sobota, 24 kwietnia 2021

LES MOONTUNES - "LES MOONTUNES" (Bandcamp) "Wizytówka w wersji saute"

 

    Moncton to miasto w Kanadzie, położone w południowo wschodniej części prowincji Nowy Brunszwik nad zatoką Fundy. Założyła je grupa holenderskich imigrantów, którzy w 1766 roku dotarli tu aż z dalekiej Filadelfii. Swoją nazwę zawdzięcza oficerowi brytyjskiemu komandorowi Robertowi Moncktonowi, który zarządzał koloniami w Ameryce Północnej. Ach, ci Brytyjczycy oraz ich kolonie. Do tej pory miasto rozsławiły jedynie lekkoatletyczne mistrzostwa świata juniorów. Ale, kto wie, czy po opublikowaniu debiutanckiej płyty grupy Les Moontunes 64-tysięczne Moncton nie zyska na popularności, przynajmniej w alternatywnym półświatku.

To właśnie w kanadyjskim mieście jakiś czas temu przecięły się drogi siedmiu muzyków. Spotkali się tam: Elijah Mackongao, Miguel Dumaine, Patrick Gaudet, Samuel Frenette, Jeremie Poitras, Martin Daigle, oraz kobiecy rodzynek Monica Ouellette. Gdzieś pod koniec 2015 roku powołali oni do życia formację o wdzięcznej nazwie Les Moontunes, która całkiem dobrze przybliża charakter ich artystycznej działalności. Do tamtej pory muzycy skupieni wokół grupy przewijali się na lokalnej scenie, udzielając się w mniej znanych  zespołach rockowych, jazzowych, psychodelicznych czy hip-hopowych.  Nic więc dziwnego, że elementy wyżej wspominanych przeze mnie estetyk można odnaleźć w tym sugestywnym kolażu dźwiękowym, jaki przedstawia ich debiutancki krążek. Pierwsze nagrania powstawały podczas długich prób, wypełnionych wspólnym i swobodnym muzykowaniem. Ogrywano je potem na festiwalach, chociażby: Acadie Rock, Afro Fest, czy Fest Forward, który według Moniki Ouellette, grającej w zespole na trąbce, pozwolił im wypłynąć na szersze wody i zdobyć rozeznanie dotyczące zasad funkcjonowania kanadyjskiego rynku muzycznego. Materiał na debiut mieli już gotowy pod koniec 2018 roku, jednak do dzisiejszego dnia, pomimo sukcesów i wyróżnień, nie podpisali kontraktu płytowego. Być może jest to celowy zabieg, a członkowie formacji czekają na lepsze propozycje.




Tak, jak być może celowym zabiegiem było nagranie płyty bez większych studyjnych upiększeń. Poszczególne kompozycje płynnie przechodzą jedna w drugą, łącząc się w barwną i spójną opowieść. Całość debiutanckiego krążka, który ukazał się kilka dni temu, brzmi jak zapis koncertu, który miał miejsce w studio nagraniowym. Nie ma tutaj zbyt wiele ingerencji technicznej inżyniera dźwięku. Panowie i pani po prostu weszli do studia, rozstawili instrumenty, sprawdzili mikrofony, a potem Xavier Richard, czuwający za suwakami konsolety, wcisnął przycisk "REC". W czasach, kiedy piosenki na kolejnych etapach produkcji poddaje się przeróżnym koloryzującym zabiegom, nagranie utworu "z marszu", a następnie opublikowanie go w "nagiej" wersji, wydaje się być ekstrawagancją. Bez wątpienia zespół zaryzykował, i w tym konkretnym przypadku ryzyko zdecydowanie się opłaciło. Jedenaście utworów, które wypełniły debiutanckie wydawnictwo "Les Moontunes", świetnie się broni w tej niejako koncertowej formule. Choć nie ukrywam, że chciałbym również usłyszeć odsłonę tej płyty, która wyszłaby spod rąk inteligentnego i wyrafinowanego producenta. Mogę sobie wyobrazić, że z tego materiału, przy odrobinie szczęścia i sporym wysiłku, można byłoby zrobić dzieło na miarę "Aerial" czy "50 Words For Snow". Tendencje Kanadyjczyków do łączenia ze sobą utworów i myślenia o albumie jako integralnej całości, o czymś świadczy. Podobnie, jak tworzenie czegoś w rodzaju suity; w tym przypadku "Walkin Down Pt.1, Pt.2, Pt.3". Inna sprawa, że tego typu zabiegi spotyka się na wydawnictwach płytowych coraz rzadziej i kojarzą się one raczej z przestrzenią zarezerwowaną dla art-rockowej przeszłości. Album "Les Moontunes", w takiej "żywej" postaci, jest doskonałą wizytówką zespołu w wersji saute - wprost wymarzoną dla dyrektorów muzycznych wszelkiej maści festiwali. Ilu to artystów czy grup, szczególnie w ostatnich latach, brzmiało cudownie na płytach, a podczas występów scenicznych pozbawieni efektów oraz ingerencji inżyniera dźwięku muzycy przypominali zaledwie wyblakłe cienie. Oczywiście purysta dźwiękowy w przypadku krążka "Les Moontunes" będzie kręcił nosem i wysuwał poważne zastrzeżenia pod adresem realizacji wokalu, dość płaskiej sceny i przefiltrowanej z niskich tonów sekcji rytmicznej. Jednak w tym wypadku, o wiele bardziej od czystości oraz integralności brzmienia poszczególnych rejestrów, liczył się dobry groove, który zgodnie z deklaracjami kanadyjskich muzyków zawsze jest ich głównym celem.

Początek wydawnictwa "Les Moontunes" to dwuminutowe intro, rozpoczynające się niepokojącym szumem. Pierwsze dwa spokojne akordy gitary i klawiszy uzupełniają oddechy saksofonu i trąbki, które łagodnie wybrzmiewają, zwiastując "Paper Boat". Ta piosenka pełniła rolę czegoś w rodzaju singla promocyjnego. W odsłonie "Jam En 7" przypomniały mi się dokonania Bertranda Burgalata, z jednej strony, z drugiej zaś wczesne kompozycje Porcupine Tree, które wtedy, w minionej epoce zespołu, bardzo lubiłem - "On The Sunday Of Life", "Up The Downstair", "Signify"; podobna wrażliwość, niespieszne kreowanie przestrzeni, długie dźwięki floydowskiej gitary, które pojawią się także w kolejnych fragmentach płyty. Wspaniale brzmi "All I See Is Blue", wypełniony solówką trąbki i saksofonu, zamianami tempa, nawiązaniem do art-rockowej estetyki. Tych swobodnych przejść pomiędzy art-rockiem, jazzem czy psychodelią znajdziemy w dalszej części albumu całkiem sporo. "Walkin Down Pt.3" wita słuchacza francuskim rapem - to Elijah Mackongo, Kameruńczyk mieszkający w Kanadzie, dał próbkę swoich możliwości na tle barwnej orkiestracji. Prog-rockowego ducha niesie wraz z sobą "Riguh Duh Gunk Gunk", stworzony w oparciu o mocne akcenty instrumentów klawiszowych; szkoda, że trwa tak krótko. To wspólne muzykowanie, podczas którego zostało rozbudowanych wiele tematów, podsuniętych przez Miguela Dumaine'a - kompozytora, producenta i autora tekstów - sprawiło, że zespół jest świetnie zgrany i dobrze się czuje również w dłuższych kompozycjach. Zresztą sprawdźcie sami.

(nota 8/10)

  



W kąciku deserowym zapowiedź płyty grupy Lambchop, która ukaże się pod koniec maja. Krążek będzie nosił tytuł "Showtunes", promuje go urokliwa kompozycja "A Chef's Kiss".




W ostatnich dniach bardzo często wracałem do prześlicznej piosenki "My Only Dream" Eve Adams. Ten wyborny utwór znajdziecie na całkiem udanej płycie "Metal Bird", która ukazała się w tym roku. Eve Adams to artystka raczej słabo znana w naszym kraju, a szkoda. Prostota, zmysłowe prowadzenie wokalu, szept saksofonu, drobna orkiestracja i... nie mogę się uwolnić od tego cudeńka.




W kąciku improwizowanym znakomity fragment "Creator Of Creation", który pochodzi z płyty "Transmission". Za wszystkim stoi grupa Djinn, czyli połączenie sił muzyków związanych ze szwedzkimi formacjami GOAT i Hills. Artyści proponują nam psychodeliczną i transową podróż przez gatunki oraz style, trochę jazzu, trochę acid-folku i duch przełomu lat 60/70-tych unoszący się nad ich nagraniami.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz