piątek, 10 maja 2019

A.A.BONDY - "ENDERNESS" (Fat Possum Records) "AMERYKA W KURZU I PYLE"

     Spośród olbrzymiej ilości okładek płyt, które do tej pory widziałem i pewnie - jeśli przewrotny los pozwoli - jeszcze zobaczę, dokładnie zapamiętam niewiele. Można za ten stan rzeczy obwinić niezbyt wyrafinowanych projektantów graficznych, którzy ulegają nie zawsze trafnym podszeptom, chwilowym modom, te zaś mają w zwyczaju zwalniać ich z poważniejszego namysłu nad tym, co taka tytułowa strona krążka powinna zawierać. Nie bez winy pozostaje tutaj również kondycja kapryśnej pamięci, na kartach której pewne rzeczy widoczne są całkiem wyraźnie nawet po wiele latach, a inne już nazajutrz potrafią rozmazać się niczym dziecięcy uliczny rysunek wystawiony na kurz, deszcz i wiatr. Jednak okładkę poprzedniego albumu A.A.Bondy zatytułowanego "Believers" pamiętam bardzo dokładnie.

To była samotna postać poruszająca się niespiesznie po opustoszałej ulicy, rozświetlonej punktowymi światłami latarni, a w górze nieprzenikniona czerń nocnego nieba.







"Samotna postać na tle jakiegoś bliżej nieznanego krajobrazu, a nad jej głową niesamowite, wspaniałe światła" - powiedział w jednym z wywiadów twórca kompozycji zawartych na albumie "Believers", a potem dorzucił jeszcze kilka słów. "Ta okładka wyglądała tak, jak myślałem, że brzmi cały album". Nic dodać, nic ująć, w istocie tak właśnie było. I być może również  z tego powodu utrwaliłem ją sobie tak dokładnie. Zapamiętałem także wiele bardzo urokliwych piosenek, które Auguste Arthur Bondy stworzył, przebywając w słonecznej Kalifornii. Choć to nie rozkoszne i leniwe ciepło z nich biło, tylko jesienna zaduma i melancholia. Wracałem do tych kompozycji wielokrotnie, wtedy... w 2011 roku, przeskakując od jednej do drugiej, niczym postać na okładce płyty "Believers", która powoli przemieszcza się od światła do światła.
W zamierzeniach autora album "Believers", również w warstwie lirycznej, miał być czymś w rodzaju zapisu strumienia świadomości, swobodnym przesuwaniem się od pomysłu do pomysłu. "Próbowałem nagrać płytę, która wyrażałaby coś, czego nie potrafię wyrazić". Sen i leniwe przebudzenie, samotność i włóczęga, widok napływających i odpływających fal ("Sporo w tym czasie surfowałem"), księżycowa poświata w letnią noc, szerokie amerykańskie drogi pokryte kurzem i pyłem, gdzie na poboczu wiatr przesuwa wyschnięte kule biegaczy stepowych - wszystko to mogło stanowić zarówno źródło inspiracji, jak i tematy kolejnych  opowieści. Brzmienie poszczególnych kompozycji oparto wokół tonów klawiszy oraz gitary (minimalistyczny styl gry - jak sam go nazywał bohater dzisiejszego wpisu). Całość wyprodukował Rob Schnapf, współpracownik Becka i Elliota Smitha. Podczas pracy nad tym albumem Bondy słuchał głównie muzyki instrumentalnej, a pisanie tekstów do dziś uważa za najtrudniejsze i najbardziej wyczerpujące zajęcie. "Believers" była jedną z tych płyt, którą łatwo przegapić. A.A. Bondy od samego początku należał do grona osobnych artystów - jego dokonań nie podziwiali branżowi dziennikarze, nie rozpisywały się o nim portale zajmujące się muzyka alternatywną. Po odejściu z formacji Verbena, Bondy stworzył własną intymną przestrzeń, gdzie o wiele bardziej liczy się pogłębianie sugestywnego nastroju, niż rockowa energia.











Najnowszy album "Enderness" w założeniach i zapowiedziach jego autora miał być kontynuacją i rozwinięciem pomysłów, a także nastrojów, które dominowały na poprzednim krążku. "Believers" przede wszystkim wypełniały niespiesznie rozwijane melodie, utrzymane w stylu zbliżonym do dokonań takich twórców jak: Bon Iver, Bonnie "Prince" Billy, Devendra Banhart, ale w jakimś stopniu również Red House Painters. To był indie-folk poprzetykany bluesowymi nutami nie podanymi wprost (korzenie rodzinne i tradycja Alabamy do czegoś zobowiązywały).
 Płyta "Enderness" w dużej mierze jest spadkobiercą tego stylu. Znów przeważają skromne aranżacje, w których tym razem o wiele bardziej dominującą rolę odgrywa brzmienie klawiszy, niż dźwięki "minimalistycznej gitary". Nie ulega wątpliwości, że kompozycja otwierająca najnowsze wydawnictwo amerykańskiego artysty - "Diamond Skull" - swobodnie mogłaby się znaleźć pośród dziesięciu utworów, które wypełniały poprzedni album. Prosta faktura gitary, z lekkim pogłosem, rozmyte syntezatorowe tło, nostalgiczne tony i ten charakterystyczny głos, w niektórych odsłonach jakby pokryty delikatną pajęczyną chrypki - wszystkie te elementy stanowią o bardzo dobrym otwarciu. W podobnym klimacie utrzymany jest "Killers 3", inspirowany filmem Wima Wendersa - "Niebo nad Berlinem". Tych pastelowych tonów gitary, które tyle dobrego robiły na poprzednim wydawnictwie, z każdym kolejnym utworem zdaje się brakować coraz bardziej.  Na "Enderness" znajdziemy całkiem udane próby stworzenia nieco bardziej współczesnych aranżacji - "Fentanyl Freddy".  "The Tree With the Lights", "Pan Tran" oraz tytułowy "Enderness" to instrumentalne wypowiedzi podtrzymujące i pogłębiające nostalgiczny nastrój.

Najnowsze wydawnictwo A.A.Bondy nie jest dziełem na miarę "Believers", od którego premiery minęło już osiem lat. Przez te osiem lat całkiem dużo w muzyce się wydarzyło, sporo się zmieniło. Duchowi kuzyni - Bon Iver, Lambchop, wybrali ostatnio wyboistą drogę studyjnych eksperymentów, a Mark Kozelek zaczął "rapować". Jednak Auguste Arthur Bondy wciąż i na całe szczęście porusza się własnymi ścieżkami - "Far away from the world" -  nie oglądając się na zmienne mody i style. Okładka albumu "Enderness" jest dość charakterystyczna, ale czy zdoła na trwałe zapisać się w mojej pamięci... czas pokaże.

(nota 7.5/10) 










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz