Wiele wskazuje na to, że bohaterka dzisiejszego wpisu - Michelle Gurevich - ma w naszym kraju grupę wiernych fanów. Do tej pory wszystkie jej koncerty cieszyły się sporym powodzeniem. Ostatnie sceniczne występy miały miejsce w ubiegłym roku, wokalistka odwiedziła Gdańsk, Warszawę, Poznań oraz Katowice. Również wiele stron internetowych proponowanych przez popularne wyszukiwarki, gdzie zamieszono wzmianki o tej artystce, napisane zostały w języku polskim (choć powielają te same zdania). Troszkę może to dziwić, że głównie fani z Europy Środkowej lub Wschodniej docenili twórczość artystki. Można to wytłumaczyć faktem, że Michelle Gurevich posiada rosyjskie korzenie - matka była baletnicą, ojciec inżynierem - choć aktualnie posiada kanadyjskie obywatelstwo. W zdobyciu większej popularności z pewnością nie pomaga osobliwy upór wokalistki, która od samego początku wydaje kolejne albumy własnym sumptem, i nic nie wskazuje na to, żeby ten stan rzeczy miał się zmienić. Z dużym prawdopodobieństwem to celowy zabieg i sposób funkcjonowania na rynku muzycznym. Jakoś nie potrafię uwierzyć w to, że tak charakterystyczna wokalistka nie mogła do tej pory znaleźć chociażby niszowego wydawcy.
Dwa dni temu, czyli przed tradycyjnym "premierowym piątkiem" Michelle Gurevich za pośrednictwem platformy Bandcamp udostępniła najnowszy album zatytułowany "It Was The Moment". Debiutowała krążkiem "Party Girl", który ukazał się w 2007 roku, zaś ostatnim wydawnictwem płytowym był album "Ecstasy In The Shadow Of Ecsasy" (2020). Zgodnie z moją tezą, również za albumem "It Was The Moment" stoi męski producent Chris Brown (współpracował z Radiohead, Muse). Całość zmiksował nasz dobry znajomy KRAMER, a na basie w tytułowym utworze zagrał Tymek Wojtewicz. Muzyka Michelle Gurevich w zamierzony sposób próbuje połączyć elementy kultury Wschodu i Zachodu. Z tej ostatniej czerpie wyraźnie wyczuwalną stylistykę indie, w której zanurzają się zwykle niespiesznie rozwijane mroczne lub nostalgiczne ballady.
Pierwsze utwory Kanadyjka nagrywała w sypialni, przykładając usta bardzo blisko mikrofonu. Jej charakterystyczny głęboki głos - kontralt - często płynnie przechodzi od śpiewu do recytacji. W dzieciństwie słuchała Pugaczowej, Adriano Celentano, Charlesa Aznavoura, Yoko Ono czy Nino Roty. Do lata 2016 roku używała pseudonimu "ChinaWoman" - jej matka posiada chińskie korzenie i stąd taka nazwa. Jednak po wielu listach, w których regularnie pojawiały się oskarżenia o rasizm, postanowiła to zmienić.
Michelle Gurevich początkowo zamierzała kręcić filmy, ale po zakupie syntezatora i gitary zmieniła zdanie. Założyła profil na stronie Myspace i opublikowała pierwszą piosenkę - "I Kiss Hand Of My Destroyer" (2005 ). Sześć lat później z Kanady przeniosła się do Berlina, a jej utwór "A Kiss In Taksim Square" stał się przebojem wśród tureckiej mniejszości. Kompozycje Gurevich trafiły również na ścieżki dźwiękowe głównie europejskich filmów, chętnie wykorzystywano je podczas pokazów mody. Kilka lat temu został matką, porzuciła stolicę Niemiec i przeniosła się do Kopenhagi.
Najnowszy bardzo udany album "It Was The Moment", podobnie jak poprzednie oszczędne produkcje, w brzmieniu nawiązuje do dark-popu, slowecore; jeden z krytyków dość trafnie określił styl kanadyjskiej wokalistki terminem "dark chanson". "Kiedy czuje się dobrze, nie mam czasu myśleć o pisaniu piosenek. Nie rozumiem, jak ludzie mogą pisać piosenki poprawiające nastrój" - zauważyła w jednym z wywiadów, żeby w kolejnej rozmowie z dziennikarzem dodać: "Być może wciąż piszę tę samą piosenkę".
W tej jednej, uparcie i na nowo rozwijanej pieśni, autorka porusza tematy przemijania, straty, miłości czy tęsknoty. Jej kompozycje przypominają utrwalone w kadrze migotliwe obrazy z filmów noir. Jeśli chodzi o moje prywatne porównania kilka bardzo udanych fragmentów płyty "It Was The Moment" skojarzyło mi się z płytami Melanie Di Biasio lub z twórczością nieco zapomnianej i niezbyt dobrze znanej grupy ILYA. Podobna wrażliwość, podobna głębia zanurzenia w materiał dźwiękowy - choć Michelle Gurevich używa niewielu instrumentów, dość starannie posługuje się brzmieniem - zbliżone stany melancholijnej refleksji. Wiele wskazuje na to, że to najlepsze wydawnictwo w jej całym dotychczasowym dorobku. Warto!
(nota 8/10)
W strefie "Dodatków..." postaram się podtrzymać podobny nastrój. Na dobry początek artysta z Nowego Yorku, czyli Mark Trecka, który pod koniec października opublikował album zatytułowany "Fool Signal".
Hiszpanię reprezentuje duet Sophie Brightman i Javier Manrigueddara, czyli duet Sophie And Me, który w połowie października wydał epkę "For Those Unfinished Feelings".
Olivia Barchard mieszka w San Francisco, i ukrywa się pod pseudonimem Venus In Arms, oto jej najnowsza piosenka.
Gilles Dewalque i przyjaciele pochodzą z Belgii, tworzą grupę Pale Grey, która kilka dni temu opublikowała nowy singiel.
Trzeba przyznać, że to był słaby rok dla wytwórni Bella Union, niewiele płyt nowych zespołów opublikowali, a starsi artyści wymownie milczeli. Wczoraj nakładem tej oficyny ukazał się album grupy Our Girl zatytułowany "The Good Kind".
Również w dniu wczorajszym ukazał się album "Why Is The Colour Of The Sky" australijskiej formacji Bananagun. Wybrałem z niego taki oto fragment.
Uważny Czytelnik zauważył pewnie, że zaprezentowałem już kilka urokliwych piosenek brytyjskiego duetu Deary, który tworzą Ben Easton oraz Rebecca "Dottie" Cockram. W ubiegłym tygodniu pojawiała się ich epka zatytułowana "Aurelia". Oto przed Wami "PIOSENKA TYGODNIA".
W "kąciku improwizowanym" przeniesiemy się do Etiopii, skąd pochodzi formacja Mulatu Astatke, która wczoraj wraz z Hoodna Orchestra opublikowała nową płytę zatytułowaną "Tension".
Dawno nie słuchałem jakiegoś bootlega, jest ku temu dobra okazja, bowiem wczoraj ukazała się płyta Miles Davis Quintet - "Miles In France 1963 & 1964, The Bootleg Series vol.8".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz