piątek, 17 maja 2019

14KT - "FOR MY SANITY" (First Word Records) "PROJEKTANT Z MICHIGAN"

   Pod pseudonimem 14KT ukrywa się 39-letni amerykański producent i aranżer Kendall Tucker. Pseudonim artystyczny zawdzięcza przezwisku i numerowi 14, który widniał na jego koszulce, kiedy jako nastolatek grał w uliczną koszykówkę. Mniej więcej w tym właśnie wieku zaczął nagrywać pierwsze próbki dźwiękowe, wykorzystując do tego celu bogatą płytotekę rodziców. Wybierał co ciekawsze jego zdaniem fragmenty utworów, które zgrywał na kasety magnetofonowe. Później zaczął używać metody: "Pauza/odtwarzanie/nagrywanie", tworząc w ten sposób hip-hopowe podkłady. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych odkrył komputerowe techniki rejestracji i program "Cool Edit Pro", którego od czasu do czasu używa do dziś. Dziecięca czy młodzieńcza zabawa szybko przerodziła się w życiową pasję. Drogę rozwoju i kolejne etapy dojrzewania młodego artysty całkiem nieźle dokumentuje wydawnictwo "20 Years of Beats, 1996-2016". Jako producent i współpracownik widnieje na liście płac kilkudziesięciu albumów. Karierę solową rozpoczął w 2008 roku płytą "Golden Hour", którą do dziś uważa za najbardziej osobisty projekt. Jakiś czas później wygrał pierwszy i nie ostatni konkurs Red Bull Big Tune Detroit. Przedmiotem jego produkcyjnych zabiegów były płyty artystów hiphopowych, soulowych, R&B, a ostatnio również jazzowych.

Przez te wszystkie lata obecności na scenie muzycznej, a dokładniej mówiąc za jej kulisami, w studiu nagraniowym, Kendall Tucker wypracował własny styl i bardzo wzbogacił swój warsztat. Od prostych podkładów odtwarzanych i rejestrowanych  na kasety magnetofonowe, przeszedł na poziom,  na którym zdecydowanie bardziej woli pracę z żywym instrumentem. Nagrywa więc dany instrument na żywo przez kilkanaście minut, dzięki czemu nie jest później niewolnikiem pętli, które każą mu powtarzać - niekiedy aż do znudzenia - bardzo krótkie wybrane fragmenty. Przy tej okazji uzyskuje większą swobodę w operowaniu zarejestrowanym materiałem. W swojej pracy niezmiennie podkreśla wagę aspektów technicznych. Stawia więc na rozwój i poszerzanie wiedzy z zakresu inżynierii dźwięku, procesu nagrywania. W wywiadach podkreśla rolę nowoczesnych technologii, które mocno ułatwiły cały proces produkcji, w stosunku do tego, co było przed laty. Jednak najważniejsze w muzyce, jego zdaniem, wciąż pozostaje przekazywanie emocji.

"Myślę o albumach jak o ścieżkach dźwiękowych do filmu". I trudno z tym zdaniem się nie zgodzić szczególnie, kiedy słucha się najnowszego wydawnictwa Kendalla Tuckera, które ujrzało światło dzienne 10 maja, a zatytułowane jest "For My Sanity". Całość rozpoczyna krótki "Advent", z kaskadą głosów subtelnie nałożonych na siebie, trochę w stylu Roberta Wyatta. Pętle i repetycje, których używa Tucker, nie rzucają się tak w uszy, jak ma to miejsce w wielu innych podobnego typu produkcjach. Amerykański artysta potrafi umiejętnie je schować, wpleść w tkankę kompozycji tak, że stają się one jednym z jej elementów. Ta swoista baza utworu zostaje poszerzona i rozbudowana dzięki bogactwu wykorzystanych środków technicznych oraz instrumentów - klawisze, bas, trąbka, saksofon, flet, głos. A wszystko brzmi intrygująco oraz świeżo. Słuchając tych dwunastu kompozycji, mało kto pomyślałby, że za wszystkim stoi jeden człowiek. Może nie do końca w pojedynkę, bo tym razem Tucker skorzystał z pomocy wokalistek: Jimetty Rose i nominowanej do nagrody Grammy - Muhsinah Abdul Karim oraz Jamesa Poysera (fortepian), Farnella Newtona (trąbka) i Krisa Johnsona (trąbka).

Płyta  "For My Sanity" aż skrzy się od ciekawych pomysłów. Przede wszystkim nie ma na tym albumie schematycznego podejścia, "grania odtąd dotąd", punktowego odmierzanie taktów mozaiką z sampli,  które bywa bolączką lub nawet gwoździem do trumny dla wielu tego typu propozycji. W świecie Kendalla Tuckera liczy się stworzenie nastroju, a nie zaakcentowanie poszczególnych  fragmentów. Stąd od samego początku albumu dojmujące staje się odczucie płynności poszczególnych kompozycji, urzeka wybór oraz trafne dopasowanie kolejnych elementów, zmiany tempa. W tym aspekcie i w tej perspektywie amerykańskiemu artyście zdecydowanie bliżej do wyrafinowanego projektanta, niż do nawet całkiem sprawnego krawca.
Na krążku "For My Sanity" jazz mieni się różnymi odcieniami barw - począwszy od soulowo-jazzowych faktur, przez bogactwo egzotycznych rytmów ("Sunday's Yellow"), nawiązań do spiritual-jazz ("Fourteen Missing"), aż po fragmenty, w których nieco bardziej pobrzmiewa styl fussion ("Moonwinder").  Dużo tutaj swobodnego lawirowania pomiędzy gatunkami, stylami, umiejętnego pogłębiania brzmienia oraz dobrego muzycznego smaku. Ciekawe, że artysta, który zaczynał od hiphopu, i wciąż w tym środowisku się obraca, tak dobrze czuje się w nieco bardziej lirycznych odsłonach -  "An Empty Vessel", "Nothing To Lose But Our Chains". 

(nota 7.5-8/10)


















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz