sobota, 21 sierpnia 2021

VILLAGERS - "FEVER DREAMS" (Domino Rec.) "MANDALA, CIEŃ I UKOJENIE"

 

       Niemal każdy z nas, którzy interesują się przestrzenią szeroko pojętej muzyki alternatywnej, posiada swoje ulubione wytwórnie płytowe. Oficyny, do których katalogów zagląda najczęściej, nie tylko w poszukiwaniu atrakcyjnych nowości. Prywatne listy podmiotów wydawniczych często i regularnie ulegają zmianie. Zmieniają się przecież zarówno nasze preferencje, jak i kondycje poszczególnych oficyn. To, co dekadę temu wyjątkowo radowało nasze uszy, dziś niejednokrotnie pokrywa się grubą warstwą kurzu zapomnienia, i na nic zdadzą się nasze wysiłki, żeby przywrócić temu dawny blask. Wiadomo, entropia nieubłaganie dotyka nas każdego dnia... W tym kontekście muszę przyznać, że wytwórnia Domino Recording Company nie jest ostatnio oficyną mojego pierwszego wyboru. Choć nie zawsze tak było. Pamiętam, że oferta katalogowa tej prestiżowej brytyjskiej wytwórni przed laty dostarczała mi sporo wzruszeń. Albumy takich formacji jak: Wild Beasts, The Pastels, Hood, Pram czy Gastr del Sol, długo gościły w moim odtwarzaczu. Oficyna założona w 1993 roku w  Londynie, przez Laurence'a Bella i Jacqui Rice'a, miała bardzo dobry start. Oprócz faksu i telefonu, kilkudziesięciu demówek kompletnie nieznanych  grup i kapitału początkowego w wysokości 40 funtów na drobne wydatki, postawiono na mały krążek, czyli epkę, kultowego później zespołu Sebadoh - "Rocking The Forest". Kolejne wybory artystyczne dyrektorów prowadzących, co oczywiste, nie zawsze były trafione. Przede wszystkim, i na cale szczęście, dominowała polityka różnorodności, a nie wąska specjalizacja, czyli skupienie się tylko i wyłącznie na przedstawicielach tak zwanej "sceny gitarowej". Dzięki temu Domino Recording co jakiś czas zaskakiwało nas czymś świeżym i niejednoznacznym, dlatego też mogliśmy cieszyć się płytami Julii Holter czy Anny Calvi. Z drugiej jednak strony największe dochody dla wytwórni przynosiły płyty zespołów, które, jak dla mnie, jutro mogłyby przestać istnieć. Mam tu na myśli formację Arctic Monkeys czy Franz Ferdinand. W okresie pandemii Laurence Bell nie podpisał zbyt wielu nowych kontraktów płytowych. Jak przyznał w wywiadzie, czeka na wznowienie koncertów, gdyż czynnikiem decydującym o akceptacji propozycji wydawniczej, jest dla Bella fakt, jak artysta radzi sobie w warunkach scenicznych.



Gdzie, w takim układzie, sytuuje się najnowsza płyta irlandzkiej grupy Villagers - "Fever Dreams"? Po stronie outsiderów oficyny Domino Recording, czy raczej "koni pociągowych", generujących największe zyski? Myślę, że prawda w tym przypadku leży gdzieś po środku, choć krążek "Fever Dreams" zebrał zgodne i wyjątkowo dobre recenzje w prasie branżowej. Wokalista, autor kompozycji oraz tekstów - Conor O'Brien - powołał do życia ten zespół w Dublinie, gdzieś w okolicach roku 2008, na zgliszczach formacji The Immediate, która nie odniosła większego sukcesu. Wcześniej szarpał struny w innej kompletnie dziś zapomnianej grupie Cathy Davey. Na pierwszą płytę Villagers fani musieli poczekać dwa długie lata, ale krążek "Becoming Jackal" od razu odniósł spory sukces, co potwierdziła nominacja do nagrody Mercury Prize. Początki działalności irlandzkiego zespołu stylistycznie można porównać do dokonać Bright Eyes czy Sparklehorse. Na poprzednim albumie "The Art Of Pretending To Swim" Conor O'Brien zawarł refleksje dotyczące miedzy innymi uzależnienia współczesnego człowieka od nowych technologii (smartfon). "Przestałem czytać książki na dwa lata, ponieważ nie byłem w stanie przestać sprawdzać telefonu (...). Na poprzednim albumie prawdopodobnie czasem próbowałem być jak Dylan, a innym razem jak Leonard Cohen". Przygotowując najnowsze wydawnictwo "Fever Dreams", O'Brien słuchał sporo jazzu, szczególnie Duke'a Ellingtona, co słychać w aranżacjach. W poszczególnych odsłonach najnowszego krążka znajdziemy mnóstwo partii rozpisanych na instrumenty dęte. W najlepszej siedmiominutowej kompozycji "So Simpatico" sporo miejsca wypełniła gra saksofonu. Od pierwszych chwil tej płyty zwraca na siebie uwagę specyficzne rozmarzenie oraz ilustracyjność tej muzyki - stąd porównania jednego z recenzentów do twórczości Burta Bacharacha. Frazy płynną łagodnie przez kolejne takty roztaczając wokół słuchacza oniryczną atmosferę. Tu i ówdzie przypominają się piosenki The Flaming Lips, z nie tak odległej przeszłości. W kilku kompozycjach znajdziemy coś w rodzaju "rytuału przejścia" - zmiany tempa akcji, różne rodzaje wokalizy, która raz wydaje się być zrealizowana jakby nieco dalej, żeby po chwili pojawić się na pierwszym planie. Dużo aranżacyjnych smaczków można odnaleźć w dziesięciu utworach. I trzeba przyznać, że David Wrench, miksujący cały materiał, fragmentami balansował na krawędzi brzmieniowego przesytu. Przy okazji "Song In Seven" udało się wykreować bajkowy nastrój. "Restless Endeavour" ma nieco żywsze tempo, ale rozciągnięta linia wokalna i barwne smugi tonów instrumentów dętych rozleniwiają efekt odbioru całości, przywołując skojarzenia z płytami Roberta Wyatta. W bardzo udanym "Full Faith In Providence" obok fortepianu i ksylofonu usłyszymy głos Rachael Lavelle. Tytułowy "Fever Dreams" złożony został jakby z dwóch połączonych ze sobą części, pierwszej nieco rozwlekłej, gdzie poszczególne dźwięki momentami wydają się odrobinę rozjeżdżać oraz drugiej, co być może miało symbolizować przejście pomiędzy jawą, a snem lub kolejnymi światami.

Jako literackie inspiracje Conor O'Brien wskazał książki Simone de Beauvoir, Audre Lorde, a także prace Carla Gustava Junga. I przy tym ostatnim tropie warto zatrzymać się na dłużej. Irlandzki wokalista zafascynował się "Czerwoną księgą" słynnego psychoanalityka. Nic więc dziwnego, że również w warstwie muzycznej płyta "Fever Dreams" zdaje się poniekąd symbolizować subtelne połączenie pomiędzy tym, co świadome, a tym, co pozostaje w ukryciu, dyskretną kontaminację przeszłości i chwili obecnej. "Człowiek zawsze nosi ze sobą całą swoja historię" - napisał przed laty Carl Gustav Jung. W tym psychoanalitycznym i archetypowym kontekście można również odczytać okładkę albumu. Postać niedźwiedzia widoczna nad basenem jest "cieniem" śniącego mężczyzny, który dryfuje łagodnie na materacu. Zakończenie płyty - "Deep In My Heart" jest równie łagodne. Delikatna wokaliza prześlizguje się przez zwiewne takty, a wszystko to zostało ozdobione tonami instrumentów klawiszowych oraz gitary akustycznej.

"Fever Dreams" zdaje się być najlepszą i najdojrzalszą propozycją w całej dyskografii Irlandczyków, zaś utwór "So Simpatico" - jak stwierdził Conor O'Brien - wskazuje przyszły kierunek rozwoju grupy.

(nota 7.5/10)

    


W kąciku deserowym wystąpi nasza dobra znajoma czyli Anika, niegdyś recenzowałem na łamach bloga płytę jej formacji Exploded View. Sympatyczna wokalistka przypomniała o sobie solowym albumem "Change", który tak właśnie się rozpoczyna.



Pełna uroku piosenka "Bad Week" pochodzi z niedawno wydanej epki "Inastavi, Calliope", grupy Babehoven.




Fani chwalonej przeze mnie w ubiegłym roku formacji Zelienople powinni znaleźć coś dla siebie na solowej płycie Matta Christensena - "Constant Green", który jest członkiem tego zespołu.



"Red Willow" - czyli krótka, ale śliczna odsłona płyty o tym samym tytule, pianisty pochodzącego z Austin - Seana Michaela Giddingsa, z Samem Pankey'em na basie oraz Danielem Dufourem za zestawem perkusyjnym.



Na stronach, gdzie recenzenci przywiązują szczególną wagę do jakości dźwięku, od kilku dni znakomite recenzje zbiera płyta Patrici Barber - "Clique!". Nawet, jeśli nie przepadacie zbytnio za taką estetyką, warto odsłuchać, jak wspaniale zrealizowane zostały poszczególne kompozycje.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz