być może właśnie aura tego miejsca sprawiła, że artyści z Irlandii uzyskali tak charakterystyczne brzmienie. Jego podstawą jest specyficznie zrealizowana perkusja, z mocno podbitym mięsistym basem. Takiego soczystego pulsu, głębokiego oddechu niskich tonów, mogliby pozazdrościć czołowi przedstawiciele sceny trip-hopowej.
Debiutancki krążek udanie rozpoczyna znakomity "Boo" - psychodeliczna wyprawa w czasie, prosto do dźwięków sceny alternatywnej początku lat 90-tych. I właśnie w tej stylistyce pozostaniemy aż do końca płyty "Wednesday". W poszczególnych jej  odsłonach będą zmieniać się jedynie wektory, subtelne akcenty - raz będzie nieco więcej psychodelii, to znów shoegaze'u, innym razem zanurzymy się w kojącej rzece dream-popu - "Feeded", żeby wszystko mogło zakończyć się drapieżnym "Pictures", w post-joyowskich barwach (nawiązuję zarówno to grupy Joy Division, jak i do płyty "Wings of  Joy" grupy Cranes).
Pozycja obowiązkowa nie tylko dla tych, którzy pamiętają program "120 Minutes".

(nota 8/10)











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz