sobota, 27 marca 2021

THE ANTLERS - "GREEN TO GOLD" (ANTI-) "POZA LINIĄ HORYZONTU"

 

  Moje złaknione nowości uszy raczej nie zamienią w złoto subtelnych tonów skupionych wokół najnowszej propozycji grupy The Antlers. Oczywiście mam dla tego zespołu - obecnie niestety już tylko duetu, Peter Silberman, Michael Lerner - sporo sympatii. I prawdopodobnie nic tego faktu już nie zmieni, tym bardziej całkiem udane wydawnictwo "Green To Gold". Śledzę poczynania tej formacji od wielu lat i zawsze z utęsknieniem wypatruję, co też tym razem Silberman wymyślił. Tak to czasem bywa, że kiedy na wyboistej drodze artystycznego rozwoju pojawi się moment szczytowy, później trudno zrobić ten kolejny krok. Z góry trzeba łagodnie i w miarę bezpiecznie zejść, żeby znów wdrapać się na kolejne wzniesienie. Takim "wzniesieniem" był bez wątpienia poprzedni album The Antlers - "Familiars", który zawierał zbiór wspaniałych pieśni, naznaczonych sporym ładunkiem emocjonalnym. A potem była długa i wyczerpująca trasa koncertowa, udokumentowana świetnym wydawnictwem "Live In London", które leżakowało godzinami w moim odtwarzaczu. Z perspektywy czasu Peter Silberman pewnie musiałby przyznać, że koncertów zagrali wtedy stanowczo zbyt wiele. W tej niekończącej się "podróży za jeden uśmiech", amerykańska grupa dotarła także do naszej umiłowanej ojczyzny. Nic więc dziwnego, że w efekcie pojawiły się problemy ze zdrowiem (struny głosowe, słuch). Wokalista The Antlers długo zmagał się z uciążliwym szumem w uszach. W końcu musiał odłożyć na półkę gitarę, porzucił notatnik, gdzie zapisywał swoje pomysły. Próbą wyjścia z tego osobliwego "świata ciszy" był jego solowy album "Impermanence" - z jednej strony intymny i mroczny, z drugiej zaś kruchy i delikatny. Wydawnictwo to stanowiło próbę powrotu do krainy dźwięków, było wyrazem pragnienia odzyskania stabilności i równowagi. 

Myślę, że w ten właśnie sposób można - a może nawet trzeba - potraktować najnowszą, wydaną po siedmiu latach przerwy, płytę The Antlers. "Green To Gold" to kolejny etap poszukiwania nowej drogi, lub mówiąc metaforycznie, wychodzenia na prostą. Nigdy nie miałem uszkodzonych strun głosowych, ani tym bardziej zabiegu z nimi związanego, ale poniekąd mogę sobie wyobrazić, jak poważny jest to problem dla wokalisty. Dlatego też swego rodzaju nastrój pocieszenia, który ma nieść wraz sobą "niedzielna poranna muzyka", wypełnia krążek "Green To Gold". Dużo w tych utworach łagodnych dźwięków, prostych zgrabnych aranżacji - bo takie w zamierzeniu autora miały być te kompozycje. Powstawały zwykle z rana, gdyż zdaniem Silbermana: "Rano pojawia się surowe, czyste i świeże uczucie, które sprzyja pracy twórczej. Stąd też zrywałem się skoro świt, rozciągałem, jadłem śniadanie, spacerowałem z psem, uzupełniałem mój dziennik lub czytałem, a potem wchodziłem do studia".

Na płycie "Green To Gold" nic zbytnio nie wystaje ponad jej powierzchnię, materiał jest wyjątkowo spójny, więc trudno wyróżnić szczególnie jeden utwór. Instrumentalny początek - "Strawflower" - był pomysłem, który w zamierzeniu jego autora, miał nadać ton całemu albumowi. Sekwencja prostych dźwięków roztacza wokół sielski klimat spokojnej ballady; troszkę tu indie-folku, szczypta gitary kojarzonej zazwyczaj z przestrzenią alt-country.  "Wheel Roll Home" - to klasyczna propozycja The Antlers, która przypomina również o tym, jak ważne są stałe punkty orientacyjne na mapie naszego życia. "Volunteer" brzmi podobnie, w ten sposób mogłaby zakończyć się poprzednia płyta - "Familiars", lecz zamiast dźwięków trąbki, które charakteryzowały ostatnie poczynania zespołu, i  której odrobinę mi zabrakło na krążku "Green To Gold", kompozycja łagodnie ześlizguje się prosto w szum przyrody. W ten sposób, szczególnie w końcówkach utworów, dają o sobie znać efekty nagrań terenowych, dokonanych w New Paltz czy Otis. Trzeba również podkreślić, że płyta jest bardzo dobrze zrealizowana. Ostatecznego miksu dokonał nasz dobry znajomy z kilku wpisów na łamach tego bloga, Nicholas Principe (projekt Port St. Willow). Przyznam, że kiedy po raz pierwszy usłyszałem singlowy "Solistice", to niespecjalnie przypadł mi do gustu. Jednak osadzony w kontekście całego albumu, zyskał na znaczeniu. W "Stubborn" wykorzystano delikatny pogłos na wokalu oraz dyskretne tony wiolonczeli, na której zagrał Brent Arnold. Kolejny znamienity gość pojawił się w "It Is What It Is" - to Kelly Prat i jego saksofon. Muzyk sesyjny znany ze współpracy z Davidem Bernem, grupą Beirut, Arcade Fire czy Father John Misty. Próżno w tekstach, czy nastroju tego wydawnictwa szukać smutku, poczucia straty albo mroku, a więc niegdyś ulubionych tematów i motywów, które dominowały na poprzednich płytach. Peter Silberman najwyraźniej pogodził się z wyrokami nieprzewidywalnego losu. Nie utyskuje już tak często, nie rozdrapuje ran, zdał sobie sprawę z nieuchronności ludzkiej egzystencji wpisanej w nieubłagane koło czasu. Nawet wspomnienie odejścia kogoś bliskiego pojawia się jako konsekwencja praw natury, biegu życia - stąd frazy mówiące o: "uwolnieniu się od bólu i kolejnym etapie podróży". I tak niepostrzeżenie mija czas w towarzystwie tych  dziesięciu leniwych pieśni. Rozgrzana słońcem ziemia paruje pod stopami, miodowa tarcza z wolna roztapia się na linii horyzontu, a my: "siedzimy przed wentylatorami i czekamy na deszcz".

(nota 7.5/10)

 


W kąciku deserowym zapowiedź albumu, który ukaże się 30 kwietnia. Muzycy zasilający składy takich formacji jak: Slowdive, The Flaming Lips, The Casket Girls i The Soft Cavalry, postanowili połączyć siły i powołali do życia grupę o nazwie Beachy Head. Nazwę zaczerpnęli od kredowego urwiska, położonego na południowym wybrzeżu Wielkiej Brytanii - znanego z wielu filmów, między innymi wspaniałego obrazu "Pokuta", "Never Let Me Go" czy seriali - mieszczącego się niedaleko miejscowości Eastbourne, gdzie w czerwcu rozgrywany jest turniej tenisowy WTA (kto wygrywa w Eastbourne, nie wygrywa zwykle tydzień później na Wimbledonie). Kompozycja "Destroy Us" kończy,  a jednocześnie promuje ich debiutancki krążek. 



W kąciku improwizowanym powinien znaleźć się fragment płyty "Promises" - Floating Points, Pharoaha Sandersa & The London Symphony Orchestra, ale jest ona bardzo szeroko prezentowana tu i ówdzie, więc zaproponuję coś dla fanów twórczości Kamasi Washingtona. O dokonaniach nieformalnej grupy Throttle Elevator Music  - Erik Jekabson, Mike Hughes, Matt Montgomery, Gregory Howe, Kamasi Washington - wspominałem już nieraz na łamach tego bloga, chociażby chwaląc ich wydawnictwo "Retrorespective". Zespół powołany do życia na czas kilkunastu sesji nagraniowych, przez założyciela wytwórni Wide Hive Records - Gregory Howe'a, znów przypomina o sobie kolejnym materiałem "Final Floor". 

 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz