To była samotna postać poruszająca się niespiesznie po opustoszałej ulicy, rozświetlonej punktowymi światłami latarni, a w górze nieprzenikniona czerń nocnego nieba.
"Samotna postać na tle jakiegoś bliżej nieznanego krajobrazu, a nad jej głową niesamowite, wspaniałe światła" - powiedział w jednym z wywiadów twórca kompozycji zawartych na albumie "Believers", a potem dorzucił jeszcze kilka słów. "Ta okładka wyglądała tak, jak myślałem, że brzmi cały album". Nic dodać, nic ująć, w istocie tak właśnie było. I być może również z tego powodu utrwaliłem ją sobie tak dokładnie. Zapamiętałem także wiele bardzo urokliwych piosenek, które Auguste Arthur Bondy stworzył, przebywając w słonecznej Kalifornii. Choć to nie rozkoszne i leniwe ciepło z nich biło, tylko jesienna zaduma i melancholia. Wracałem do tych kompozycji wielokrotnie, wtedy... w 2011 roku, przeskakując od jednej do drugiej, niczym postać na okładce płyty "Believers", która powoli przemieszcza się od światła do światła.
W zamierzeniach autora album "Believers", również w warstwie lirycznej, miał być czymś w rodzaju zapisu strumienia świadomości, swobodnym przesuwaniem się od pomysłu do pomysłu. "Próbowałem nagrać płytę, która wyrażałaby coś, czego nie potrafię wyrazić". Sen i leniwe przebudzenie, samotność i włóczęga, widok napływających i odpływających fal ("Sporo w tym czasie surfowałem"), księżycowa poświata w letnią noc, szerokie amerykańskie drogi pokryte kurzem i pyłem, gdzie na poboczu wiatr przesuwa wyschnięte kule biegaczy stepowych - wszystko to mogło stanowić zarówno źródło inspiracji, jak i tematy kolejnych opowieści. Brzmienie poszczególnych kompozycji oparto wokół tonów klawiszy oraz gitary (minimalistyczny styl gry - jak sam go nazywał bohater dzisiejszego wpisu). Całość wyprodukował Rob Schnapf, współpracownik Becka i Elliota Smitha. Podczas pracy nad tym albumem Bondy słuchał głównie muzyki instrumentalnej, a pisanie tekstów do dziś uważa za najtrudniejsze i najbardziej wyczerpujące zajęcie. "Believers" była jedną z tych płyt, którą łatwo przegapić. A.A. Bondy od samego początku należał do grona osobnych artystów - jego dokonań nie podziwiali branżowi dziennikarze, nie rozpisywały się o nim portale zajmujące się muzyka alternatywną. Po odejściu z formacji Verbena, Bondy stworzył własną intymną przestrzeń, gdzie o wiele bardziej liczy się pogłębianie sugestywnego nastroju, niż rockowa energia.
Najnowszy album "Enderness" w założeniach i zapowiedziach jego autora miał być kontynuacją i rozwinięciem pomysłów, a także nastrojów, które dominowały na poprzednim krążku. "Believers" przede wszystkim wypełniały niespiesznie rozwijane melodie, utrzymane w stylu zbliżonym do dokonań takich twórców jak: Bon Iver, Bonnie "Prince" Billy, Devendra Banhart, ale w jakimś stopniu również Red House Painters. To był indie-folk poprzetykany bluesowymi nutami nie podanymi wprost (korzenie rodzinne i tradycja Alabamy do czegoś zobowiązywały).
Płyta "Enderness" w dużej mierze jest spadkobiercą tego stylu. Znów przeważają skromne aranżacje, w których tym razem o wiele bardziej dominującą rolę odgrywa brzmienie klawiszy, niż dźwięki "minimalistycznej gitary". Nie ulega wątpliwości, że kompozycja otwierająca najnowsze wydawnictwo amerykańskiego artysty - "Diamond Skull" - swobodnie mogłaby się znaleźć pośród dziesięciu utworów, które wypełniały poprzedni album. Prosta faktura gitary, z lekkim pogłosem, rozmyte syntezatorowe tło, nostalgiczne tony i ten charakterystyczny głos, w niektórych odsłonach jakby pokryty delikatną pajęczyną chrypki - wszystkie te elementy stanowią o bardzo dobrym otwarciu. W podobnym klimacie utrzymany jest "Killers 3", inspirowany filmem Wima Wendersa - "Niebo nad Berlinem". Tych pastelowych tonów gitary, które tyle dobrego robiły na poprzednim wydawnictwie, z każdym kolejnym utworem zdaje się brakować coraz bardziej. Na "Enderness" znajdziemy całkiem udane próby stworzenia nieco bardziej współczesnych aranżacji - "Fentanyl Freddy". "The Tree With the Lights", "Pan Tran" oraz tytułowy "Enderness" to instrumentalne wypowiedzi podtrzymujące i pogłębiające nostalgiczny nastrój.
Najnowsze wydawnictwo A.A.Bondy nie jest dziełem na miarę "Believers", od którego premiery minęło już osiem lat. Przez te osiem lat całkiem dużo w muzyce się wydarzyło, sporo się zmieniło. Duchowi kuzyni - Bon Iver, Lambchop, wybrali ostatnio wyboistą drogę studyjnych eksperymentów, a Mark Kozelek zaczął "rapować". Jednak Auguste Arthur Bondy wciąż i na całe szczęście porusza się własnymi ścieżkami - "Far away from the world" - nie oglądając się na zmienne mody i style. Okładka albumu "Enderness" jest dość charakterystyczna, ale czy zdoła na trwałe zapisać się w mojej pamięci... czas pokaże.
(nota 7.5/10)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz