sobota, 22 kwietnia 2017

SLOWDIVE - "SLOWDIVE" (Dead Oceans) "SLOWDIVE - MOJA MŁODZIEŃCZA MIŁOŚĆ"




                     "Każda zakochana pamięć przechowuje swoje magdalenki, 
                      moja - dowiedz się o tym, gdziekolwiek jesteś - woń jasnego 
                      tytoniu, która przywraca mnie twojej smukłej nocy, 
                      uderzeniom wiatru twej najgłębszej skóry..."       
                                                                                                      Julio Cortazar




Czy pamiętacie swoją pierwszą młodzieńczą miłość?


To był początek lat dziewięćdziesiątych i poniedziałek. Jeden z tych, który skutecznie zaprzeczał tytułowi popularnego filmu ("Nie lubię poniedziałku"). Od samego rana wszystko układało się wyjątkowo pomyślnie. Z moich wspomnień wynika, że tego dnia nie było lekcji chemii. Dlatego też jestem wdzięczny profesorowi, którego kolokwialnie nazywaliśmy "Wodorkiem", za to, że akurat wtedy nie pojawił się w szkole. Było tuż przed południem, albo chwilę po tym, jak hejnalista z okna Wieży Mariackiej odtrąbił to, co miał do odtrąbienia. Z powodu absencji profesora wróciłem wcześniej do domu, a kiedy wszedłem do pokoju, w wyuczonym setkami powtórzeń odruchu włączyłem radio. Każdy szanujący się tropiciel płyt słuchał wtedy radia, a w magnetofonie miał przygotowaną na wszelki wypadek czystą kasetę.Tego dnia i w tej kluczowej chwili odezwał się Program 3. Z głośników dobiegły do mnie niezwykłe dźwięki, które od razu przyciągnęły moją uwagę. To było jak objawienie, jakby niebiosa rozstąpiły się przede mną i miały wchłonąć mnie na zawsze. Niezwykłym wysiłkiem woli, resztką gasnącej przytomności, z trudem, bo z trudem, wyciągnąłem przed siebie drżącą dłoń i wcisnąłem przycisk "rec". Chwilę później, dźwięczny głos redaktora Marka Wiernika poinformował mnie, że oto stałem się jakże szczęśliwym posiadaczem dwóch refrenów i półtorej zwrotki wspaniałego utworu. I tak właśnie wyglądał mój pierwszy raz z grupą Slowdive.



A potem... Potem była niedziela i błękit słonecznego nieba poprzetykany gdzieniegdzie wysepkami nastroszonych chmur. Takich niedziel, wbrew temu, co sugerował Mieczysław Fogg, miało być jeszcze wiele. Wraz z moimi kolegami odkryliśmy przypadkiem program nadawany w niedzielny wieczór przez stację MTV, który nazywał się "120 Minutes". Audycje najczęściej prowadził Paul King, który prezentował wspaniałą muzykę i niezwykłe teledyski mniej lub bardziej nieznanych zespołów, z kręgu alternatywnego rocka. Tak, jak w magnetofonie zawsze miałem przygotowaną czystą kasetę, tak w moim magnetowidzie marki NEC zawsze czekała w pogotowiu taśma VHS. Magnetowid miał zaprogramowaną funkcję, żeby uruchomić automatyczne nagrywanie każdej niedzieli, punktualnie o godzinie 21. Nadawany o tej porze program "120 Minutes" był naszym oknem na świat. To była również nasza namiastka sklepu muzycznego oraz bilet do raju, w którym każdy, co bardziej wrażliwy i podatny na specyficzne tony, chciał przebywać jak najdłużej. Czego tam nie było... To właśnie podczas trwania tej audycji po raz pierwszy w życiu zobaczyłem teledyski taki zespołów jak: The Cure, Joy Division, Dead Can Dance, Cocteau Twins, The Pixies, The Smiths, Morrissey, Naked Souls (to było odkrycie!), Sunny Day Real Estate, Swallow, Ride, Chapterhouse, Spiritualized, The Sundays, Lush, My Bloody Valentine, uwielbianego przeze mnie His Name is Alive, a nawet Mercury Rev., który wtedy brzmiał zupełnie inaczej. I wiele, wiele innych...








Pewnej niedzieli podczas trwania programu "120 Minutes", mój magnetowid zarejestrował utwór "Alison", grupy Slowdive. Trudno dziś oddać tamtą osobliwą plątaninę odczuć, emocji, stanów mentalnych, które zebrały się w moim wątłym nastoletnim ciele, w odpowiedzi na te magiczne dźwięki. Odtwarzałem ten utwór wciąż i wciąż, nie byłem w stanie nasycić się tymi cudownie brzmiącymi gitarami, rozmarzonym głosem wokalisty, obłędnie i nieprzyzwoicie piękną linią melodyczną, magicznym refrenem, który był niczym namiętny pocałunek, jakaś namiastka spełnienia albo coś o wiele lepszego i niewyrażalnego słowami. I to uczucie unoszenia się w powietrzu, albo nurkowania w bezkresnej muzycznej toni.
 Jedno wiedziałem na pewno, jedno nie ulegało dla mnie wątpliwości - że Slowdive jest moim zespołem, i że wyraża mnie tak, jak chyba żaden zespół do tej pory. Przez te wszystkie lata niewiele zmieniło się w tym temacie. Utwór "Alison" wciąż zajmuje wysokie miejsce pośród najważniejszych i najpiękniejszych utworów, jakie słyszałem w życiu. Bliscy znajomi chyba dobrze już wiedzą, że po mojej śmierci nie muszą zjawiać się na pogrzebie. Wystarczy, że w tym dniu odtworzą utwór Davida Sylviana - "Before The Bullfight" albo piosenkę Slowdive - "Alison". "I'll be here in the morning, Cause I'm just floating..."




    Na początku lat 90-tych wszystko wydawało się proste. Człowiek w dużej mierze był tym, czego słuchał, co oglądał i czytał.
W drodze do szkoły mijaliśmy coraz bardziej rdzewiejący kiosk, w którym kupowało się "Tylko rock", a także grupki zwykle brudnych "punków", niekiedy nazbyt hałaśliwych "depeszy" oraz całkiem przyjemnych "metalowców", których długie włosy rozwiewał kapryśny wiatr. W każdą środę przed rozpoczęciem zajęć chodziliśmy pod kościół, żeby... podrywać wychodzące z niego, rozmodlone i nieco zaskoczone naszą obecnością i śmiałością, dziewczęta. Ach, te nieporadne młodzieńcze umizgi napalonych samców. "Jak masz na imię?". "Marta". "To takie piękne imię... Moje ulubione, naprawdę... Przejdziemy się?".
Miałem naście lat, chodziłem po korytarzach szkoły z plakietką "The Cure" i podobizną Roberta Smitha przypiętą do dumnej piersi. Na plecaku oraz na piórniku widniało odciśnięte czarnym flamastrem logo wytwórni "4AD". Potem był pierwszy walkman i pierwsza gitara, solówki z "Disintegration" znane na pamięć, nieudolnie odgrywane latem przy ognisku. Czytałem Witkacego, Gombrowicza, Mrożka, Vonneguta i Cortazara. Ta moja słabość do literatury iberoamerykańskiej rozciągnęła się później także na innych pisarzy z tego regionu. Słuchaliśmy audycji Tomka Beksińskiego i Piotra Kaczkowskiego, żeby nagrywać płyty. Oglądaliśmy filmy Kieślowskiego, kiwając do siebie głowami niczym znawcy kina, podziwiając inteligencję oraz przenikliwość reżysera. W przypływie emocji założyliśmy fikcyjny fan club Artura Barcisia, którego wyjątkowo epizodyczne role w "Dekalogu" rozbawiły nas do łez. Jako siedzibę fan clubu, w ogłoszeniu podaliśmy adres mieszkania naszego niczego nieświadomego kolegi. Wybacz Krzysztofie...jakoś tak wyszło...
Oglądaliśmy "Za chwilę dalszy ciąg programu", nagrywałem komiczne popisy Manna i Materny na video. Z zapartym tchem śledziliśmy kolejne odcinki "Capital City" i "Twin Peaks" (fryzura Bobby'ego Briggsa była wtedy dla mnie mocno inspirująca). W czyjejś dłoni pojawiły się pierwsze papierosy, częstował... więc nie wypadało odmówić. Potem paliło się "fajki" nawet podczas gry w tenisa, a Challengery: "miały taki długi dym". Ktoś kupił "Closer" Joy Division na czarnym jak smoła winylu i był w siódmym niebie. Ktoś zdobył "Standing on a Beach" The Cure i zarwał całą noc, robiąc kolejne kasetowe kopie. Ktoś miał złamane serce i słuchał na okrągło "Pornography" i "Within the Realm of Dying Sun".

Wtedy, ponad dwadzieścia lat temu, na tyle rzeczy się czekało. Pragnienie pozbawione oczekiwania traci swój jakże cenny walor - co obecnie stało się bolączką tak wielu z nas...

Po skończonych lekcjach nie chodziliśmy na kremówki. Pewnie dlatego żaden z nas nie zrobił kariery w Watykanie. Nasze nogi niezmiennie niosły nas do sklepu muzycznego "Forte". Wybieraliśmy z katalogu kolejne albumy, żeby nagrać je potem wysyłkowo na powierzone kasety. Zostawialiśmy w tym sklepie całe nasze kieszonkowe, a nawet więcej. Liczył się każdy grosz, który można było wydać na płyty. A ile było potem radości, kiedy odczekawszy siedem albo dziesięć dni, czasem nawet długie i niepewne dwa tygodnie, w końcu można było zostać szczęśliwym właścicielem i odsłuchać takie albumy jak: "Radio Sessions 83-84" New Model Army, "Crushed Velvet Apocalypse" Legendary Pink Dots, "Echoes In A Shallow Bay" Cocteau Twins,  itd., itd.

A Slowdive?
Slowdive nie było wtedy, ani na półkach sklepowych, ani w żadnym katalogu, co doprowadzało mnie do cichej rozpaczy, za każdym razem, kiedy po raz kolejny sprawdzałem nowości płytowe figurujące pod literą "S". Slowdive był przede wszystkim zespołem moich marzeń. Nie tylko dlatego, że w ich muzyce wszystko zgadzało się w stopniu dla mnie nadzwyczajnym, ale również z tej prostej przyczyny, że o zdobyciu ich płyt, wtedy, na początku lat 90-tych, mogłem jedynie pomarzyć. Wiadomości o albumach Slowdive krążyły z jednych przejętych ust do drugich, niczym plotki o ukrywającym się królu. Niby ktoś gdzieś na pewno widział, niby ktoś inny miał to podobno mieć, ale..., kiedy przychodziło do weryfikacji, nikt nie posiadał choćby egzemplarza porysowanego singla.
To, co charakteryzowało grupę Slowdive, i niezmiennie mnie do nich przyciągało, to przede wszystkim bardzo piękne linie melodyczne. Człowiek zamykał oczy, rozkładał szeroko ramiona, czuł, że po plecach przebiegają przyjemne ciarki, ciało pod wpływem kolejnych tonów delikatnie unosi się nad ziemią, a czas zaczyna płynąć zupełnie innym rytmem. To chyba właśnie wtedy i przy okazji odkrywania następnych albumów - "Just For A Day", "Souvlaki", "Blue Day", "I'm The Elephant...", "Pygmalion" - pojawiło się określenie "szybownictwo". Pamiętam, że kiedy w końcu po długim czasie zdobyłem niemal wszystkie wydawnictwa sygnowane nazwą Slowdive, zacząłem dociekać, kto jest odpowiedzialny za te śliczne i pełne uroku melodie. Wiele znaków na ziemi i niebie, wiele tropów wskazywało na wokalistę Neil'a Halsteada. Jednak, kiedy zespół się rozpadł, próżno było szukać tych charakterystycznych melodii na albumach Mojave 3, czy na zapisach solowych dokonań Halsteada. Nie znalazłem ich również na krążkach Simona Scotta, który jako pierwszy opuścił grupę. Znalazłem je dopiero po dwudziestu latach, na ostatniej płycie zespołu z Reading.






Jaka jest najnowsza płyta Slowdive?
Przyznam szczerze, że obawiałem się tego powrotu po dwudziestu dwóch latach nieobecności. Nastała swoista moda na odcinanie kuponów od coraz bardziej odległej i udanej przeszłości. Powrót grupy Slowdive to bardzo miłe zaskoczenie, a także wyjątek od powtarzającej się obecnie reguły, którą można by zamknąć w zdaniu - "Powróciliśmy, bo chcemy grać... A tak naprawdę, to coraz trudniej nam związać koniec z końcem".
Gdybym miał przez ostatnie dwadzieścia dwa lata czekać jedynie na utwór "Slomo", który rozpoczyna najnowsze wydawnictwo, to nie mam żadnych wątpliwości, że było warto. Warto było odliczać, szczególnie w ostatnich tygodniach, kolejne ciągnące się niemiłosiernie godziny, żeby w końcu usłyszeć takie cudeńka, jak: "Don't Know Why", "Everyone Knows",  "Go Get It", czy magiczny "Falling Ashes". Dream-pop i shoegaze, oniryzm i transcendencja. Czysta rozkosz...

   Podsumowując krótko muszę powiedzieć, że najnowszy album Slowdive nie ma ani jednego słabego momentu. Neil Halstead i jego załoga powrócili, bo mieli coś do zaproponowania. Niegdyś byli nazywani królami shoegaze'u/dream-popu, i ponownie wkroczyli na salony alternatywnego rocka w królewskim stylu. Oczywiście, że są pewne wady, które na upartego mógłbym wytknąć. Chociażby realizacja linii wokalu, który fragmentami nie jest zbyt czytelny. Realizacja dźwięku, jakość techniczna produkcji, nigdy nie była mocną stroną Rachel Goswell i jej przyjaciół.
Oczywiście, że ktoś może zarzucić tej produkcji, iż jest to - stosując termin, którego ostatnio użył redaktor Bartek Chaciński, opowiadając o innym albumie - "płyta z wczoraj". Zgoda. Prawdopodobnie muzycy nie zagrali tym razem żadnego nowego dźwięku, którego nie użyliby przed laty. Ale, czy w tym przypadku właśnie o to chodziło?
 Tak, najnowszy album zespołu Slowdive, to jest płyta z "ESTETYCZNEGO WCZORAJ", które migocze gdzieś na horyzoncie z wolna oddalającej się przeszłości. Jednak nie wszystko, i nie zawsze musi być na wskroś aktualne. Nie wszystko musi wyprzedzać swój czas, wykraczać poza ramy swojej epoki. Nie wszystko musi tworzyć przestrzeń dla niepewnego i nieśmiało nadchodzącego "ESTETYCZNEGO JUTRA".
W muzyce, oprócz cech gatunkowych, liczy się również siła i autentyczność przekazu, radość wynikająca z tworzenia i dzielenia się tym, co ma się w sobie najlepszego, kreacja emocjonalnego porozumienia. A tego na ostatniej płycie Slowdive jest pod dostatkiem. Od pierwszych dźwięków gitar doskonale wiadomo, że tutaj nikt niczego nie udaje, nikt nikogo i na nic nie naciąga. Słuchasz i wiesz, że to jest twoje, również dla ciebie. Można ostatni album muzyków z Reading potraktować także jako prezent, jako podziękowanie za lata bycia wiernym fanem, za podziw, szacunek i uwielbienie. Muzyka to również emocje, bez podziału na gatunki, style, nurty...

Dziś patrzę na zespół Slowdive tak, jakbym spoglądał w oczy mojej pierwszej młodzieńczej miłości. Nadal i z rozkoszą potrafię zanurzyć się w tonach shoegazeowych gitar, wciąż zachwycam się pięknymi melodiami. Zmieniliśmy się, i oni, i ja, przez te wszystkie lata braku kontaktu. Upływający czas nie oszczędza nikogo, prędzej czy później na każdym z nas odciśnie swoje niezbyt dyskretne piętno.
Patrzę w oczy mojej młodzieńczej miłości i odnoszę wrażenie, że widzę w nich dawny błysk. Jak przez mgłę potrafię przypomnieć sobie zapach jej włosów, smak jej warg, dotyk skóry muskającej moją dłoń. Igraszki palców zaplątanych w kieszeni zielonej kurtki...
Muzyka to również wspomnienia.
I pomyśleć, że wszystko to - a nawet więcej - zawdzięczam również temu zespołowi.

Po błękitnej tafli nieba wolno przesuwają się nastroszone obłoki chmur. Powietrze wokół mnie przyjemnie wibruje. Na biurku leży książka Noah Hawley'a, której czytanie miałem dokończyć. W tej chwili nie mam na to czasu...
Słucham SLOWDIVE...                                                                    
                                                                          (wyjątkowo subiektywna nota 8.5/10)

Ps. Najwyższa pora odnaleźć w szafie koszulkę z napisem "SLOWDIVE" i zdjęciem muzyków zanurzonych w wysokiej trawie.






5 komentarzy:

  1. Przepiękne wspomnienia i cudownie posługujesz się słowem. Z zafascynowaniem czytałam. Brawo!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzień dobry. Czy zachowały się u Pana jakieś kasety VHS z nagraniami z programu 120 Minutes, albo cokolwiek innego nagrywane z kanału MTV z pierwszej połowy lat 90tych? Razem z kilkoma osobami zbieramy takie nagrania i wciąż szukamy kolejnych. Mój adres: slawus79@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  3. Dzień dobry. Próbowałem do Pana napisać w sprawie programu 120 Minutes, ale jakoś mój komentarz się nie może ukazać. Spróbuję raz jeszcze: również byłem/jestem wielkim miłośnikiem tego programu, trudno zliczyć wszystkie zespoły, które poznałem dzięki niemu, a także pokrewnym, czyli Post Modern i Alternative Nation. Ok. 10 lat temu okazało się, że takich ludzi jest więcej - tęskniących za prawdziwym MTV Europe. Udało się nam - kilku kolegom i mi - założyć coś na kształt nieformalnej grupy archiwizującej nagrania z MTV Europe z pierwszej połowy lat 90tych. Odszukujemy kasety VHS z takimi nagraniami, a następnie je porządnie cyfryzujemy. Gdyby miał Pan jeszcze jakieś nagrania z MTV, zwłaszcza z 120 Minutes, to zapraszam do współpracy. Chętnie też podzielę się swoimi zbiorami, jeżeli to Pana interesuje. Bardzo proszę o kontakt. Gdyby nie był Pan zainteresowany, lub po prostu nie miał takich nagrań, to proszę krótko napisać, bym wiedział, żeby już Pana na przyszłość nie męczyć. Pozdrawiam serdecznie, Sławek.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję za wiadomość, niestety nie zachowałem żadnych taśm, i szczerze żałuje, bo to były wspaniałe audycje, kopalnia odkrywkowa, zapisywało się kolejne nazwy zespołów, a potem miało nadzieję, ze cokolwiek odnajdzie się w sklepach... złote czasy dla alternatywnego grania... co ciekawe jest pan kolejną osobą, która o to pyta

    OdpowiedzUsuń