sobota, 13 marca 2021

DOOHICKEY CUBICLE - "DON'T FIX ANYTHING ;)" (Bandcamp) "Baseny ze snu"

 

   Dziś dla kontrastu, z poprzednim wpisem, gdzie zaprezentowałem mroczną doom metalową płytę londyńskiej grupy, coś lekkiego, a zarazem subtelnego. Dawno nie sprawdzaliśmy, co dobrego słychać w dream-popowej krainie. Propozycje zespołów czy wykonawców z tego kręgu zwykle są do siebie bardzo podobne. I jeśli nie bronią się dzięki barwnym i jakoś wpadającym w ucho liniom melodycznym albo ciekawym pomysłom aranżacyjnym, to w moim przekonaniu nie bronią się w ogóle. Czasem, rzadko, bo rzadko, do tego typu wydawnictw przyciągnie nas oryginalna barwa głosu, częściej wokalistki niż śpiewającego pana.  Dream-popowych tekstów chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie analizuje niczym, dajmy na to, poezji Octavio Paza. Nawet sami ich twórcy często wychodzą z założenia, że, po pierwsze i najważniejsze, mają nie przeszkadzać. I na tym, z grubsza biorąc, kończą się atuty twórców funkcjonujących w tej onirycznej dźwiękowej przestrzeni.

Co zatem jest atutem kanadyjskiego duetu, który postanowił ukryć się pod dość osobliwie brzmiącą nazwą - Doohickey Cubicle. Raczej nie należy do nich barwa głosu wokalistki Alli Deleo, która jest dość mglista, ale przy tym eteryczna i zwiewna, i całkiem nieźle dopełnia rozmarzone piosenki, które w liczbie dziewięciu znalazły się na playliście debiutanckiego wydawnictwa "Don't Fix Anything;)" ( ten ostatni dziewiąty dodatek to remix utworu "Sign Here", w wykonaniu Blue Hawai).  Do atutów nie należy również głos jej partnera w tym senno-marzycielskim dialogu - Francisa Hoopera, odzywającego się raz po raz, a to w refrenie, a to w drugiej zwrotce kolejnych kompozycji. Pan, którego oblicze ozdabiają (lub nie, kwestia sporna) porno wąsy, gra w tym zespole na gitarze oraz  obsługuje instrumenty klawiszowe. Pozostali goście zaproszeni na sesje nagraniowe, realizowane w Montrealu oraz w domowym studiu sympatycznej pary - "The Juniper Room" - zasiedli za zestawem perkusyjnym, zagrali na basie, pojawili się w chórkach lub dmuchali w saksofon (instrument dość rzadko spotykany w tej stylistyce); na co dzień zasilają składy innych grup, jak chociażby wspomniany już wyżej Blue Hawai. 

Atutem Kanadyjczyków są w moim odczuciu, proste, a jednocześnie smakowite, tu i ówdzie, aranżacje, o czym można się przekonać już na samym początku ich debiutanckiej płyty. Wszystko w tkance brzmieniowej wydaje się być, z jednej strony na swoim miejscu, z drugiej zaś precyzyjnie odmierzone. To drobne akcenty, tam i tu wyeksponowanego basu, oddechy saksofonu, plamki klawiszy, tony gitary czy dodatkowy głos, robią w tym przypadku różnicę. Te najlepsze utwory z debiutanckiego krążka Doohickey Cubicle przywołują skojarzenia z bańką mydlaną, delikatną i lekką, która unosząc się w powietrzu odbija promienie słoneczne (poszczególne instrumenty). Przy okazji "Sign Here" wokalistka Alli Deleo podzieliła się z nami refleksjami na temat współczesnego społeczeństwa. Pisząc tekst do tego utworu, zadała sobie pytanie, ile w tym, co na co dzień kupujemy, czym się otaczamy, jest spełnienia naszych rzeczywistych potrzeb, a ile zwykłego naśladownictwa, ślepego podążania za modą lub za stadem. W "Interlude" możemy odnaleźć ślady retro-popu, który ubarwiły tony saksofonu. "Hotel Beds" to leniwa pościelowa przytulanka. Wspólnym mianownikiem wielu z tych piosenek są ich końcowe fragmenty, kiedy poszczególne instrumenty może nie tyle, co improwizują, bez przesady, ale nieco odrywają się od wcześniej przygotowanych dla nich torów, i w szerszym zakresie dają o sobie znać. Takie instrumentalne przebiegi w dream-popie czy avant-popie to raczej i wciąż rzadkość. W niektórych melodiach odnalazłem podobieństwa do piosenek Memoryhouse, z początku działalności grupy, kiedy jeszcze zarażali świeżością, i nie wpadli w łapska pierwszego lepszego producenta, który zrobił z nich gotowy i podobny do wielu innych, smętny produkt.

Doohickey Cubicle rozpoczęli muzyczną przygodę w 2017 roku. Początkowo nie zamierzali wypływać na szersze wody. Robili typowe domowe produkcje w stylu lo-fi, dzieląc się pomysłami, inspirując się wzajemnie. Dopiero seria koncertów, najpierw w Kanadzie, a potem w USA, i w trakcie trasy koncertowej po Europie (odwiedzili między innymi Mediolan, Londyn, Hamburg, Berlin), uprzytomnił Alli i przekonał Francisa, że jest zapotrzebowanie na ich radosną twórczość. O tym, że nie traktowali zbyt poważnie swoich artystycznych poszukiwań, może zaświadczyć nazwa duetu, który zanim przyjął obecną, ukrywał się pod szyldem Booty Ep. W biografii grupy natrafimy również na polski ślad. Oto podczas podróży po wyspie Hornby Island kanadyjska para napotkała polskiego reżysera Michała Korzewskiego. Od słowa do słowa ten ostatni postanowił stworzyć dla nich teledysk do utworu "Snacks". (Korzewski to między innymi laureat konkursu Papaya Young Directors). Ponoć nadzieja w narodzie nie gaśnie, a i dla kanadyjskiego duetu świeci ona barwnym mocnym światłem, dopóki Alli i Francis pozostaną w zaciszu domowego studia, i będą trzymali się z daleka od podpowiedzi wszystkowiedzących mainstreamowych producentów czy lepkich rączek dyrektorów muzycznych wielkich wytwórni płytowych.

(nota 7/10)

  


 W kąciku deserowym płytą "Pick A Day To Die" przypominają o sobie kolejni - po Arab Strap - weterani. Sunburned Hand Of The Man -  to zespół, kolektyw, czy używając jeszcze innego określenia, grupa funkcjonująca w oparciu o dość płynny skład, stworzona przez zaprzyjaźnionych ze sobą muzyków, którzy przewinęli się także przez wiele innych zespołów.  Początki ich działalności przypadły na lata 90-te. John Moloney i Rob Thomas powołali do życia grupę w okolicach 1994 roku. Wcześniej pracowali jako kurierzy w  Bostonie i wkrótce dołączył do nich Rich Pontius. Dla wielu z nich były to również czasy studenckie, nic więc dziwnego, że mieszkali wtedy na strychu, gdzie zaadoptowali spore pomieszczenie na rodzaj loftu, w którym to odbywały się sesje nagraniowe oraz koncerty - grali tam Dirty Three czy Sun City Girls. Jak podkreśla John Moloney, inspiracją dla dowodzonej przez niego formacji były dokonania No Neck Blues Band, z którym to zespołem wyruszyli w trasę koncertową po USA, płyty Comets On Fire, czy Six Organs Of Admittance, w którym to zespole John grał przez sześć lat na perkusji. Pierwszym urządzeniem, na którym nagrywali swoje kompozycje, był magnetofon kasetowy, znaleziony na pobliskim śmietniku. Urządzenie było sprawne i miało tylko dwa wejścia na lewy oraz prawy mikrofon. Wydawanie kaset, a potem CD-rów weszło im mocno w krew. Był okres, kiedy Sunburned Hand Of The Man nagrywali co tydzień nowy krążek - głównie zapis sesji i swobodnego muzykowania, gdyż psychodeliczne tony oraz używanie improwizacji poza jazzowym kontekstem, stało się znakiem rozpoznawczym amerykańskiej grupy. Przed tymi, którzy wpadli na szaleńczy pomysł, żeby zebrać pełną dyskografię grupy (łącznie z zapisem wszystkich sesji), stoi więc karkołomne, czy wręcz niemożliwe do wykonania, zadanie. Ale próbować warto. 

PS. na teledysku zamieszczonym poniżej widoczna jest całkiem intrygująca biblioteczka zarówna ta płytowa, jak i ta książkowa.



 

W kąciku improwizowanym dwie propozycje. Na pierwszy ogień pójdzie solowa płyta norweskiego pianisty zatytułowana, jakżeby inaczej - "Piano". Czyli coś dla fanów skandynawskiego jazzu. Kjetil Mulelid skończył 29 lat, pochodzi z niewielkiej miejscowości Hurdal, i już ma na koncie współpracę z Jasonem Moranem, Arve Henriksenem, czy Barry Guy'em. Jak możemy przeczytać na stronie wytwórni Rune Grammofon, większość solowego albumu została nagrana w upalny czerwcowy dzień, w legendarnym studiu Athletic Sound, na fortepianie Bosendorfer z 1919 roku. Całość zawiera 11 kompozycji i 42 minuty muzyki, nad którą unosi się duch Keitha Jarretta (pianista nawet pomrukuje od czasu do czasu niczym wielki mistrz klawiatury), Bobo Stensona, Torda Gustavsena, Esbjorna Svenssona itp. Album "Piano" rozpoczyna kompozycja, jakżeby inaczej, "Beginning", od której nie mogę się uwolnić.



W drugiej odsłonie improwizowanego kącika płyta Pino Palladino i Blake'a Mills'a - "Notes With Attachments", czyli subtelne fluktuacje w obrębie jazzowych improwizacji, za które odpowiada 63-letni walijski basista oraz jego 34-letni towarzysz Blake Mills, producent i muzyk sesyjny. Panowie po raz pierwszy spotkali się w 2016 roku, podczas pracy nad albumem Johna Legenda "Darkness And Light". Na krążku "Notes With Attachments" stworzyli osiem kompozycji, które w dużym skrócie funkcjonują jako punkty wyjścia do rozmaitych muzycznych wędrówek.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz