Osobliwym zrządzeniem losu dziś pojawią się propozycje dwóch panów, którzy pewnie się nie znają, a mogłaby ich połączyć miłość do ogrodów. Ten pierwszy, to kanadyjski 44-letni muzyk, który właśnie opublikował dziewiątą płytę zatytułowaną - "World's Most Stressed Out Gardener". Tym "najbardziej zestresowanym ogrodnikiem" jest artysta z Calgary, który po przeprowadzce do nowego domu sporo czasu spędza pielęgnując swój ogród. Jego najcenniejsze okazy rosną otoczone specjalnymi ręcznie zrobionymi klatkami tak, żeby żadna zwierzyna nie miała do nich dostępu. Oprócz klatek Vangaalen tworzy również instrumenty, chociażby ze starych zużytych miedzianych rur, które przymocował do podłoża ze styropianu. Ich dźwięk, a także tony wielu innych zrobionych z odpadków instrumentów, możemy odnaleźć w utworach, które wypełniły najnowsze wydawnictwo.
"Śmieci to życie" - twierdzi kanadyjski muzyk, a na potwierdzenie tych słów dodaje, że ze surowców wtórnych zrobił również szklarnię. Piosenki Chada Vangaalena brzmią tak, jakby składały się z mnóstwa różnych odpadków. Ten chałupniczy muzyczny recycling uosabia przede wszystkim bogata faktura dźwiękowa. Dlatego też słuchacza może uwieść zarówno swobodne mieszanie stylistyk, jak i nie zawsze oczywiste przebiegi poszczególnych pieśni. Kanadyjczyk pozostaje pod wrażeniem twórczości Alejandro Jodorowsky'ego (pisarz, reżyser, autor komiksów), szczególnie zaś jego nielinearnego sposobu opowiadania historii. "Stajesz pod koniec (jego opowieści), i nie wiesz, o co właściwie chodzi". To samo o albumie "World's Most Streessed Out Gardener" mógłby powiedzieć purysta gatunkowy. Vangaalen, z niefrasobliwością rozkapryszonego dziecka żongluje konwencjami oraz stylami. Niczym czarodziej wyciąga z kapelusza kolejne składniki brzmienia i łączy je z pozostałymi, w charakterystyczny dla siebie sposób. Ulubionym ilustratorem Chada jest Moebius (Jean Giraud), i jego komiks "Garaż heremetyczny" (asteroida, ze: "światem większym wewnątrz niż na zewnątrz"). Artysta z Calgary zwrócił w nim uwagę na połączenie luzu i szczegółowości, dopracowanie kompozycji niemal każdego kadru. Gdyby piosenki Vangaalena podzielić na poszczególne odcinki i potraktować jako muzyczne kadry, bez problemu znaleźlibyśmy sporo podobieństw do prac francuskiego mistrza rysunku.
"Poza moim głosem niewiele jest wspólnych wątków" - twierdzi Vangaalen i trudno się z tym nie zgodzić, słuchając jego najnowszego wydawnictwa. Rozpoczyna je psycho-folkowy "Spider Milk", czyli wycieczka do lat 60-tych, i nawiązanie do melodyki The Beatles. W drugiej części tego utworu mocne akcenty przesterowanej gitary nadają kompozycji dodatkowych barw, które roztapiają się w zaskakującym finale. W "Stralight" dominuje krautrockowy rytm, a wspomnianą wcześniej fakturę brzmieniową dobrze uzupełniają między innymi dźwięki miedzianych rur. Jedną z najlepszych piosenek na płycie jest bez wątpienia "Where Is It All Going", która pokazuje talent autora do tworzenia zgrabnych niebanalnie zaaranżowanych melodii. Te ostatnie powstają na drugim piętrze garażu, gdzie Kanadyjczyk urządził sobie studio. Znajdziemy tutaj mikrofony lampowe lub stół pełen rezonujących skał. Pierwszym krytykiem jego nowych produkcji jest zwykle pies husky, który głośnym szczekaniem informuje twórcę, jeśli jakaś pieśń mocno przypadnie mu do gustu. "Earth From A Distance" - to instrumentalna, syntezatorowa odsłona najnowszej płyty, przywołująca skojarzenia chociażby z dokonaniami Williama Doyle'a , o którym napiszę w dalszej części tekstu. "Nothing Is Strange" to znów pełen pomysłów zapis ścieżek dźwiękowych, ze specyficznie zniekształconą wokalizą. W "Inner Fire" zimnofalowe gitary łączą się z krautrockowym rytmem i przynoszą wraz z sobą kolejną miłą niespodziankę. "Golden Pear" rozpoczyna się wołaniem jednej z córek artysty, jednak tym razem "tata" nie odpowiada, zajęty tworzeniem utworu, w oparciu o gitarę akustyczną oraz garażowe perkusjonalia, który kończy, jakżeby inaczej... świergot wróbla. Mnóstwo na ostatniej płycie Chada Vangaalena emanacji nieskrępowanej wyobraźni oraz zwykłej, i dawno niesłyszanej w takim natężeniu, radości tworzenia. Ten album dryfuje w różne możliwe kierunki, na podobieństwo psa (husky), który podejmuje trop, tylko po to, żeby za chwilę go zgubić. Wiele z tych kompozycji to piosenki, które według ich autora celowo zostały "skomplikowane" lub "estetycznie przełamane", i pewnie również dlatego chce się do nich wracać.
(nota 7.5/10)
Nie za bardzo chcę wracać do najnowszej płyty Williama Doyle'a. Bez cienia przesady można powiedzieć, że za finalnym kształtem krążka "Great Spans Of Mudy Time" stoi awaria dysku twardego. Powszechnie znana jest złośliwość przedmiotów pozornie martwych, które pokazują swoją przewrotną stronę w najmniej spodziewanym momencie. Doyle nie sprecyzował, jakiej firmy był ów dysk - ku przestrodze - ani czy reprezentował talerzową, nieco bardziej awaryjną, klasykę, czy format SSD. Nie zmienia to faktu, że materiał, na którym pracował, uległ zniszczeniu. Pozostała część "kopii zapasowych", które artysta zgrał na magnetofon kasetowy Tascam 414. Jednak Doyle nie załamał rąk i podjął dość odważną, trzeba przyznać, decyzję, żeby opublikować to, co pozostało w jego domowym archiwum. "Zamiast odczuwać stratę, że nie mogę zamienić tych nagrań w nieskazitelne "dzieła sztuki", poczułem się wyzwolony". O tym, że angielski wokalista potrafi tworzyć intrygujące i wyrafinowane aranżacje mogliśmy się przekonać obcując z jego poprzednim, tak chwalonym na łamach tego bloga, albumem. Nad "Your Wilderness Revisited" artysta pracował cztery lata, wypełniając poszczególne kompozycje starannie dobranymi dźwiękami tak, żeby każdy element aranżu był dobrze słyszalny. Wracałem do tych piosenek wielokrotnie, odkrywając w nich mnóstwo subtelności wystawiających świadectwo, o poziomie artystycznego zaangażowania ich autora.
"Zamiast zajmować się koncepcjami, chciałem wrócić do sztuki pisania piosenek". Przeglądając archiwum Rijkmuseum, Doyle przypadkowo odkrył obraz Melchiora d'Hondecoetera, z 1680 roku przestawiającego ptaki. "Zobaczyłem obraz, który był zupełnie inny od tego, czego poszukiwałem". Artysta nie zastanawiał się długo i umieścił jego cyfrową reprodukcję na okładce płyty "Great Spans Of Mudy Time". Tytuł wydawnictwa zaczerpnął z frazy opowieści Monty Dona, pisarza i autora programu dla BBC - "Gardeners World". Tytułowy "Mudy Time", to okres w życiu muzyka, kiedy zmagał się z depresją. Lekarstwem na dolegliwości związane z obniżeniem nastroju stało się komponowanie. "Wszystkie zmiany, jaki zaszły w moim życiu... nie były destrukcyjne, ale bardzo poważne, nigdy nie było łagodnego przejścia". W tym kontekście nie powinien specjalnie dziwić fakt, że Doyle zdecydował się opublikować album w tej właśnie mocno niedokończonej formie.
Na "Great Spans Of Mudy Time" bronią się tylko nieliczne piosenki. Pozostałe utwory jak: "Schadowtackling", "New Uncertainties" czy "Semi-bionic" to zwykłe "wypełniacze czasu". Ten ostatni brzmi zresztą tak, jakby informatyk zdołał ocalić kilka tonów z uszkodzonego dysku. Takich utworów jak: "Who Cares" czy "Rainfalls" słucha się głównie dlatego, że jest w nich obecna wokaliza Doyle'a, do której trudno się przyczepić. "Nothing At All" - przypomina jakąś wersję demo dawno zapomnianego utworu Pet Shop Boys, choć nie zaprzeczę, że piosenka ma swój urok. William Doyle zaryzykował i kilku recenzentów kupiło jego nową formułę, wystawiając zadziwiająco pochwalne noty - w stylu: 9/10, czy 10/10 - czemuś, co w moim odczuciu jest co najwyżej przyczynkiem do powstania prawdziwej płyty. Można oczywiści puścić wodzę fantazji i spróbować sobie wyobrazić, co by było, gdyby... angielski artysta popracował nad tymi "impresjami" przez następne kilkanaście miesięcy, dokładając, zgodnie z własną metodologią pracy, element po elemencie i zamieniając je w "małe dzieła sztuki". Od "dzieł sztuki" na płycie "Great Spans Of Mudy Time" dzielą nas długie tygodnie, jeśli nie miesiące dłubaniny, z której Doyle, z sobie znanych powodów tym razem wolał zrezygnować. Wielka szkoda, bo to wspaniały artysta, o dużym talencie, wyobraźni i wrażliwości. Przypadek "Great Spans Of Mudy Time" stoi w kontrze do płyty Chada Vangaalena i dobitnie pokazuje, że z odpadków nie zawsze można stworzyć intrygującą całość.
W kąciku deserowym dziś małżeństwo Holli i Keith Kenniff, czyli duet Mint Julep, z ich najnowszej dream-popowo/shoegazowej płyty -"In A Deep And Dreamless Sleep".
Skoro w tej sobotniej odsłonie bloga - przynajmniej częściowo - przebywaliśmy w Kanadzie, to stamtąd pochodzi również bardzo ceniony przeze mnie muzyk, artysta i producent wielu znakomitych płyt - Daniel Lanois, który przypomina o sobie wydawnictwem "Heavy Sun". Ci, którzy nie znają zbyt dobrze jego dorobku, mogą przy tej okazji sięgnąć także do jego wcześniejszych płyt. Wybrałem dwa fragmenty. Pierwszy - "Orange Kay" pochodzi ze ścieżki dźwiękowej do wspaniałego filmu, który całkiem niedawno sobie odświeżyłem, i to w pełnej "wersji reżyserskiej". Obraz w reżyserii Billi Bob Thorntona - aktor zagrał w nim również główną rolę - nosi tytuł "Blizny przeszłości" ("Sling Balde"). Drugą piosenkę "I Love You", z gościnnym udziałem Emmylou Harris, można odnaleźć na albumie "Shine".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz