I pomyśleć, że ten urodzony w Bray 36-letni artysta jeszcze niedawno poważnie zastanawiał się nad tym, czy powinien kontynuować swoją przygodę z muzyką. Od wydania jego ostatniej płyty minęło pięć lat, sześćdziesiąt długich miesięcy, w trakcie trwania których Regan bił się z myślami, które sugerowały, że lepiej byłoby, gdyby odstawił gitarę do kąta i zaczął wyżywać się artystycznie w dziedzinie sztuk plastycznych. Jego debiut fonograficzny, to rok 2006 i znakomicie przyjęty album "The end of history" (raczej niewiele mający wspólnego z książką Francisa Fukuyamy). Zawartość płyty stanowiło kilkanaście piosenek, zaaranżowanych głównie na gitarę i głos. Ten estetyczny minimalizm w zupełności wystarczył, żeby zyskać przychylność krytyków, zjednać serca publiczności, szczególnie tej, która upodobała sobie folkowe granie. Nagrodą nie były tylko owacje od fanów, licznie sprzedane egzemplarze krążka, ale również nominacja do prestiżowej nagrody Mercury Music Prize. Trzeba przyznać, że początek muzycznej kariery jak z marzeń, a potem... Potem nie było już tak dobrze. W moim odczuciu, jeśli chodzi o poziom artystyczny kolejnych propozycji Fionna Regana, było już tylko gorzej. Zamiast następnych sukcesów, zaczęło się odcinanie kuponów od coraz bardziej odległej przeszłości oraz błądzenie we mgle oczekiwań, pytań i rosnącej góry wątpliwości.
Nie pomogły zmiany wytwórni. Regan nie przedłużył umowy z labelem Robina Guthrie i Simone'a Raymonde (Bella Union), za to podpisał kontrakt z Heavenly Records. Producenci skupieni wokół tej wytwórni mieli własny pomysł na to, jak powinna brzmieć muzyka Fionna Regana. Stąd na drugim albumie Irlandczyka daje się odczuć wyraźny zwrot w stronę banalnego pop-rockowego grania. "The Shadow Of An Empire" to zdecydowanie najsłabsza płyta w dorobku Regana, którą można w skrócie podsumować jako "3 x Z" - zmarnowany czas, zmarnowane pieniądze, zmarnowany talent. Nie tylko słuchacze, ale i prawdopodobnie sam artysta niezbyt dobrze poczuł się w tej nowej dla siebie stylistyce. Dlatego kolejna płyta "100 Arces Of Sycamore" przyniosła ze sobą powrót do klasycznie rozumianej piosenki autorskiej, stworzonej w oparciu o głos oraz gitarę. W prasie muzycznej znów pojawiły się pochwalne notki, a także porównania do Nicka Drake'a, Boba Dylana i współczesnych songwriterów.
W ostatnim czasie Fionn Regan chciał zrezygnować z gry na gitarze oraz śpiewu, ale dobrze, że tego nie uczynił. Biografie wielu artystów - nie tylko tych, którzy działali na niwie muzycznej - dobrze pokazują, że z kryzysu egzystencjalnego, czy to mentalnego, czy emocjonalnego, najlepiej wychodzi się przez twórczość artystyczną.
Najnowsza propozycja Fionna Regana nosi tytuł "The Meetings Of The Waters", i jest moim zdaniem najlepszą płytą w jego dorobku. W porównaniu do poprzednich dokonać wrażliwego Irlandyczka widać wyraźnie, czego brakowało do pełni szczęścia. Trzeba było nieco bardziej - choć bez zbytniej przesady - rozbudowanych kompozycji. Potrzebna była nieco większa paleta dojrzałości i wyrafinowania, do którego niekiedy dochodzi się z upływem lat. Potrzebne były niuanse i subtelności, których próżno szukać w banalnym pop-rockowym graniu. Potrzebna była wreszcie cała ta świetnie zbilansowana muzyczna otoczka - więcej staranności, więcej uwagi poświęconej poszczególnym dźwiękom - która w pełni pokazałaby walory głosowe wokalisty.
Na żadnej płycie Fionn Regan nie śpiewał tak dobrze, jak na ostatnim albumie. Brzmienie jego delikatnego charakterystycznego głosu jest teraz czyste, spokojne, dojrzałe, od razu i bez trudu przykuwa uwagę słuchacza. Chociażby, jak w znakomitym "The meetings of the waters", który rozpoczyna płytę, i który słusznie został wybrany na singiel promujący całe wydawnictwo. Takich bardzo dobrych fragmentów jest znacznie więcej - cudowny "Cormorant Bird", delikatny "Wall of Silver", przebojowy "Up into the Rafters". Bez trudu można także wskazać jeden utwór, który jest zdecydowanie najsłabszym ogniwem najnowszego wydawnictwa. To kompozycja zatytułowana "Babushka -Yia Ya". Hałaśliwy i zupełnie niepotrzebny żart, wybijający odbiorcę z pełnego uroku intymnego nastroju. Brzmi to trochę tak, jakby ktoś nagle zmienił płytę w odtwarzaczu albo włączył zupełnie inną stację w radiu. Na krążku znajdują się również dwa utwory instrumentalne. Ten drugi, 12-minutowy "Tsuneni Ai" łagodnie domyka całość wydawnictwa.
Napisałem wcześniej, że najnowsza płyta Fionna Regana jest najlepszą płytą w jego dorobku. Mam również nadzieję, że będzie dla sympatycznego Irlandczyka w jakimś stopniu również albumem przełomowym. W teledysku do znakomitego "The Meetings Of The Waters" wystąpił gościnnie Cillian Murphy, aktor znany z takich filmów jak: "Wiatr buszujący w jęczmieniu", "Śniadanie na Plutonie", "Incepcja" (jeden z moich ulubionych), czy świetnego serialu: "Peaky Blinders". Jego melancholijne oblicze bardzo dobrze oddaje nastrój i charakter całego albumu. (nota 7-8/10)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz