sobota, 14 stycznia 2017

"RITMO CARNAVALE"... czyli osiem utworów dla tańczących inaczej.



Styczeń to zwykle czas podsumowań, okres nadrabiania muzycznych, filmowych czy książkowych zaległości, ale również czas oczekiwania na pojawianie się nowych wydawnictw płytowych. Chcąc umilić sobie, a także czytelnikom bloga, ów czas oczekiwania, zebrałem kilka urokliwych piosenek. Zestaw, który zamieszczam poniżej stanowi niejako kontynuacje mojej wcześniejszej kompilacji, której poszczególne składowe zamieściłem latem ubiegłego roku na łamach tego bloga ( https://muzycznyswiatkk.blogspot.com/2016/07/szczesliwa-osemka-czyli-8-utworow-ktore.html )
          Tym razem postanowiłem zestawić ze sobą lub obok siebie kilka utworów o charakterze tanecznym, w ramach dość, mimo wszystko, szerokiego określenia jakim jest "muzyka dla tańczących inaczej".  Na początku należy się kilka słów wyjaśnienia, skąd wziął się termin "tańczący inaczej". Jeśli mnie pamięć nie myli, po raz pierwszy zetknąłem się z tym określeniem wiele lat temu, słuchając pewnej wieczornej audycji  w radiowej "trójce". Padło ono z ust późniejszego szefa zacnej i nieodżałowanej wytwórni Sissy Records. Ogólnie rzecz ujmując, określenie: "muzyka dla tańczący inaczej" oznacza utwory charakteryzujące się żywym rytmem (choć tempo odmierzania poszczególnych taktów nie musi być zawrotne), ciekawym aranżem i niebanalnym tekstem. Coś, czego można z przyjemnością posłuchać, czym można podzielić się ze znajomymi, i przy czym można wspaniale się bawić, nie kalecząc wrażliwych zmysłów. Innymi słowy ambitny pop, avant-pop, dream-pop, indie-rock, indie-folk, retro-pop z klasą - muzyka która, wbrew pozorom, nie wypełnia radiowych playlist, i której, przynajmniej takie odnoszę wrażenie, każdego roku jest coraz mniej.
       Zestaw rozpoczyna jedno z moich ostatnich odkryć, czyli francuski zespół Motorama. Ubiegły rok przyniósł wraz z sobą ich całkiem udany krążek zatytułowany "Dialogues", wydany przez oficynę Talitres Records. Płyta zawierała dwanaście kompozycji, utrzymanych w podobnej avant-popowej stylistyce. Najbardziej do gustu przypadła mi piosenka "By your side", która zamykała krążek. Wysunięty do przodu sprężysty bas, skrupulatnie odmierzający kolejne takty, odrobinę rozmarzony głos wokalisty i pastelowe klawisze, tworzą w tym przypadku bardzo smakowite połączenie. Oto kolejny dowód na to, że płyt należy słuchać od początku, aż po ostatnie dźwięki.









Tim Yehezkely to urocza, obdarzona charakterystycznym dziewczęcym głosem wokalistka zespołu The Postmarks. Wspominałem już to nazwisko na łamach tego bloga, ale w tym miejscu muszę wyznać, że od lat zauważam u siebie słabość właśnie do takich delikatnych dziewczęcych głosów. Grupę The Postmarks odkrył Andy Chase, muzyk znany, z innego i nieco bardziej rozpoznawanego avant-popowego składu, mam tu na myśli zespół IVY. The Postmarks doczekali się wydania trzech płyt długogrających, wszystkie ukazały się pod szyldem wytwórni Unfiltered Records. Zespół w swojej twórczości nawiązywał do retro-popu, potrafił w umiejętny sposób wykorzystać takie instrumenty jak: flet, wiolonczela, klarnet, trąbka, harfa, wibrafon. Wystarczy zerknąć na listę zaproszonych gości (oraz instrumentów), która widnieje na debiutanckim krążku - "The Postmarks" (2007), skąd pochodzi piosenka "Looks like rain". Takiego instrumentalnego bogactwa nie powstydziłyby się czołowe zespoły art-rockowe. Przy okazji tej formacji mieliśmy więc, i ciekawe, bogate aranżacje, i bardzo ładne linie melodyczne, a wszystko to okraszone subtelnym i zapadającym w pamięć głosem wokalistki. To był pop z klasą i dla prawdziwych smakoszy, którzy potrafią docenić wysiłek twórcy włożony w nagranie dobrej piosenki.  Znamienne jest to, że pomimo wysokiego poziomu muzycznego, grupa The Postmarks nie odniosła większego sukcesu i nie potrafiła przebić się do szerszego grona odbiorców. Pozostaje mieć nadzieję, że ktoś zauważy, doceni i wykorzysta talent wokalny Tim Yehezkely. Byłoby szkoda, gdyby jej urokliwy głos całkiem przepadł i odszedł w zapomnienie.







Regular Fries to brytyjski zespół założony pod koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku przez muzyków sesyjnych, którzy postanowili zrobić coś wspólnie. Efektem tej współpracy był trzy płyty długogrające, a także mnóstwo ciekawych epek oraz singli. Najciekawszym albumem był debiutancki krążek "Accept the signal", wydany przez oficynę Junior Boy's Own. Jak sama nazwa wskazuje, muzykę tej formacji charakteryzowały powtarzalne struktury. Ta dźwiękowa repetycja przywoływała skojarzenia, raz z psychodelią, to znów z hipnotycznym transem. "Blown a fuse" to kompozycja numer trzy, zawarta na drugiej płycie zespołu, zatytułowanej "War on Plastic Plants". Przy okazji tego znakomitego utworu przypominam sobie pewną podróż. Był początek niezbyt zimnego grudnia albo stycznia. Zespół Regular Fries umilał czas kierowcy oraz podróżnym. Nagle zaczął padać gęsty śnieg, którego wielkie lepkie płatki lądowały na przedniej szybie samochodu. Wszyscy zebrani w samochodzie nie mogli oprzeć się wrażeniu, że wycieraczki pracują w rytm odmierzany przez kolejne takty utworu "Blown a fuse".











Oto przed nami przedstawiciele duńskiej alternatywnej sceny muzycznej, czyli duet The Raveonettes, który tworzą Sune Rose Wagner i Sharin Foo. Zespół najczęściej kojarzony z takimi gatunkami jak: indie-rock lub shoegaze. Utwór "Young and beautiful" otwiera epkę "Beauty dies", wydaną pod koniec 2008 roku. Grupa nawiązywała i czerpała garściami z dokonać Jesus and the Mary Chain, Joy Division, New Order,  Psychodelic Furs. W piosence "Young and beautiful" mocny gitarowy riff uzupełniony został przez powtarzającą się niczym refren i wpadającą w ucho zgrabną melodię, graną przez klawisze. Dream-popowy, nieco wycofany głos wokalistki, łagodnie przeprowadza słuchacza przez kolejne partie kompozycji. To doskonały przykład na to, jak stylistyka lat osiemdziesiątych wpływała, a zarazem łączyła się z elementami współczesnego indie-rocka.


  





Phantogram (pierwotna nazwa - Charlie Everywhere), to amerykański zespół założony w 2007 roku. Kolejny duet w moim karnawałowym zestawieniu, który tworzą Sarah Barthel i gitarzysta Josh Carter. Najciekawszą płytą w ich dorobku był zdecydowanie album "Nightlife", skąd pochodzi utwór "Don't move". Zespół w umiejętny sposób czerpał z wielu gatunków muzycznych - dream pop, avant pop, electro, hip-hop, dance. Bez cienia przesady można powiedzieć, że duet ten rozwijał swoją koncepcję muzyczną z płyty na płytę, dodając kolejne elementy, jednocześnie w inteligentny sposób ubogacając i urozmaicając charakterystyczne brzmienie. Loopy, wklejki, cytaty oraz duża porcja elektronicznych dźwięków wykorzystana w bardzo umiejętny sposób, oto składowe brzmienia amerykańskiej grupy.








Najwyższa pora przenieść się do rodzinnego miasta mojego ulubionego pisarza, Javiera Mariasa, czyli do Madrytu. To własnie tam ma swoją siedzibę wytwórnia Elefant Records. Dla tego labelu nagrywali między innymi Camera Obscura czy Trembling Blue Stars. W katalogu oficyny możemy także odnaleźć albumy brytyjskiej grupy The Yearning, która ma w dorobku trzy płyty długogrające. Ostatnie wydawnictwo dość pokaźnej, jeśli chodzi o skład personalny, formacji, ukazało się pod koniec ubiegłego roku. W swojej twórczości zespół odwołuje się i sięga do bogatej tradycji popowych piosenek z okresu lat sześćdziesiątych. Fascynację retro-popem słychać przede wszystkim w bardzo ciekawych aranżacjach.  Na uwagę zasługuje również delikatny, dziewczęcy i urzekający głos wokalistki. Utwór "Fall in love with me" to, jak dla mnie, najlepsza kompozycja zespołu oraz rzadko spotykany, przede wszystkim na naszym krajowym podwórku, przykład wyrafinowanego avant-popu.







Z ciepłego Madrytu przenieśmy się na chwilę do gorącej, szczególnie w styczniu, Australii, gdzie w Melbourne, w 2009 roku, powstał zespół Snakadaktal. Do tej pory nagrali tylko jedną płytę "Sleep in the water" wydaną w 2013 roku. Wszystko wskazuje na to, że nie otrzymamy więcej kompozycji od tej ciekawej formacji, gdyż grupa rozwiązała działalność wiosną 2014 roku. Przyznam szczerze, że bardzo żałuję, ponieważ ich pierwsze nagrania brzmiały wyjątkowo obiecująco. Zespół funkcjonował gdzieś na pograniczu avant-popu, indie-rocka, dream-popu, wspierany raz to przez męski, to znów przez kobiecy głos. Tak to już czasem i nie tylko w muzyce bywa, że coś kończy się, zanim na dobre się zaczęło.










"Zły to wiatr, co nie zadziera żadnej spódniczki". Podobno na dźwięk głosu Barrego White'a zsuwały się nie tylko ramiączka od stanika (nie wiem, nie noszę). Wiem za to, że to jeden z moich ulubionych utworów tego charakterystycznego wokalisty. Kiedy piosenka "Never, never gonna give you up" po raz pierwszy ukazała się na singlu (1973 rok), nie było mnie jeszcze na świecie.
 Lete czy Mnemozyne? Wypicie wody z rzeki Lete miało powodować całkowite zapomnienie tego, co wydarzyło się do tej pory. Cierpliwa  i ponoć najpiękniejsza z bogiń, Mnemozyna, kojarzona była z pamięcią. Co zwycięży w przypadku tego zestawu? Która, z tych pełnych uroku piosenek przetrwa na kruchych kartach pamięci, a po której kompozycji nie zostanie choćby ślad? Tak sobie myślę, że utwór Barry White'a przeżyje nie tylko mnie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz