Zaryzykuję stwierdzenie, obarczone małym marginesem błędu, żeby chyba każdy z szanownych Czytelników tego bloga kojarzy, mniej lub bardziej, postać Yanna Pierre'a Tiersena - francuski muzyk, multiinstrumentalista i kompozytor, także ścieżek filmowych, chociażby do tak udanych obrazów jak: "Amelia", czy "Goodbye, Lenin!". Jednak mało kto zorientowany jest w biografii bretońskiego artysty na tyle, żeby wiedzieć o tym, iż od dwóch dekad, z drobnym okładem, posiada syna, który również próbuje swoich sił w muzyce. Mam tu na myśli głównego bohatera dzisiejszego wpisu Elliotta Armena. Ten ostatni w ubiegłym roku opublikował debiutancką płytę zatytułowaną "Helium Balloons". A miniony styczniowy piątek przyniósł kolejne, na marginesie dodam, bardzo udane jego wydawnictwo "Turbulence".
Sami przyznacie, że wybornie brzmi ta kompozycja. Po prostu cudnie!! Ileż w niej lekkości, delikatności, ileż przestrzeni, jakby sam Neil Halstead pomagał w aranżacji jej drugiej części. Jeśli nie osobiście, to przynajmniej jako duch wciąż obecny w studiu nagraniowym Black Bay Studio, które lider grupy Slowdive często odwiedza. Budynek studia położony jest tuż nad brzegiem morza, na szkockiej wyspie Isla Of Lewis. Właścicielem obiektu oraz inżynierem dźwięku jest Peter Fletcher, i to właśnie za jego sprawą nagrania zebrane na płycie "Turbulence" nabrały dodatkowej głębi, gdyż był ich producentem.
"Artyści przyjeżdżają tutaj, żeby uciec - wyjaśnia Peter Fletcher. - Coś magicznego zwykle wydarza się trzeciego dnia pobytu, kiedy zespół lub artysta całkowicie odcina się od świata zewnętrznego. Miejsce to (okolice Black Bay Studio) skłania do cieszenia się przyrodą, więc kiedy nie nagrywasz i nie piszesz, wędrujesz po wzgórzach lub pływasz".
Można powiedzieć, że Elliott Armen ma słabość do studiów nagraniowych, które położone są na wyspach. Utwory zawarte na debiutanckiej płycie "Helium Balloons" zostały zarejestrowane na wyspie Ouessant, gdzie jego ojciec Yann Tiersen ma własne studio. Wydaje się, że dwudziestotrzyletni artysta właśnie po ojcu odziedziczył specyficzne i rozpoznawalne podejście do kompozycji, które charakteryzuje typowy dla rodziny Tiersenów minimalizm, prostota, lekkość i melodyjność pojedynczych fraz oraz poszczególnych tematów. Elliott Armen od dziecka nasiąkał muzyką - jeszcze w okresie niemowlęcym rodzice chętnie zakładali na jego głowę słuchawki, a pierwszą ulubioną piosenką, którą często i namiętnie słuchał, był utwór Elliota Smitha - "Waltz #1". Ta słabość do podobnych brzmień pozostała w nim do dziś. Pośród ważnych czy inspirujących artystów Armen wymienia Sufjana Stevensa, Andy Shaufa, ja ze swej strony polecałbym młodemu Bretończykowi - bo może zajrzy przypadkiem do tego bloga - drugi w dorobku album Denisona Witmera, twórczość S.Careya, Damiana Rice, Fiona Regana itd.
Po ukończeniu szkoły średniej Armen wybrał się w podróż, zwiedził Europę, od czasu do czasu zatrzymywał się, żeby podjąć pracę w gospodarstwach ekologicznych. Zebrane w trakcie wycieczki wrażenia zawarł na debiutanckim krążku "Helium Balloons". Później była trasa koncertowa, występy u boku Dominique A, JJ Johansona czy Floriana Marcheta. W lutym ubiegłego roku syn znanego kompozytora wsiadł na prom w rodzinnej miejscowości Saint Malo, autobusem dotarł do Stornoway, głównego miasta szkockiej wyspy Lewis, a potem wyruszył na bardzo długi podzielony na odcinki spacer. W ten sposób pokonał dwieście kilometrów, podziwiając okoliczne krajobrazy, śpiąc w namiocie, i układając utwory, które wypełniły jego drugi w dorobku album "Turbulence".
"Chciałem zrobić coś, co naprawdę lubię, co zapadnie we mnie jeszcze przed nagraniem (...). Spędziłem dwanaście dni pośród wspaniałych krajobrazów (...). Ta płyta to podróż przez żałobę, miłość i samotność. To tłumaczenie krajobrazów ziemi celtyckiej. I hymn pochwalny na cześć melancholii, jako sprawcy radości".
Nic dodać, nic ująć. Rzeczywiście pełne uroku piosenki zebrane na albumie "Turbulence" ociekają nutami nostalgii oraz melancholii, jednak w efekcie nie przynoszą przygnębienia, jeśli już to skłaniają do niespiesznego zamyślenia. Większość z nich zaczyna się od drobnych akordów gitary i fortepianu, rozwija się leniwie, a czasem przeobraża się w coś mocniejszego, podniosłego, dzięki wykorzystaniu tonów gitar elektrycznych i orkiestracji. To subtelne odejście od kruchego intymnego indie-folku, tak typowego dla ulubionych twórców Elliotta Armena, jest znakiem rozpoznawczym tego wydawnictwa. Dzięki temu, że nie są to kolejne smętne pieśni, rozpisane w typowy sposób na gitarę i głos, album zaprasza słuchacza do jego odkrywania i budzi ciekawość.
Sporo dobrego do tej płyty wniosły pomysły wspomnianego już wcześniej producenta oraz inżyniera dźwięku Petera Fletchera. Żeby dostrzec te subtelne różnice w podejściu do materii dźwiękowej, wystarczy przesłuchać z uwagą poprzedni album artysty "Helium Balloons". Te nagrania dzieli raptem kilka, może kilkanaście miesięcy, a krok, który przy tej okazji uczynił Elliott Armen, jest nie do przeoczenia.
(nota 8/10)
Waszą ulubioną sekcję "Dodatki..." otworzy inna, wciąż mało znana francuska grupa Isaac Delusion, która 26 stycznia opublikuje album "Lost And Found".
Pozostaniemy w nastroju zbliżonym do tego, który możemy odnaleźć w kompozycjach Yanna Tiersena, francuska formacja Bada-Bada z nowego singla.
Amerykańska grupa Cookie Tongue, niegdyś z dzielnicy Brooklyn, obecnie Nowy Orlean oraz ich "Jupiter Rising". Oto znakomity singiel !!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz