Transgresja to termin pochodzący z języka łacińskiego, gdzie oznacza przejście, przekroczenie. W geografii morza pojęcie transgresji opisuje wdzieranie się morza na niezajęte przez nie dotąd połacie lądu. Przekroczenie czy przejście wiąże się oczywiście z pojęciem granicy. Granice określają przestrzeń aktualnego funkcjonowania, same zaś stanowić mogą miejsce spotkań kultur, gatunków, zwyczajów. Jeśli chodzi o pojęcie transgresji w muzyce, to niemal od razu kojarzy się ono przede wszystkim z gatunkiem jakim jest jazz(free-jazz w szczególności). Muzycy przekraczają granicę przyzwyczajeń, skłonności, wychodzą poza obszar doraźnego funkcjonowania, improwizują. Sama świadomość to potencjalna transgresja. Samorozwój jednostki(także artystyczny) zakłada wyjście poza ograniczenia własnej psychiki.
"Są takie chwile w życiu człowieka, gdy koniecznie trzeba sprawdzić, czy można myśleć inaczej niż się myśli, i postrzegać inaczej, niż się widzi, aby móc potem znów patrzeć i rozmyślać" - Michel Foucault.
Kiedy myślę o pojęciu transgresji w szeroko rozumianej muzyce popularnej, do głowy przychodzi mi kilka albumów. Jednym z nich jest bez wątpienia album zespołu Gayngs zatytułowany "Relayted". Mglisty zamysł koncepcji płyty powstał w głowie producenta Ryana Olsona. Pewnego dnia posłuchał on kilka razy przebój zespołu 10CC = "I'm not in love". I wpadł na przewrotny pomysł. A co byłoby, gdyby zrobić coś w rodzaju pastiszu tego szlagieru, dokonać swobodnej trawestacji, w zabawny sposób spróbować oddać jego charakterystyczny nastrój i klimat w kolejnych piosenkach.
Na początku więc wszystko miało być w miarę niewinnym żartem, twórczą ironią, niczym nieskrępowaną zabawą dźwiękami. Na potwierdzenie tego można przytoczyć zdanie zaczerpnięte z wywiadu, którego udzielił jeden z muzyków zaproszonych na sesję nagraniową. Wspominał on, że wcześniej nie wiedział o tym, co ma dokładnie grać, z kim ma grać i jak będzie wyglądała owa sesja. Chyba nawet nie przypuszczał, że nagrania kiedykolwiek ujrzą światło dzienne, wypłyną na szerokie wody, i że całość wyda później wytwórnia Jagjaguwar. "Chciałem w studiu Ryana(Olsona) zjeść pizzę" - oto, co powiedział.
Z trójki podstawowego składu, który zawiązał się w 2008 roku w Minneapolis - Ryan Olson, Jack Coulter i Adam Hurlburt - zespół w pewnym momencie rozrósł się do rozmiarów aż 25 osobowej załogi. Do gangu dołączyli między innymi - Phil Cook, Brad Cook, Joe Westerlund, Michael Lewis(Happy Apple), Ivan Howard (Rosebuds) i Justin Vernon(Bon Iver).
Nie chcę powtarzać za niektórymi dziennikarzami, że powstało coś na kształt super grupy. Bo przecież nie takie były pierwotne zamierzenia producenta Ryana Olsona. Ot, po prostu, artyści funkcjonujący na co dzień w różnych zespołach, poruszający się w obrębie różnych stylistyk, chcieli spotkać się i wspólnie pomuzykować. Bez ograniczeń miejsca i czasu, presji kontraktu i nacisków ze strony szefów wytwórni. Zamierzali nagrać kilka utworów, które powstałyby w wyniku owego spotkania. Jedyne ograniczenie, które pojawiło się podczas pracy nad albumem, które muzycy sami sobie narzucili, to tempo poszczególnych utworów. Każda z 11 piosenek została więc nagrana w tym samym tempie 69BPM.
Utwory na płycie "Relayted" łączą się ze sobą, przechodzą jeden w drugi i tworzą spójną całość. Otrzymaliśmy coś w rodzaju dziennika, wrażeń ze wspólnego spaceru, zapisków z podróży, jaką odbyli muzycy zgromadzenie w studiu Ryana Olsona(a potem również w studiu Justina Vernona). W efekcie końcowym wspólnych poszukiwań, wymiany pomysłów, energii, powstały bogate w odcienie kompozycje, subtelne dźwiękowe krajobrazy.
Trudno album "Relayted" przypisać na stałe tylko i wyłącznie do jednego gatunku. Na tej znakomitej płycie słychać elementy klasycznego rocka, indie-folku, electropopu, trip-hopu, soulu i R&B. Nie jest to jednak przypadkowa zbieranina gatunkowych odpadków czy chaotyczna żonglerka stylami, która przypomina mniej lub bardziej strawną kakofonie. Mamy tu bowiem do czynienia z twórczym przekroczeniem ram gatunkowych, z inteligentnym i świadomym funkcjonowaniem na pograniczu czy styku wielu gatunków. Mamy tu do czynienia z miłosnym wniknięciem w materię dźwiękową, a wniknąć to: "nie tylko znaleźć się w czymś lecz być tym po prostu". Zachwyca swoboda, z jaką muzycy operują poszczególnymi elementami, umieszczając je w rozmaitych kontekstach. ("Ukazuje się, ale nie to. Nazywa się, bez imienia zostaje. Dokonuje się, a niezaczęte" - Czesław Miłosz).
Artyści zebrani w studiu Ryana Olsona zerwali z rutyną ciasnych jednoznacznych skojarzeń czy powszechnie obowiązujących schematów. Każdy z poszczególnych muzyków mógł dać wyraz głęboko skrywanym pragnieniom, mógł uwolnić się spod presji tradycyjnych ograniczeń. W odpowiedzi na impuls kolegi z zespołu mógł na chwilę stać się kimś innym i zagrać tak, jak do tej pory jeszcze nie grał. Artystów nie ograniczał żaden z góry narzucony cel tej barwnej podróży. Obierając na samym początku jeden jedyny, konkretny punkt mogli stracić z pola widzenia to, co leżało na trasie ich wędrówki. W drodze do poszukiwania formy, to nie ona była celem, a jedynie sama droga.
"Musimy stale rodzić się, jeżeli chcemy istnieć(...). Kto rodzi się, sobą wartość istnienia poświadcza. (...). Każdemu dany jest tylko fragment świata ograniczony krótkim łańcuchem czasu, miejsca, okoliczności, własnych sił wreszcie. Każdemu dana jest tylko chwila objawiona w szczelinie istnienia" (J. Brach-Czaina).
Album "Relayted" to na wczoraj, dziś, i nieodległe jutro, pierwsze i ostatnie, jedyne dokonanie zespołu Gayngs(nie licząc średnio udanych remiksów). Kto wie, może również na tym polega jego szczególna wartość(na niepowtarzalności). Chyba nie trzeba sobie robić nadziei na to, że muzycy znów kiedyś postanowią się spotkać. Efekty takiego spotkania trudno byłoby przewidzieć. W końcu, jak głosi popularna sentencja, nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Nie ukrywam, że jako zagorzały fan tej wyjątkowej załogi bardzo chciałbym usłyszeć choćby pojedyncze nowe nagranie, singiel, epeczkę. Kolejny zapis ich twórczego zetknięcia się już w innym miejscu, w innym czasie. Póki co, sam nie wiem po raz który, wracam do niezwykłego początku tej płyty(utwór otwierający album, to jeden z moich ulubionych singli ostatniej dekady). Póki co znów łapię się na tym, że zadaję sobie retoryczne pytanie: "Dlaczego takie utwory, jak: "Gaudy side of town" nie trafiają na listy przebojów?".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz