W pierwszych słowach mojego dzisiejszego wpisu zupełnie niepotrzebnie donoszę, że... zrobiło się całkiem zimno, jak na wiosenny czas. Nie pamiętam, kiedy ostatnio podczas turnieju tenisowego w Barcelonie - rozgrywanego co roku o tej samej porze - tenisistom biegającym po korcie wylatywała para z ust. Aż dziw bierze, iż żaden z zawodników grających w sesji wieczornej, nie zdecydował się wystąpić w ciepłej wełnianej czapce. A przecież nie tylko w moim kalendarzu, rozgrywany w ubiegłym tygodniu - i w podobnych warunkach klimatycznych - turniej w Monte Carlo oznaczał rozpoczęcie sezonu na mączce ceglanej, ale również, a może przede wszystkim, wiosnę.
Żeby nieco ogrzać zmarznięte ciało, proponuję rozruszać starcze kości przy dźwiękach muzyki. Chociażby takiej, którą zawarł na swojej ostatniej płycie Chaz Bundick. Bundick to 31-letni muzyk i producent, ukrywający się do tej pory pod nazwą Toro Y Moi. To prawdziwy wirtuoz wykorzystywania sampli, zapożyczeń i dźwiękowych cytatów. Eksperymentator, o kreatywnej wyobraźni, dzięki której łączy często bardzo odległe od siebie muzyczne krainy, stylistyki, nurty. W swojej twórczości nawiązywał do brzmienia lat 80-tych, 90-tych, R&B, itd. Zresztą, czego to nie próbował Chaz Bundick.
Tym razem amerykańskiego artystę zainspirowały lata 70-te. Nie wiem, czy w studiu nagraniowym Bundickowi wylatywała para z ust. Czy w trakcie rejestracji palił papierosy, czy cygara, chociażby markowe "Partagas Serie E" . Wiem za to, że przed nagraniem płyty nawiązał kontakt z duetem jazzowym z Kalifornii - The Mattson 2 - który wniósł twórczy wkład podczas realizacji wspólnego projektu.
Na albumie "Star Stuff" utwory instrumentalne mieszają się z mniej lub bardziej klasycznie rozumianymi piosenkami. Trzeba przyznać, że głos Bundicka bardzo dobrze wpisuje się w klimat kompozycji. Jednym razem muzycy pozwalają sobie na radosną improwizację, przypominającą jam-session, żeby po chwili zagrać utwór z klasycznym podziałem na zwrotkę i refren, utrzymany w stylistyce sprzed prawie już czterech dekad. W pierwszych kompozycjach zwraca na siebie uwagę ich transowy, psychodeliczny charakter, jak i wyjątkowa dbałość o szczegóły. To właśnie duża staranność na poziomie brzmienia pozwala słuchaczowi bez trudu przenieść się w klimat lat 70-tych. Jeśli czegoś zabrakło na poziomie aranżacji, to użycia, od czasu do czasu, jeszcze większej palety instrumentów. W niektórych fragmentach, aż się prosiło, żeby wykorzystać flet, saksofon, klarnet lub trąbkę. Zabrakło również odrobiny szaleństwa, jakiegoś spektakularnego wyjścia poza obowiązującą tonację, dominujący styl, obowiązujący w danym momencie językowy idiom. Jednak muszę uczciwie przyznać, że dużej części albumu słucha się z ogromną przyjemnością. Krążek rozpoczyna transowy "Sonmoi"(jak dla mnie najlepszy), który zaprasza słuchacza do krainy improwizowanych dźwięków. Myślę, że ten właśnie fragment, jak i następny w kolejności "A Search", to utwory, które rozgrzewają zziębnięte ciało, i bez przeszkód mogłyby wzbogacić ścieżkę dźwiękową do filmu "Zabriskie Point". Są i słabsze momenty, jak: "Steve Point", czy "Casacade", gdzie do wypełnienia gustownej formy ewidentnie zabrakło pomysłów. Jeśli chodzi o skromną osobę autora tego bloga, to zdecydowanie woli on fragmenty instrumentalne tego krążka, od tych piosenkowych. (nota 7/10)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz