piątek, 15 kwietnia 2016

Steve Jansen - "Tender Extinction"








15 kwietnia ukazała się nowa płyta Steve'a Jansena - "Tender Extinction". To kolejny w bogatym dorobku artysty bardzo udany album. Trudno policzyć, który dokładnie w kolejności, ponieważ dużo w tej materii zależy od przyjętej metodologii. W przybliżeniu można powiedzieć, że Steve Jansen współtworzył, brał czynny udział, chociażby jako muzyk sesyjny, lub pojawił się na co najmniej kilkudziesięciu wydawnictwach. Na swojej najnowszej płycie wsparli go wokalnie - Thomas Feiner(można by rzec stały gość, który od lat współpracuje z muzykiem), Melentini Toila, Tim Elesnburg, Nicola Hitchcock, oraz jeden z moich ulubionych wokalistów, nieco już zapomniany Perry Blake. Album nie przynosi żadnych niespodzianek czy brzmieniowych rewolucji. Artysta od lat i bardzo konsekwentnie rozwija i buduje swoje indywidualne brzmienie. Jeśli czegoś mi brakuje, to może głosu Davida Sylviana, który jest moim ulubionym artystą, i takich urokliwych duetów jak ten poniżej, zaśpiewany razem z Niną Kinert.











 Jansen rozpoczynał karierę muzyczną  u boku brata, Davida Sylviana,  jako perkusista w zespole Japan. Tuż po rozpadzie grupy  rozpoczął współpracę z Richardem Barbierim. Ich pierwszym wspólnym albumem była płyta "Worlds in a small room"(1985). Obydwaj muzycy funkcjonowali także przez moment pod szyldem The Dolphin Brothers, gdzie wydali - "Catch the fall". Jeśli zaś chodzi o mój ulubiony projekt muzyczny Steve'a Jansena, to musiałbym szczególnie wyróżnić dwa - Rain Tree Crow - "Rain tree crow" oraz wybitny album Nine Horses - "Snow Borne Sorrow". Na tym drugim albumie wraz z bratem, Davidem Sylvianem, Burntem Friedmanem i kilkoma innymi zaproszonymi muzykami, dali popis swoich talentów i ogromnych możliwości. To również na tym albumie, "Snow Borne Sorrow", głos Davida Sylviana znalazł dla siebie wprost idealne otoczenie dźwiękowe(pewnie w niedalekiej przyszłości, projekt Nine Horses znajdzie szerszy opis na łamach tego bloga). Steve Jansen ma również rękę do odkrywania mało znanych i utalentowanych artystów. Można powiedzieć, że to dzięki niemu poznałem takie nazwiska jak: Anja Garbarek, Nina Kinert, Joan Wasser, Theo Travis, czy wciąż bardzo niedocenionego wokalistę -  Thomasa Feinera.
Kolejną ciekawą do rozważań kwestią - która niekiedy przewija się na łamach prasy muzycznej - jest to,czy Steve Jansen nie pozostaje mimo wszystko w cieniu brata. Owszem, Jansen jest w miarę znany, szanowany, bywa też doceniany przez dziennikarzy i kolekcjonerów płyt. Jednak zwykle jego nazwisko pada obok, czy niejako przy okazji wymieniania nazwiska brata - Davida Sylviana. Uważam, że jeśli nawet Steve Jansen jest w pewnym sensie "człowiekiem z cienia", czy "artystą drugiego planu" , to kompletnie mu to nie przeszkadza, nie cierpi z tego powodu, bo dobrze czuje się w swojej roli oraz tam, gdzie jest. Nie dla niego popularne rozgłośnie radiowe, czy wielkie sale koncertowe. Jego kompozycje wymagają spokoju, skupienia, szczególnego rodzaju uwagi, wyciszenia, odpowiedniego nastrojenia, najlepiej w blasku świec i przy lampce czerwonego wina. Uważam również, że nie ma większego sensu porównywanie tych dwóch znakomitych artystów. David Sylvian obdarzony został przez naturę wspaniałym charakterystycznym głosem i pewnie również z tego powodu jest bardziej rozpoznawalny. Jednak obydwaj penetrują te same obszary muzyczne. Ich albumy zawierają stonowane, bardzo wyrafinowane kompozycje, w których słuchacz może bez reszty się zanurzyć i zatracić. I jeden i drugi w specyficzny dla siebie sposób budują własne muzyczne światy. I jeden i drugi posiedli czy też opanowali rzadko spotykaną umiejętność - przy pomocy zaledwie kilku dźwięków potrafią stworzyć sugestywne i pełne barw krainy, w których dominuje nostalgia, melancholia, i ów cenny, tak często przeze mnie poszukiwany, "szlachetny wymiar smutku", niedostępny dla wielu artystów. Można lubić twórczość Steve'a Jansena, Davida Sylviana, różnych artystów, którzy z nimi współpracowali(których kiedyś dla własnych potrzeb nazwałem "rodziną architektów"), także tych skupionych wokół formacji King Crimson oraz pobocznych projektów muzycznych związanych z tym zespołem, można też ich nie lubić. Można pasjonować się ich dokonaniami, śledzić przebieg ich kariery, czekać na nowe produkcje albo podchodzić do tego zupełnie obojętnie. Jednak niemal każdy, kto nieco bardziej interesuje się muzyką musi przyznać jedno, że są to wspaniali ARTYŚCI, którzy wnieśli niezaprzeczalny i ogromny wkład w rozwój poszczególnych gatunków. ARTYŚCI wyjątkowi, niezwykli, naznaczeni "boskim tchnieniem"(wybaczcie te nieco górnolotne słowa).
Spokój, zamyślenie, delikatny rytm perkusji, kojące subtelne dźwięki, które lepią się do ucha niczym nitki babiego lata. Kolejne odsłony albumu, to zaproszenie do kolejnych muzycznych światów.  Drobinki kurzu wirujące w powietrzu, promień słońca załamany w kropli wilgoci, zapach zbliżającego się lata, stara drewniana szuflada pełna skarbów z dzieciństwa, ułamana kredka, pożółkła fotografia, scyzoryk, kaseta magnetofonowa, czerwona gumowa piłka w białe grochy, rakieta tenisowa...... trzeba jedynie poddać się nastrojowi.... Tutaj wszystko może być drzwiami, wystarczy tylko lekkie pchnięcie myśli....





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz